,,
… nadal
wierzyła niewzruszenie, że gdzieś na wielkiej wyspie ‘za Arabią,
za Afryką’ ptak ruk porywa naraz trzy słonie w dziób i szpony,
unosząc je na pożarcie do swych górskich siedzib. I wierzyła w
jednorożce powożone przez rusałki, w ‘ludzi bez szyi, z jedną
nogą, których oczy osadzone
są na barkach’, w Indów z wężowymi nogami, w psiogłowców oraz
w plemiona afrykańskich karłów zwisających z gałęzi na
chwytnych ogonach; i w dzikie gęsi zrodzone z muszli morskich,
jagnięta wyrastające na chińskich drzewach, w gaje Północy,
gdzie z jabłek wykluwają się pisklęta, i w mnóstwo podobnych
cudów’’ - Andrzej Trepka ,,Król tasmańskich stepów i inne
opowieści z życia ludzi i zwierząt’’
Lech
III (Leien ov Tyjen) był królem Aplanu, synem Opplana i królowej
Itamy, córki księcia Gisuła. Żył w trzecim wieku ery jedenastej.
W noc poprzedzającą jego narodziny zatrzęsła się ziemia w
siedmiu świętych gajach, a spod posągu Świętowita, ustawionego
na wzgórzu, zwanym Kopeczkiem, wytrysnęło źródło miodu. Na
usianym gwiazdami niebie ukazały się ogniste korona i włócznia. W
lesie przylegającym do stołecznego grodu, Nistu, dwaj wędrowcy
znani jako Midryga i Świdryga ujrzeli galopującego tarpana o
ognistych oczach. Dziki koń wygłosił wieszczbę w zapomnianym
języku staroludzkim, używanym w poprzednim eonie przez prarodziców,
Novalsa i Aivalsę, a następnie na oczach obu mężów, znanych z
zamiłowania do miodu, przybrał postać lisa. Byli też tacy, którzy
prawili o ognistych korabiach toczących bitwy na niebie, studniach
wypełniających się małmazją i likierem z Lascaux, złowieniem
mówiącego delfina w Visanie, deszczu
złotych monet w Nepruchach i rozbrzmiewającej w gaju Boruty i
Dziewanny słodkiej muzyce niewidzialnych dzwoneczków, wyrażającej
radość z narodzin junackich. Sam Kosa Oppman upominał czytelników
,,Perłowego latopisu’’,
aby nie dawali wiary wszystkim tym relacjom, wiele z nich
opowiedzianych zostało bowiem wiele lat po fakcie.
Dzieciństwo
królewicza upływało w smutku, choć miał wiele zabawek. Gdy
liczył sobie czwarty rok życia, jego macierz, królowa Itama,
którejś nocy bez słowa wyjaśnienia, omamiona złym czarem
porzuciła męża i syna, aby zostać jedną z żon Kościeja,
uzurpatora Zachodu. Król Opplan był zdruzgotany i już nigdy więcej
się nie ożenił. Zdarzenie to na długo napełniło serce Lecha
nienawiścią do niewiast, czyniąc je zimnym, szalonym i ponurym.
Z
opisu Kosy Oppmana i miniatur zdobiących pergaminowe karty
,,Perłowego latopisu’’
wyłania się obraz Lecha III jako męża wysokiego i barczystego, o
cerze śniadej, czarnej czuprynie i sumiastych wąsach. W boju i na
łowach dosiadał białego ogiera Śrezoga o złotych kopytach, choć
najstarsze źródła mówią tu o jednorożcu. Potrafił walczyć
obsydianowym mieczem Gotycią oraz nabijaną krzemieniami buławą
Połyską. Władał językami nowoludzkim i starokrasnym.
Przeklęty
Kościej nie zadowolił się odebraniem Opplanowi i jego następcy
rodzinnego szczęścia. Nigdy niesyty podbojów, ale zawsze radujący
się z rzezi, gwałtu i pożogi najechał Aplan, zajmując dzielnice
między rzekami Odirną a Viraną. Opplan wraz z królewiczem,
liczącym wówczas piętnastą wiosnę życia, stanął do boju w
bitwie pod Nawłością. Hufce aplańskie zostały rozbite, a Opplan
i Lech trafili do niewoli. Kościej osadził ich w Oślarni. Było to
zaczarowane więzienie w głębi Imperium Zachodu, w którego celach
królowie podbitych ludów zamieniali
się w osły. Historia mogłaby potoczyć się zgoła inaczej, gdyby
nie interwencja płanetników Selosa i Hevelekena, wysłanych z misją
przez króla Ixovodrava, zasiadającego na tronie w Kinperokabadzie
na Księżycu. Płanetnicy wyposażeni w wodę z Sobotniej Góry,
niweczącą złe czary i oprawione w brąz piły z kolczastych
kręgosłupów zaziemskich krokodyli; piłogrzbietów, władne
przecinać najtwardsze drewno, metal, kość i kamień, zlokalizowali
Oślarnię w górach Apapu, jednej z prowincji imperium Kościeja.
Sprowadzili twardy sen na
strażników, paląc ziarna kwiatu śpionu, silnie usypiającej
rośliny, podobnej do maku. Następnie za pomocą pił z kości
piłogrzbietów rozcięli wszystkie kraty, zamki i bramy. Woda z
Sobotniej Góry zniosła
działanie krwawych promieni zamieniających więźniów w osły.
Uwolnieni zostali Opplan i Lech oraz stary król Marino, władający
jednym grodem w całym Aplanie. Król Ixovodrav pomógł władcy
Aplanu powrócić na tron w Niście. Płanetnicy
walczyli u boku Aplańczyków, spuszczając na zastępy Kościeja
ulewne deszcze, gradobicia i śnieżyce. Pozwoliło to ugruntować
granice na rzece Viranie.
Opplan zdecydował się zamieszkać na Księżycu, gdzie jako gość
króla Ixovodrava począł pędzić swoje dni jako pustelnik nad
brzegiem mlecznego morza. W Niście na skroniach Lecha III spoczęła
złota korona, pamiętająca czasy króla Nissusa,
a wraz z nią ogromna odpowiedzialność. Kościej ustawicznie
zapewniał o swej szczerej woli życia w pokoju, jednocześnie
prowadząc potajemne przygotowania do nowe wojny.
Lech
III zajęty rozpamiętywaniem wszystkich nieszczęść jakie nań
spadły w ciągu życia,
zaniedbał sprawowanie rządów. Zamiast tego pozwalał, aby rządzili
zań pochlebcy i karierowicze tacy jak minister Volger z Międzyraju,
doprowadzający aplański lud do nędzy. Nie myślał
też o ożenku, w głębi serca mając wszystkie niewiasty za istoty
płoche i zdradliwe.
Wszystko
zmieniło się gdy w pewien grudniowy poranek, gdy król oglądał w
Śnieżelicy skoki narciarskie Małiła
Człowietyszyła. Wtedy to rozpoznała go, nigdy wcześniej nie
widziawszy, osiemnastoletnia Tatra z Montanii. Pochodziła z prostej,
góralskiej rodziny. Przez pięć lat przebywała jako zakładniczka
na dworze Kościeja, a także dokonywała bohaterskich czynów w
odległych zakątkach znanego wówczas świata. Poznała plany
tyrana, zmierzającego do podboju Aplanu i teraz przybyła ostrzec
jego króla przed grożącym niebezpieczeństwem. Zniosła pięć lat
tortur, gróźb, poniżenia, tułaczki i niebezpieczeństw, wciąż
zachowując urodziwy wygląd. Była smukła i wysoka, o cerze jasnej,
niebieskich oczach i długich, jedwabistych włosach czarnych jak
życiodajna ziemia, bardziej podobna do Enki lub rusałki niż
śmiertelnej niewiasty. W Lecha III jakby piorun strzelił, albo
ukąsiła go Biała Żmija, wsączająca w krwiobieg miłosne fluidy.
Z uwagą wysłuchał słów
Tatry i nie zwlekając rozpoczął przygotowania do obrony królestwa.
Był na to już najwyższy czas, bo wojska Kościeja bez
wypowiedzenia wojny zdążyły spalić nadgraniczny gród Jeleń.
Lech III, pouczony we śnie przez Ślimaka z Wieży zadał Kościejowi
klęskę na lodach jeziora Mamir w Burus. Lód załamał się i
Kościej został uwięziony na dnie jeziora w kryształowym pałacu
ropuszej królowej Betel – Gausse. Imperium Zachodu rozpadło się
i lud Aplanu odetchnął.
W
późniejszych latach Lech III znów walczył z Kościejem uwolnionym
z więzienia przez książęta Wieńczesława i Kylnema. Lech III z
poślubioną sobie Tatrą, teraz już królową
Aplanu, opuścił zdobyty przez wrogów Nist i udał się na tułaczkę
do Burus. Lech i Tatra wraz z najwierniejszymi przyjaciółmi
znaleźli schronienie w Winterforcie – Vracasievie, lodowym pałacu
Zimy na zamarzniętym jeziorze Lykayuk. Stoczyli też bitwę z
siepaczami Kościeja na lodach jeziora Tormaytanus.
Nieoczekiwanie Kościej porzucił zamysł odbudowy swego imperium w
pierwotnym kształcie. Zadowolił się rządami nad Presnaulandem,
później połączonym unią z Królestwem Teutmanii. Królom
podbitych ziem narzucił wspólną walutę, papierową monetę,
nazywaną ,,zielonym
gniazdem osy’’
(viridis vesponiust). Dla Aplanu nastał kruchy pokój.
Lech
III pilnie słuchając nauk filozofa Evoliusza z Apapu, dążył do
zbrojnego obalenia Kościeja, ingerującego w wewnętrzne sprawy
Aplanu. Król związał się z Bractwem Głupich Głów (Lubiglea),
zrzeszającego Jendrykvę Trędowatego, Mucjusza z Klubu Szarego Orła
i jego syna, Chytrygę, dziką babę, Veherę Owies i świerczkę,
Chojarzynę. Przestał natomiast słuchać dobrych rad swojej żony,
królowej Tatry, która przedstawiła mu plan odsunięcia Kościeja
od władzy bez wszczynania wojny. Lech odrzucił go jednak jako
,,niehonorowy’’.
Zamiast tego pojechał do Presmanii i wyzwał jej władcę na
honorowy pojedynek. Jak łatwo się domyśleć, Kościej ani myślał
uczciwie walczyć. Poszczuł Lecha III stadem niedźwiedzi z jeziora.
Od śmierci uratowała króla rusałka Ruta wraz z wodnym
niedźwiedziem, Arvotem Baldasem. Kościej tymczasem po raz kolejny
najechał Aplan, zaś Lech i Tatra znów udali się na poniewierkę.
W Jaskini Hien w Ojcowie urodziła się szóstka ich dzieci:
Mieczysław i Anej Tabiena, Burus i Anej Mari oraz Przerośl Żyrwak
i Anej Afaraka. Każda z tych par
obdarzona była innym kolorem skóry, co budziło niemałe zdziwienie
nawet w tamtych przepojonych magia i dziwami czasach. Odpowiadając
na wezwanie Mokoszy, Tatra wydała się potajemnie w ręce Kościeja,
wierząc, że jej śmierć przyniesie ocalenie Aplanowi i Montanii.
Kościej zawiózł ją nad Morze Joldów, zaś jego słudzy przez
całą drogę nie szczędzili jej razów, obelg i opluwania. U ujścia
rzeki Moltavy, Kościej wydał rozkaz drzewnemu potworowi Grabiukowi
zamęczyć Tatrę przed pożarciem, sam zaś zasiadł do obiadu.
Grabiuk ochoczo torturował
królową, zaś jej krew lała się obficie po jego spękanej korze.
Wówczas wypełniła się wieszczba zapisana przed eonami w Czarach
wyrytych na Bierzmie Wszechświata i na początku ery jedenastej
ogłoszona przez Teosta. Na skutek poświęcenia Tatry, Kościejowi
została odjęta jego nieśmiertelność i wnet umarł, zadławiwszy
się ością karasia w śmietanie. Równocześnie nad Motlavę
przybył Lech III. Ubił Grabiuka ciosem włóczni i gorzko zapłakał,
widząc ukochaną żonę całą w ranach i umierającą. Od śmierci
ocalił ją jednak wynurzający się morskich fal wąż Abajow,
którego jad stanowił panaceum.
*
Kilka
lat po śmierci Kościeja, Rutysław, król Orlandu wysłał
ekspedycję za rzekę Roxyzor do tajemniczej Krainy Białych Pól
(Białopolski). Orowie, dowodzeni przez starego Lubomyra Tinerpianova
zbudowali na azjatyckim brzegu rzeki osadę Oska Navłaya (Nową
Oskę). Wśród nich był młodzieniec, Ucław Sławomirowicz.
Skuszony chciwością ubił tygrysa i zdarł z niego piękną skórę.
Tygrys ten był bratem Igaja, tygrysiego namiestnika Białopolski z
mandatu króla Bengali i królowej Anej Arztein. W zemście tygrysy i
inne zwierzęta zniszczyły osadę Orów i wymordowały jej
mieszkańców. Ucław zdołał unieść cało głowę
i tygrysią skórę. W wielkim pośpiechu udał się do Cortix na
dwór króla Rutysława i napełnił jego serce strachem przed
rzekomo nadciągającą inwazją tygrysich hord z głębi Azji na
Europę. Jako pierwszy miał być zniszczony Orland. Rutysław,
głęboko przejęty słowami Ucława rozesłał wici do ówczesnych
monarchów krain Białej Ziemi. Zwołał ich na Radę Królów Europy
odbywającą się w aplańskim grodzie Velehradzie nad Odirną. Był
to ten sam gród, w którym Weles odbierał cześć pod imieniem
Trygława. Na drodze losowania wyłoniony został skład delegacji
mającej wyruszyć do Państwa Tygrysów z orędziem potępiającym
czyn Ucława i zapewnieniem o chęci utrzymania pokoju. Wybrany
został król Lech III, królewicz Ruty Rutysławicz, następca tronu
Orlandu oraz Kellu Simi – Abö,
syn Kellu Symura, ciekawy świata młodzieniec z głową foki,
pochodzący z krainy, zwanej Oxlandem. Lech III nie był bynajmniej
rad długiej wyprawie i konieczności rozłąki z rodziną. Jednak
gdyby odmówił wzięcia w niej udziału, okryłby siebie i swoje
królestwo niesławą przed innymi królami. Wyruszył przeto do
Azji, zaś na barkach królowej Tatry, wspieranej przez
zmiennokształtnych Enków; rysia Deneba i białego orła Tineza,
spoczął ciężar wychowywania licznego potomstwa i rządzenia
królestwem. Między Aplanem a kolejnymi etapami Lechowej
peregrynacji krążył Enk Sirrah, ojciec nietoperzy, szybki jak
kometa, przenosząc wieści między rozdzieloną tysiącami wiorst
rodziną.
Większość
przygód Lecha III i jego drużyny na bezdrożach Azji i Afryki
została opisana w powieści ,,Tatra.
Suplement’’, opartej
na ,,Perłowym
latopisie’’ Kosy
Oppmana. Później uzupełniłem wiedzę w tym temacie o zapisy z
,,Codex vimrothensis’’,
encyklopedii ,,Obraz
świata’’, ,,Żywotu
Lecha III’’
Pudzisława Komana, dzieł takich jak ,,Milion
niezwykłości’’
Sebastiana z Raguzy, ,,Kwiat
geografii’’ Musy al
– Indrika, ,,Skarbiec
cudowności’’
Sielana z Falcopolis, ,,Księga
dziwów świata’’
Serdysza z Serova, ,,Zapomniani
odkrywcy’’ prof.
Achacego Fikacza i ,,Świat
przedpotopowy’’
Milagrosa z Pontu. Lektura tych źródeł pozwoliła mi uzupełnić
życiorys Lecha III o nieznane wcześniej przygody, zaś Czytelników
zachęcam do ich poznania.
*
Wieści
z szerokiego świata docierały do małej wioski Butenki nad rzeką
Tanais z dużym opóźnieniem. Nikt z jej mieszkańców nie słyszał
jeszcze o wielkiej trwodze jaka ogarnęła gród stołeczny na myśl
o spodziewanym ataku ,,lwów pręgowanych’’ na Orland. Płowowłose
dzieci w lnianych koszulinach wpatrywały się ciekawie i bez lęku w
trzech jeźdźców zmierzających w stronę ich wioski. Byli to dwaj
mężowie w szatach możnowładców; jeden starszy z sumiastymi
wąsami, drugi zaś młodszy o twarzy gładkiej. Towarzyszył im
półnagi młodzian mający na karku głowę foki, zwierzęcia
nieznanego w tych okolicach.
-
Powiedźcie mi, drogie dziatki – zwrócił się do nich
nierozpoznany przez nie książę Ruty – co to za wioska i kto jest
w niej panem.
-
Wieś nazywa się Butenko –
odrzekł księciu najstarszy i najbardziej rozgarnięty chłopiec –
zaś sołtysem jest w niej pan Bohdan.
-
Ma on psa, groźnego Symena z dużą głową, który szczeka więcej
niż inne psy w wiosce – dodała, jąkając się, siedmioletnia
dziewczynka przypominająca małą rusałkę.
-
Dziękuję wam za cenną wskazówkę. Niech Dziecilela was strzeże w
pracy i zabawie! - Odparł książę Ruty i uderzył swego rumaka
piętami po bokach.
Lech
III jechał w milczeniu, posępny jak gradowa chmura.
-
Czy jest pan psiogłowcem? Babunia opowiadała mi bajkę o takim –
sześciolatek zapytał Kellu
Simi – Abö’ego.
-
Jestem Oxiem, a na karku mam głowę foki. To takie zwierzę z Morza
Joldów, nazywane również psem morskim… - Maluch nic nie
zrozumiał z tych wyjaśnień, roześmiał się przeto i pobiegł
bawić się.
Trzech
jeźdźców rozglądało się za gościną, przemierzając wąskie
uliczki Butenki. Okoliczni kmiecie przypatrywali im się bez lęku,
za to z ogromną ciekawością.
-
W chwilach takich jak ta – zagaił Ruty do Lecha III – żałuję,
że urodziłem się w pałacu, miast w zabitej deskami wiosce takiej
jak ta. O ileż wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi, gdyby izolacja
litościwie oszczędziła nam wiedzy o plagach trapiących świat! -
Król Aplanu nic mu nie odrzekł, choć w duchu przyznawał rację
następcy tronu Orlandu.
Zdrożonych
wędrowców zgodził się ugościć gospodarz imieniem Lel (Lelus).
Był to mąż jeszcze młody i krzepki, włosy i wąsy miał płowe,
zaś jego odzienie stanowiły biała koszula wyszywana czerwoną
nicią i jadowicie zielone spodnie. Na szyi miał złoty medalion
przestawiający oblicze Swaroga z długimi włosami rozchodzącymi
się na boki niczym promienie Słońca.
-
Wielce jestem zaszczycony, mogąc was gościć! - Zapewnił Lel,
kłaniając się głęboko całej trójce, zaś jego parobek
zaprowadził ich konie do stajni, gdzie czekały na nie obrok i
czysta woda.
Lel
posadził swych gości na zaszczytnym miejscu w kącie izby,
nieświadomy tego, że jeden z nich jest synem króla. Otworzył
omszały gąsior i każdemu z nich nalał kubek pachnącego leśnymi
ziołami miodu.
-
Poczekajcie, zacni panowie, jeno pójdę do kuchni
przypatrzeć się jak idzie praca mojej żonie – Lel
zajrzał do kuchni i po minucie wrócił wielce zadowolony.
-
Już niebawem skosztujecie przysmaków jakich nie podają nawet na
bojarskich dworach.
Lelowa
połowica nie kazała na siebie długo czekać. Wyszła z kuchni wraz
z dwiema pannami służebnymi, niosąc w drewnianych misach i
kowszach pieczonego jarząbka z duszonymi kurkami, kaszę, gorące
kotlety i kiełbasy z musztardą, sery, biały chleb z żółciutkim
masłem, smażone sazany, węgorze i raki oraz kołacze ozdobione
makiem i orzechami. Nie zabrakło też lodowatej wódki w nefrytowym
dzbanie i słodkiego kwasu gęstego niczym syrop.
-
Radujcie się, mili goście tymi darami Mokoszy i Welesa! - Lel
zachęcił do uczty i odlał kilka kropel każdego napitku dla
domowików.
-
Sprawiedliwie rzekliście, gospodarzu, tak wybornego jadła to ze
świecą by szukać nawet na królewskim dworze na wyspie Cortix! - Z
pełnymi ustami zachwalał książę Ruty, zaś
z foczych wibrysów Simi – Abö’ego
ściekały kropelki sosu z sazana.
Lel
poprosił swoją żonę, aby usiadła u jego boku i posiliła się
razem z wszystkimi. Była to niewiasta nieskazitelnej wprost urody,
wyglądająca niczym żywy obraz nieśmiertelnej Mokoszy. Miała
niezwykle jasną cerę, puszyste włosy złotej barwy, wielkie,
błękitne oczy i długie, białe rzęsy. Każdy, nawet najmniejszy
jej ruch był pełen niewypowiedzianej gracji. Ruty nie mógł
oderwać od niej wzroku.
-
Jak się zowiesz, krasa… to znaczy… gospodyni? - Zapytał.
-
Nazywam się Śnieżynka. - Odpowiedziała piękność, rumieniąc
się uroczo.
-
Piękna z was para – wtrącił Lech III. - Oby
płodny Jaryło pobłogosławił was licznym potomstwem.
Lel
i Śnieżynka kiwnęli głowami na znak podziękowania i wypili po
kieliszku wódki. Ruty, rozgrzany gorzałką, nie bacząc na
ostrzegawcze spojrzenia kompanów, jął rozpytywać.
-
Wybacz śmiałość, nadobna
Śnieżynko, ale wyglądasz mi na zbyt urodziwą, abyś mogła począć
się w zwykły sposób. Powiedz mi… heeep! Czyś z rodu rusałek
czy też samych Enków?
-
Blisko jesteście prawdy,
panie – Śnieżynka znów zarumieniła się uroczo. - Dlatego zowię
się Śnieżynką, bo piętnaście lat temu ulepili mnie ze śniegu w
tej wiosce Brus i Riabina. Oboje byli już starzy i smucili się nie
mogąc mieć dziecka. Kiedy ulepili mnie ze śniegu, ich gorące łzy
potoczyły się po moim zimnym i martwym ciele. Mocą Dziecileli
otworzyłam oczy, a moje policzki nabrały rumieńców. Ożyłam.
Wielka radość zapanowała w chacie Brusa i Riabiny. Nareszcie mieli
swoją córeczkę. Byłam z nimi szczęśliwa, jednak im bliżej było
nadejścia wiosny, tym bardziej bałam się, że Słońce roztopi
mnie. Moi rodzice z wielką troską ukrywali mnie w chłodnych i
wilgotnych zakątkach, abym nie zamieniła się w kałużę wody.
Żyłam tak aż do Nocy Kupały, rozpalającej miłość w sercach
dziewczęcych. Ubłagałam ojca i matkę, aby pozwolili mi pójść
na tańce, oni zaś nie mieli serca mi odmówić. W tę świętą
noc, upamiętniającą zrodzenie Sobotniej Góry przez Mokoszę, było
wesoło. Wtedy to spotkałam po raz pierwszy Lela i spodobał mi się.
Dziewczęta namówiły mnie,
abym razem z nimi skoczyła przez ognisko. Wtedy… wtedy zrobiło mi
się słabo i poczułam, że topnieję – Śnieżynka wzdrygnęła
się na samo wspomnienie.
-
Dał się słyszeć wrzask dziewczęcy, przerywający radość zabawy
– Lel podjął się kontynuowania opowieści. - Chwyciłem
Śnieżynkę w ramiona i ułożyłem na trawie. Dobyłem kozika,
gotów uciąć nim sobie serdeczny palec jako żertwę dla Enków w
zamian za ocalenie życia Śnieżynki. W odpowiedzi usłyszałem
rozbrzmiewający w mej głowie głos litościwej Mokoszy: ,,Schowaj
kozik do pochwy, już dowiodłeś swojej miłości’’.
Patrzę i widzę jak ułożona na trawie Śnieżynka, jakby się
zbudziła z długiego snu. Spojrzała mi w oczy i zarzuciła białe
ramiona na szyję, zaś wszyscy uczestnicy święta, którzy to
widzieli, klaskali w dłonie i wznosili radosne okrzyki.
-
Okryłam Lela pocałunkami i uwieńczyłam go leśnym kwieciem –
podjęła dalej Śnieżynka. - Nazajutrz udaliśmy się do moich
rodziców. Padliśmy przed nimi na kolana, prosząc, by
pobłogosławili nas na nowej drodze życia.
Ruty
słuchał piąte przez dziesiąte ze wzrokiem lubieżnie utkwionym w
nadobnej gospodyni.
-
Taka żona to skarb. Sam rad bym mieć taką. Dość tych ceregieli.
Ile za nią chcecie, gospodarzu? Śmiało żądajcie za nią
najcenniejszych futer i pierścieni z najczystszego złota, mam
bowiem bogatego ojca, który wiele może.
Biesiadnicy
pobledli słysząc te zuchwałe i żenujące słowa. Śnieżynka z
płaczem wybiegła z izby. Najlepsze jadło i napoje nagle straciły
swój smak.
-
Moja Śnieżynka nie jest na sprzedaż! - Twarz Lela okryła się
purpurą gdy wstał od stołu.
-
Dobrze się zastanówcie, gospodarzu – ciągnął Ruty, nic sobie
nie robiąc z niestosowności swojego zachowania. - Mój batko hojnie
nagradza uległych, lecz srogo karze hardych… - Tego było już za
wiele.
Lech
III i Kellu Simi – Abö
przepraszając gospodarza, wzięli Rutego za ramiona i zaprowadzili
na stronę.
-
Co ty wyprawiasz? Enkowie
skarzą cię za podeptanie prawa gościnności! - Rozsierdził się
Lech III.
-
Puszczaj, suczy synu – odpyskował mu Ruty, któremu wódka nie
wywietrzała jeszcze ze łba. - Jestem synem króla Rustysława i
wszystkie krasawice w tym kraju są moje! Jak nie przestaniecie mi
bruździć, mój batko skaże was na knuty i ugotowanie w wielkim
kotle!
-
Przynosisz wstyd swojemu ojcu – rzekł Lech III. - Nie tak powinien
postępować odpowiedzialny władca.
-
Nie będzie mnie Aplańczyk pouczał co jest dla mnie dobre –
prychnął Ruty.
-
Jak nie przestaniesz zachowywać się jak rozpieszczony bachor, to
przełożę cię przez kolano i złoję nahajką po tyłku.
-
A ja powiem wszystko twojemu ojcu – dodał Simi – Abö.
-
Kiedyś znałem takiego gnoja, któremu zdawało się, że wszystko
mu było wolno. Nazywał się Kościej. Nie idź w jego ślady.
Lech
i Kellu przeprosili gospodarza i jego żonę za zachowanie księcia
Rutego. Lel tuląc do siebie wciąż zapłakaną Śnieżynkę, rzucił
im krótko:
-
Poszli won.
Opuścili
więc Butenkę, jadąc wciąż na wschód, ku wielkiej rzece
Roxyzorowi.
*
Nad
białopolską tajgą zapadła noc. Na niebie lśniła srebrna tarcza
Wielkiego Chorsa wraz zastępami gwizd, zaś z oddali dobiegało
pohukiwanie sów i wycie wilków zwołujących się na łowy. Cała
przyroda oczekiwała na rychłe nadejście srogiej zimy. Wśród
drzew majaczyły światła niewielkiej karczmy z drewnianych bali,
której dach był kryty strzechą. Szyld przedstawiał skrzydlatego
smoka, do połowy pokrytego zieloną, od połowy zaś białą łuską.
Trzech wędrowców przybywających zza Roxyzoru nie omieszkało
skierować tam swoich kroków. Razem z nimi podążał w milczeniu
ich przewodnik, tygrys Uza, brat namiestnika Igaja zabitego przed
rokiem przez Sławomira ze zniszczonej osady Oska Navłaya. Wewnątrz
karczmy nie uświadczyłbyś ani jednej świecy bądź łuczywa,
gęsty mrok rozpraszały za to unoszące się w wielkiej obfitości
świetliki, większe niż te, spotykane w Aplanie. Owady zdawały się
nie pamiętać o przygotowaniach do snu zimowego. Lech III, Ruty i
Kellu Simi – Abö usiedli przy drewnianym stole. Nie byli jedynymi
gośćmi w karczmie. W tej samej izbie można było też uświadczyć
kilku Białopolaków; miejscowych myśliwych i hodowców reniferów,
odzianych w skórzane kurtki, smagłych i skośnookich, którzy
czubkami noży wyławiali z misy parujące kawałki mięsa. Nieco
dalej siedział rosły Dziczanin i pochrząkują, chrupał żołędzie
i cedrowe orzeszki. Na ławie pod oknem usadowiły się trzy
rozchichotane panny wielkiej urody, zajadające marynowane pieczarki
i zajęcze udka. Każda z nich odziana była w jedwabną sukienkę,
spod której wystawał lisi ogon; rudy, biały lub srebrny. Lisie
panny spoglądały ciekawie w stronę posłów z dalekiej Europy i
słały im powłóczyste spojrzenia.
-
To lisołaczki – objaśnił warknięciem tygrys Uza. - Są biegłe
w magicznej sztuce przemian i biada temu, kto narazi się na ich
gniew.
-
Słyszałem, że w Aplanie, w lasach nad Morzem Joldów żyje demon w
postaci lisa, który nazywa się bodaj les… - Zamyślił się Kellu
Simi – Abö.
Przy
pieczonym głuszcu ucztowało pięć stworów, przypominających
rosomaki, poruszające się na tylnych łapach. Rozmawiając ze sobą
straszliwie sepleniły.
-
To są zaś chęchołaje – dodał ciszej Uza. - Są harde,
honorowe, zaciekłe w boju, zaś nikt rozsądny nie chce z nimi
zwady…
Między
stolikami uwijały się, przyjmując zamówienia miejscowe nimfy,
nazywane paniami białopolskimi, obdarzone jasną cerą i złocistymi
włosami zaplecionymi w warkocze, bose, odziane w czerwone suknie i
noszące kokoszniki na głowach. Każda z nich miała za pasem
różdżkę służącą zsyłaniu ospy na każdego, kto usiłowałby
się dobierać do ich wdzięków bez ich zgody. Pani białopolska
podeszła właśnie do stolika, przy którym siwowłosa i bezzębna
staruszka raczyła się kumysem, zaś opiekujący się nią jenot,
obdarzony zdolnością mowy zapłacił za siebie i za nią,
wymiotując do fartucha kelnerki strumieniami muszelek kauri.
Karczmę
wypełnił intensywny zapach drożdży i za szynkwasem stanął
wysoki i barczysty chłop w czerwonej rubaszce. Miał jasną,
zarumienioną cerę i siwą brodę. Na jego lewej ręce siedział
zaspany kogut, po prawicy zaś dreptał rosły niedźwiedź. Wyszedł
zza szynkwasu i skierował się w stronę stolika posłów do króla
Bengali.
-
Witajcie w karczmie Mikuły! - Zawołał gromko mużyk. - Witaj
dostojny Lechu III z Aplanu, królewiczu Ruty, dziedzicu tronu
Orlandu i ty, grafie Kellu Simi – Abö z Oxlandu!
-
Skąd znasz nasze imiona? - Nachmurzył się Lech III.
-
Krzyżodziób mi je wyjawił. - Odparł Mikuła.
-
Nie wyglądacie mi na Azjatę – stwierdził Ruty. - Czy jesteście
Orem?
-
Byłem wiekowy już wtedy, gdy król Orus przebywał pod sercem matki
– odrzekł zagadkowo Mikuła. - Nu, cóż to za dziadowskie
obyczaje, aby tak dostojni goście musieli siedzieć głodni i o
suchym pysku, kiedy gospodarz miele jęzorem? - Mikuła szarpnął
trzema zakrzywionymi na kształt szponów palcami za sploty swej
siwej brody i natychmiast przed gośćmi z dalekiej Europy stanęły
trzy kufle zimnego, pienistego piwa oraz misa z malowanej gliny
wypełniona po brzegi pielmieniami.
Kellu
Simi – Abö otrzymał talerz świeżo złowionych śledzi, zaś
Uzie przypadła ogromna szynka z kabana.
-
Ładnego masz niedźwiedzia, gospodarzu – zagadnął Lech III. -
Przypomina mi on Arvota Baldasa.
-
Nazywa się Michał – odrzekł Mikuła – i na gęstą sierść
Welesa, nie musicie się go obawiać. Jest oswojony i łagodny jak
baranek. Prawda, Misiu? - Spytał Mikuła, tarmosząc lekko
niedźwiedzia za ucho.
-
Kukuryku! - Zapiał nieoczekiwanie kogut siedzący na ramieniu
Mikuły. - Synowie ludzcy rodzą się coraz mniejsi i słabsi.
Nadejdą czasy, gdy trzech chłopów będzie zarzynać jednego
pietucha! - Po tych słowach zamknął dziób oraz oczy i znów
pogrążył się we śnie.
-
Mój kogut nazywa się z kolei Piotr. Zawsze wygłasza takie
proroctwa, kiedy dam mu wypić kieliszek wódki.
-
Podoba mi się twoja czeladź, gospodarzu – pochwalił książę
Ruty.
-
… a zwłaszcza urodziwe panie białopolskie, które umieją nie
tylko zsyłać ospę, ale też z niej leczyć. - Dopowiedział ze
śmiechem Mikuła, bez trudu odczytując myśli księcia Rutego. -
Służy mi ponadto zając Filip. Nie ma go teraz w karczmie, bo
posłałem go za trzy rzeki po ciasteczka z makiem do ałusu Baby
Kunepy.
Gośce
Mikuły ze smakiem raczyli się piwem i zajadali wyczarowanymi
wiktuałami. Mikuła siedział z nimi, obserwując w milczeniu jak
jedzą i piją, a następnie przemówił.
-
Wiem o świecie więcej niżby wskazywał na to mój chłopski
wygląd. Znam również cel waszej wędrówki i mogę coś poradzić.
-
Słuchamy – rzekł w imieniu całej drużyny Lech III.
-
Zagłada, która spotkała Oskę Navłayę była jeno wróżdą za
śmierć brata namiestnika Igaja. Król Bengala, mój dobry znajomy
nie zamierza z tego powodu wszczynać wojny z Orlandem, ani tym
bardziej z królestwami leżącymi na zachód od niego. Wniosek jest
prosty – możecie z czystym sumieniem wrócić do swoich krajów.
Wierzcie mi statecznie, bo ja karzę kłamców. - Oczy Mikuły
rozbłysnęły czerwonym światłem gdy wypowiedział te słowa.
-
Dziękujemy za radę, gospodarzu, jednak musimy się zastanowić –
odparł Lech III.
Po
naradzie posłowie do króla tygrysów zadecydowali się kontynuować
misję.
-
Nie znamy dobrze tego Mikuły – przekonywał Ruty – chociaż
wygląda na życzliwego nam, zawsze może być przepity, albo słaby
na umyśle.
-
A co jeśli to sam Weles w ludzkim przebraniu? - Zasugerował Kellu
Simi – Abö.
Lech
III zdecydował się jednak pójść za radą królewicza z Orlandu
wraz z wszystkimi tego konsekwencjami.
*
W
Sinea za panowania okrutnego Gugana Feng – izbara w niewielkiej
rzece As – Po mieszkała syrena Mis – ti z rodu Jen – ti. Do
pasa przypominała piętnastoletnią Sineankę o żółtej cerze.
Mimo tak młodego wyglądu żyła już wówczas gdy rodzeństwo Jü i
Nü – wa zakładało podwaliny ogromnego Państwa Środka jeszcze
w dziesiątym eonie. Miała smukły, rybi ogon, pokryty nefrytowymi
łuskami i zakończony rozdwojoną, złotą płetwą. Do tego z jej
ramion wyrastały skrzydła z pawimi piórami. Mis – ti jak na
syrenę przystało śpiewała w czarujący sposób niczym słowik
zdolny odegnać śmierć od umierającego. Rybacy znad As – Po
widywali tę urokliwą istotę. Częściej słyszeli jednak jej
pieśni. Mis – ti nie czyniła im żadnej krzywdy. Wierzyli, że
zapewnia im obfite połowy.
Czasy,
w których żyła nazywano ciekawymi, co oznaczało, że były bardzo
niebezpieczne. Ziemia pękała, jęcząc w udręce, a z otwartych ran
w jej ciele wypełzały w wielkiej obfitości jadowite węże,
skorpiony, skolopendry i pająki. Jedne prowincje Sinea trapiła
susza, inne zaś powodzie. Z wiatrem unosiły się miazmaty czarnej
śmierci i innych chorób, jakie w owych czasach zbierały krwawe
żniwo. Górskie lasy opuszczały tygrysy i watahy wilków, śmiało
zakradające się w pobliże ludzkich sadyb.
Las
Brzoskwiniowy porastający zbocza góry Lur – Pek był siedliskiem
groźnej rasy nazywanej Hsigo, której początki sięgały czwartego
lub piątego eonu. Hsigo podobne były do małp pokrytych gęstą,
granatową sierścią. Pozbawione ogonów, miały długie kły, ledwo
mieszczące się w zamkniętych ustach, czerwone ślepia, świecące
w ciemności jak latarnie, a nade wszystko skrzydła nietoperzy,
umożliwiające im latanie. Spadały całymi chmarami na sady, pola i
wioski, doszczętnie ogałacając je z żywności. Choć wieśniacy
próbowali bronić przed nimi swego dobytku, Hsigo były silniejsze.
Dławiły każdy opór, zadając straszliwe rany za pomocą kłów i
pazurów. Oprócz zbóż, owoców, jarzyn i domowych zwierząt, wódki
ryżowej i miodu zabierały również młode i ponętne dziewczęta.
Szeptano ze zgrozą, że latające małpy zabawiały się nimi
nieprzystojnie, a gdy się już znudziły, rozszarpywały swoje
branki na strzępy i pożerały je. Na czele hordy Hsigo stał Du –
Gat, rosły samiec o przyprószonej siwizna sierści, wystających
kłach i pokiereszowanych uszach. U pasa nosił maczugę nabijaną
krzemieniami, którą rozbił już niejedną głowę. Tenże Du –
Gat skierował swój lot nad rzeczkę As – Po, aby zabiegać o rękę
syreny Mis – ti z rodu Jen- ti. Zabrał ze sobą nefrytowy
naszyjnik i obręcz ze złota wysadzaną turkusami. Przyniósł też
bukiet różnobarwnych lilii i herbacianych róż, aby oczarować
swoją wybrankę. Nim udał się w zaloty zjadł placek z miodem, aby
swemu chrapliwemu głosowi nadać łagodniejsze brzmienie. Zbrodnie
Hsigo nie były tajne Mis – ti. Nasłuchała się więcej niżby
sobie życzyła o mordach i grabieżach, o wymyślnych torturach. Jej
żywa wyobraźnia na dźwięk słowa ,,Hsigo’’ nasuwała obrazy
wydłubywanych oczu, wyrywanych piersi, rozbijanych głów, łamanych
rąk i nóg, dziatek, rozrywanych na dwoje lub nabijanych na szybko
rosnący bambus, ciał przypiekanych pochodniami i obdzieranych ze
skóry… Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
-
Wolę być panną niż żoną latającej małpy – odrzekła zimno.
- Za nic nie wejdę do łoża Hsigo, biesów krwawych i nieznających
litości, ani nie chce ich skrwawionych darów.
Du
– Gat osłupiał, nigdy bowiem wcześniej nie słyszał odmowy z
ust niewieścich. Z wrażenia upuścił bukiet kwiatów. Wydał z
siebie gniewny pomruk, a po chwili zaskrzeczał przeraźliwie.
Uderzył szponiastą łapą w piersi Mis – ti, zostawiając na nich
paskudą ranę. Jej krew była barwy szafiru. W oczach syreny
zalśniły łzy bólu. Mis – ti otworzyła koralowe usta i wydobyła
z nich cichy i przeciągły trel. Na jej wezwanie zjawiły się
cztery potężne aligatory oraz pasiasty pyton zdolny zadusić
tygrysa. Du – Gat widząc tylu przeciwników, zrezygnował z walki.
Czym prędzej poszybował do swojej hordy, zajętej zadawaniem
męczarni jeńcom w Brzoskwiniowym Lesie.
Mis
– ti wciąż jeszcze drżąc z bólu i strachu, wzięła
porcelanowe puzderko wypełnione lecznicza maścią i delikatnie
natarła nią zranioną pierś. Rana wnet zaczęła się goić. Gdy
już ochłonęła, cztery złote rybki przyniosły jej cienką płytę
nefrytu oprawioną w złoto. Syrena wzięła to zwierciadło w obie
ręce i poczęła się w nie wpatrywać z natężoną uwagą.
Wypowiedziała zaklęcie w językach starokrasnym i toropieckim, aż
ukazał jej się obraz. Oto trzech jeźdźców wkroczyło do Sinea od
północy, mijając tajgę Białopolski i rozległe stepy Ułan –
Raptor. Wyprawą junaków dowodził potężnie zbudowany król z
ogorzałym obliczem, a jego czupryna i sumiaste wąsy były czarne
jak smoła. Po jego prawicy jechał młody książę, wielce
przystojny i jasnowłosy, któremu wąs zaczynał się już sypać.
Trzeci z uczestników wyprawy wywołał zdziwienie na twarzy
oglądającej, był to bowiem młody człowiek z głową foki. Syrena
odgadła, że wszyscy trzej przybyli z bardzo dalekich krain. Kiedy
Mis – ti wpatrywała się w zmieniające się obrazy w zwierciadle,
usłyszała w swym umyśle głos objaśniający, że ci trzej
zmierzają do Bharacji na dwór tygrysiego króla Bengali. Niebawem
obrazy poczęły się zmieniać. Każdy z trzech junaków wyglądał
na sprawnego w boju. Każdy z nich wnet potwierdził to czynem,
stojąc w obronie sineańskiej wioski Fang – czu przed nalotem
Hsigo. Skośne oczy Mis – ti rozszerzyły się z przejęcia, gdy
Lech III wywijając obsydianowym mieczem, ubił czternaście Hsigo,
zbrojnych w zaostrzone drągi i maczugi nabijane krzemieniem. Ruty o
młodzieńczej twarzy zalanej krwią, przebił włócznią cztery
latające małpy dzierżące w łapach kamienne topory. Wreszcie
Kellu Simi – Abö z Oxlandu, krainy ludzi z głowami fok, ostrymi
zębami odgryzł zaciśniętą na zatrutym sztylecie kosmatą łapę
Hsigo. Wieśniacy z Fang – czu oglądali walkę z ukrycia, modląc
się do przodków, by pomogli junakom w obronie ich osady. W Lechowej
drużynie walczyła również Ruta, rusałka równie nadobna co
odważna, obdarzona długimi włosami czerwonymi jak liście
jesienią, której towarzyszył mówiący, wodny niedźwiedź Arvot
Baldas. Głos napomknął Mis – ti o długich podróżach Ruty i
Arvota Baldasa, podczas których zabijali krocie tyranów, potworów
i rozbójników. Teraz Ruta szyła do Hsigo z łuku, każdą strzałę
zapalając płomieniem swych oczu. Arvot Baldas, porykując groźnie,
siał spustoszenie wśród Hsigo. Łamał i oręż i bez wysiłku
rozrywał sieci, którym latające małpy próbowały go omotać, aż
w końcu poczęły omijać go szerokim łukiem. Lech III krwawił
obficie z trzech ran, nie wypuszczając miecza z ręki.
-
Gdybym mogła teraz być tam z nimi! - Westchnęła Mis – ti.
Ledwo
wypowiedziała te słowa, w jej rękach zmaterializowały się łuk i
kołczan ze strzałami. Nefrytowe zwierciadło wessało uzbrojoną
syrenę i wypluło ją nad wioską Fang – czu., gdzie toczyła się
w najlepsze bitwa z Hsigo. Mis – ti załopotała skrzydłami.
Napięła łuk i trzema strzałami strąciła na ziemię trzy
latające małpy. Spostrzegła Lecha III, potężnego króla z
dalekich stron jak ostatkiem sił walczył z Du – Gatem, hersztem
Hsigo. Król upadł na jedno kolano, a Du – Gat już wznosił z
rozmachem maczugę, aby zmiażdżyć mu głowę. Nie zdążył.
Strzała posłana z łuku latającej syreny utkwiła ze świstem w
jego gardle. Hsigo wypuścił maczugę z łapy. Zatoczył się na
krzywych nogach, załopotał błoniastymi skrzydłami, zacharczał
gniewnie, po czym przewrócił się i skonał. Hsigo widząc sromotną
śmierć swego herszta, wydały żałosny okrzyk, uciekając w stronę
Brzoskwiniowego Lasu. Chłopi wyszli z chat. Widząc klęskę swych
ciemiężycieli, poczęli tańczyć z radości i bić niskie pokłony
przed swoimi wybawcami. W tym czasie syrena Mis – ti wespół z
rusałką Rutą opatrywały troskliwie rany Lecha III. Zamawiały
cieknącą krew i poharatane mięśnie zaklęciami w mowie
toropieckiej, smarowały leczniczymi maściami i opatrywały
bandażami z jedwabiu. Ranami Rutego, Kellu Simi – Abö i Arvota
Baldasa zajęły się dziewczęta z uratowanej wioski. Lech III
wydobrzał na trzeci dzień na podobieństwo Teosta powracającego z
Nawii. Wówczas to Mis – ti oświadczyła mu się.
-
Wielce jestem ci wdzięczny, panienko, za twą czułą opiekę, wiedz
jednak, że nie mogę dzielić z tobą życia. W dalekim Aplanie
oczekuje mojego powrotu żona z gromadką dzieci, a ja powinienem być
jej wierny. – Odrzekł Lech III, a w oczach syreny zalśniły łzy
podobne do diamentów.
-
Jesteś dobra i piękna i masz przed sobą więcej lat życia niż
miewają ludzie. Jeszcze znajdziesz godnego siebie małżonka –
pocieszała ją Ruta.
-
Niech Enkowie całego świata prowadzą was bezpiecznie – rzekła
na pożegnanie Mis – ti. - Będę pamiętać w swych pieśniach o
całej waszej drużynie! - Syrena na pożegnanie rozłożyła
skrzydła i odleciała w kierunku swej rzeczki, gubiąc trzy
nefrytowe łuski i jedno pawie pióro.
*
W
cieniu ośnieżonych szczytów Ibetein przekazywano sobie wiedzę o
tajemnicach, dziwach i czarach, jakie zostały już zapomniane w
innych zakątkach globu. W tej położonej między Sinea a Bharacją
krainie żyli potężni magowie i szamani, władni unosić się w
powietrzu, chodzić po wodzie, pływać w ziemi i przenikać przez
ściany oraz tworzyć wszelakie iluzje, zarówno urzekające jak też
straszne. Działali tu znawcy rzadkich leków i trucizn, wróżbici,
wywoływacze duchów, zaklinacze dzikich zwierząt, asceci,
potrafiący kontrolować bicie swojego serca oraz alchemicy, których
fekalia miały moc zamieniać miedź w srebro, brąz w złoto, zaś
zwykłe kamienie w klejnoty.
Spośród
nich sławą najpotężniejszego taumaturga okrył się kowal Asura
Trismegista, którego tajemna kuźnia mieściła się pięć stóp
pod ziemią w jaskini pod górą Kunepik – Lhamo. Asura był wysoki
i atletycznie zbudowany niczym witezie z dawnych dni. Długie,
smoliście czarne włosy wiązał opaską na czole. Cerę miał
popielatą, co budziło lęk, wskazując na domieszkę krwi zajadłych
w boju ludożerców z Szarej Ordy. Choć wielu ludzi z Ibetein
cieszyło się darem długowieczności, Asura był starszy od nich
wszystkich. Niewielu wiedziało, że żył już w czasach Teosta Cara
Słońce, to jest w pierwszym wieku ery jedenastej. Kiedy Teost
dokonał cudu, sprawiając, że z nieba spadły żelazne, kowalskie
kleszcze, Asura przyłączył się do jego uczniów. U boku Cara
Słońce, założyciela Błogosławionego Carstwa nad rzeką Nilus,
zgłębiał tajniki świętej metalurgii, ucząc się obróbki brązu,
miedzi, żelaza, złota i srebra. Był pojętnym uczniem. Szybko
doszedł do mistrzostwa, a jego serce ogarnęła pycha. Pijąc po
pracy wino w karczmie, kazał nieznającym sztuki kowalskiej nazywać
siebie Trismegistą, to jest Po Trzykroć Wielkim. Spod jego rąk
wychodziły cudeńka – żelazny kogut, który piał i ruszał
skrzydłami jak żywy, skorpion, potrafiący poruszać się i żądlić
oraz liczne ozdoby delikatne jak morska pianka. Gardził każdym kto
nie potrafił choćby podkuć konia, skrycie zaś pragnął
przewyższyć w sztuce Teosta i zająć jego miejsce jako nowy Car
Słońce. Chcąc zawrócić pojętnego ucznia ze ścieżki pychy,
prowadząc ku duchowej zagładzie, Teost pokazał mu podkuwanie
konia. Uciął nogę zwierzęcia, znieczuliwszy je wcześniej
zaklęciem wyszeptanym do ucha. Podkuł kopyto, a następnie
przyprawił kończynę na miejsce. Koń był cały i zdrowy.
-
Też tak potrafię! - Zawołał Asura Trismegista.
Uciął
końską nogę, lecz nie był już w stanie ponownie osadzić jej na
miejscu. Najadł się przeto wstydu. Nieszczęsnego konia od śmierci
z wykrwawienia uratował Teost, natychmiast uzdrawiając zwierzę.
Kiedy
Czerwony Wiaczesław Amosow rzucił na Błogosławione Carstwo
zaklęcie dojmującego lęku i nieprzeniknionych ciemności, Asura
Trismegista przeszedł na stronę czarnoksiężnika. Patrzał z
oddali, uśmiechając się wrednie, jak Amosow zawiesił Teosta
nagiego na bezlistnym dębie Karako i zadawał mu rozliczne męki
zakończone zgonem. Asura umyślił sobie pójść za Amosowem, aby
zdobyć władzę i bogactwo u jego boku. W pierwszą rocznicę upadku
Błogosławionego Carstwa, Amosow wydał ucztę, na której był
obecny również Asura Trismegista.
-
… teraz Teost jest martwy jak ten pieczony kogut, a wszystkie jego
dzieła przepadły jak kamień w wodę! - Kpił czarnoksiężnik z
pucharem wina w dłoni, tuląc się do półnagich nierządnic
odurzonych sineańskim opium.
Wówczas
wydarzyła się rzecz, której nikt się nie spodziewał. Upieczony w
całości kapłon zerwał się z półmiska, zatrzepotał skrzydłami
i zapiał donośnie.
-
Kukuryku! Teost żyje, oścień Mar – Zanny połamał w drzazgi!
Duch powrócił w ciało umęczone, rany zostały zasklepione, a
głowa przez ciebie odcięta, odrosła! Ty przeminiesz, a jego dzieła
nie przeminą, kukuryku!
Amosow
pobladł z przerażenia jak prześcieradło, a z nim jego
biesiadnicy. Wypuścił pełen puchar z drżącej dłoni. Nierządnice
rozbiegły się z przeraźliwym piskiem jak spłoszone ptaki.
-
… zwyciężyłeś! - Wymamrotał jeszcze blady jak ściana Amosow.
W
sali biesiadnej pojawiła się gęsta, szkarłatna chmura. Kłębiły
się w niej z chichotem tabuny Čortów. Pochwyciły go szponiastymi
łapami, rozrywając jego czerwoną szatę i ciało na strzępy, po
czym zabrały ze sobą do wiekuistych lochów.
Widząc
to Asura Trismegista ulotnił się pospiesznie niczym Lot z Sodomy.
Długo wędrował przed siebie, wciąż na wschód z sercem zimnym
jak wygasłe palenisko. Błąkając się wśród kurhanów i
nekropolii, nakłaniał ucho czarownicom, krwiożerczym alukom,
ghulom, dżinom i ifrytom. Tak zdobywa wiedzę straszliwą i
starożytną, po trzykroć wyklętą przez Zakon Ageja. Tlił się w
nim gniew palący, siła zaś zaklęta w muskułach pozwalała mu
rozdzierać tygrysy gołymi rękami. Kiedy zasypiał, nawiedzał go
wciąż ten sam majak dręczący. Śnił, że tonie w bezkresnym
oceanie czarnej, lodowatej wody, słyszy złośliwy chichot topielców
i czuje ich szpony, wbijające się w jego nagie ciało. Asura,
mamiący napotkanych ludzi czarodziejskimi sztukami, zaszedł aż do
Ibetein, gdzie czarna magia pulsowała w ziemi, wodzie i powietrzu.
Otrzymał posadę maga i doradcy na dworze Kalaćartina, jednego z
miejscowych królów. Ubiegało się o nią jedenastu taumaturgów,
na oczach króla zamieniających patyki i zeschłe liście w kwiaty i
złote ozdoby. Kalaćartin przyznał jednak pierwszeństwo dwunastemu
z nich, Asurze Trismegiście. Ten bowiem sprawił, że przywleczony
przezeń z lasu gruby konar ułamany z drzewa, zamienił siew kobrę
rozmiarów pytona, wściekłą jak osa i obdarzoną palącym jadem.
Kobra pokąsała jedenastu magów przybyłych z Ibetein, Bharacji i
niebosiężnych gór Imalain, po czym na powrót stała się konarem.
Żadne zaklęcie, ani driakwie nie mogły już ich uratować. Pomarli
na złotej posadzce pałacu, tocząc pianę z ust, wykrzywieni niczym
drzewa smagane wiatrem.
Młody,
liczący zaledwie piętnastą wiosnę życia król Kalaćartin w
szacie z żółtego jedwabiu, który odziedziczył tron po
przedwczesnej śmierci swego ojca, powstał z tronu i zaklaskał
pełen podziwu.
-
Boski mistrzu, zechciej pozostać na mym dworze, a uczynię cię
drugą osobą w królestwie!
Asura
Trismegista oczywiście zgodził się. Kalaćartin osobiście
zawiesił złoty łańcuch na jego szyi i ucałował go w popielate
czoło. Przez siedem lat Asura Trismegista wytwarzał złoto z ołowiu
i miedzi. Otworzył kuźnię, w której wykuwał żelazne i stalowe
miecze, groty włóczni i strzał orz kolczugi dla wojowników
Kalaćartina jak również podkuwał jego konia. Wróżył z trupich
kości i doradzał młodemu królowi. Sporządzał też niezwykle
silne trucizny przeciwko jego wrogom. Otaczał go lęk zabobonny tak
ze strony możnych jak i ubogich. Sam Kalaćartin lękał się potęgi
swojego maga i kowala, za którą jak słusznie domyślał się,
stały Bramy Čortieńska. Wreszcie za radą swej ukochanej żony,
równie mądrej co urodziwej Tali z gór Imalain, Kalaćartin
wypędził ze swych włości Asurę Trismegistę i nakazał
żołnierzom, aby spalili jego pracownię. Wydał ten wyrok gdy
dochodzenie potwierdziło pogłoski, od lat powtarzane przez lud, o
krwi dziewic i małych dzieci używanej przez Asurę w wielkiej
obfitości na potrzeby praktyk alchemicznych i magicznych. Niewinne
dziatki i dziewczęta poczęły znikać w królestwie Kalaćartina,
odkąd Asura zjawił się w nim, jednak dopiero teraz królewski
instygator, Burbaka udowodnił winę czarnoksiężnika. W kuźni
Asury poniewierały się setki i tysiące czaszek zamęczonych ofiar.
Choć Tali doradzała ukaranie czarnoksiężnika śmiercią,
Kalaćartin przez pamięć na dawne zasługi Asury, złagodził mu
karę na dożywotnie wygnanie z jego królestwa. Wtedy to Asura,
przyzywając potęgi Čortieńska, rzucił przekleństwo na króla
Kalaćartina, wszystkich jego domowników i poddanych.
-
Odchodzę, lecz przyjdzie po mnie bestia, której nie zdołasz
ugodzić mieczem, włócznią, sztyletem ani strzałą! - Zagroził
Asura Trismegista, wyciągając zaciśniętą pięść w stronę
włości Kalaćartina.
Wtedy
to zamieszkał i założył kuźnię w jaskini u stóp góry Kunepik
– Lhamo. Miejsce to budziło grozę w całym Ibetein. Górę
spowijały gęste opary. Spod ziemi wydobywał się siwy dym, w
którym jak wierzono, kłębiły się złe duchy. Wielu z tych,
którzy zapuszczali się w te okolice, nigdy już nie wracało do
swych domostw, z wyjątkiem tych nielicznych, już do końca swych
dni pogrążonych w szaleństwie. Na stokach Kunepik – Lhamo miały
swe leże smoki, olbrzymia kobra w diamentowej koronie, samotny, siwy
wilk, żyjący już równe sto lat oraz śnieżna pantera o
wyłupiastych, zielonych oczach, owładnięta szaleństwem i
rozszarpująca każdego człowieka, który miał nieszczęście
zabłąkać się w te okolice.
Asura
Trismegista przez tydzień tygodni recytował zaklęcia, przekazane
mu ongiś przez Lilith pod postacią dwugłowej sowy. W tym czasie
nic nie jadł prócz czerwonych muchomorów, zaś jedynym spożywanym
przezeń napojem była jego własna uryna. Ostatniego dnia poczuł
ogień Čortieńska pulsujący mu w żyłach i zabrał się do pracy.
W
jego kuźni leżała skóra zdarta ze słonia i ogromne zapasy żelaza
i stali, zaś tabun rakszasów uwijał się jak w ukropie pod jego
rozkazami. Magiczna sztuka umożliwiła połączenie w nierozerwalną
całość zwierzęcej skóry i metalu. Młoty hałasowały donośnie
przez czterdzieści dni i nocy, aż w kuźni stanął słoń żelazny
z groźnie pobłyskującymi ślepiami z rubinów. Asura zanurzył
kropidło z ogona jaka w złotej miseczce wypełnionej krwią
dziewicy i skropił nią obficie żelazną bestię.
-
Będziesz się nazywał Bir i najpotężniejsi Enkowie nie zdołają
cię zatrzymać w sianiu zniszczenia! - Przemówił uroczyście Asura
Trismegista, a trzeba wiedzieć, że w czarnej mowie rakszasów imię
Bir oznaczało trwogę.
Żelazny
słoń począł wachlować uszami, a jego trąba wiła się niczym
zdradliwy wąż. Ugiął kolana przed swym twórcą, a z głębi jego
metalowych trzewi wydobył się dudniący głos.
-
Rozkazuj, Po Trzykroć Wielki! Jestem ci posłuszny.
Asura
Trismegista uśmiechnął się wrednie i zatarł wielkie jak bochny
dłonie.
-
Masz biec niestrudzenie dniem i nocą przez Bumedar, królestwo
przeklętego niewdzięcznika, Kalaćartina. Nie okazuj litości
mężom, niewiastom ani ich potomstwu. Niszcz drzewa, burz domy i
zabijaj zwierzęta. Niech dziś boi się twej siły i wściekłości
całe Ibetein, jutro zaś reszta świata. Wpierw obalimy królów i
książęta, zmieszamy krew kapłanów w krwią ich ofiar, a
następnie strącimy z wiekuistych tronów Ageja i Enków!
-
Usłyszeć znaczy wykonać! - Zadudnił żelazny słoń, powstając z
kolan.
Zatrąbiwszy
przeciągle, wybiegł z kuźni Trismegisty ogarnięty szałem
zniszczenia. Choć ważył więcej niż zwykłe słonie, biegł
niemal tak szybko jak gepard Akko Jubastin, herold króla Bengali. Po
całym Ibetein rozpowiadano z trwogą o połamanych przezeń
drzewach, zburzonych chatach, świątyniach i pałacach, stratowanych
polach, zabitych ludziach i zwierzętach. Wieści te dotarły do uszu
króla Kalaćartina, który wysłał obławę w celu pochwycenia i
zniszczenia bestii. W rezultacie jego czternastu najlepszych łowczych
poniosło śmierć w splotach żelaznej trąby bądź rozgniecionych
na miazgę ciężkimi nogami.
-
Mówiłam ci, że powinieneś był oddać tego magika w ręce kata, a
nie chciałeś mnie słuchać. - Królowa Tali przypominała
Kalaćartinowi o swojej radzie, którą odrzucił.
Z
jej oczu ciekły łzy na myśl o cierpieniach poddanych.
-
Skąd mogłem wiedzieć, że mój zaufany doradca okaże się taką
kanalią? - Załamał ręce Kalaćartin. - Zewsząd otaczają mnie
pochlebcy i intryganci, jeno tobie mogę zaufać… - Mówiąc to
czule otarł łzy swej małżonce.
Tymczasem
żelazny słoń szalał niestrudzenie dniem i nocą. Nieszczęśni
górale szukali przed nim schronienia w lasach i skalnych
rozpadlinach. Metalowej bestii nie byli w stanie uśmiercić ani
ludzie, ani górskie małpoludy, nazywane małpoludami, ani też
niezrównane łowczynie z toropieckiej rasy dakini.
-
… pozostaje nam jeno czekać, aż Enkowie zejdą z niebiańskich
tronów, aby unicestwić czary Asury – zakończyła ze smutkiem swą
opowieść snutą przy ognisku w grocie czerwonoskóra dakini.
Jej
bajania słuchały cztery inne dakinie; niebieska, zielona, żółta
i fioletowa. Każda z nich miała lśniące, czarne włosy o zapachu
piżma i nienaganną sylwetkę, charakterystyczną dla nimf całego
świata. Nosiły w wielkiej obfitości wyszukane ozdoby ze złota,
srebra, pereł i drogich kamieni. W ich skrzące się od diamentów
jaskini zasiadali na złotych zydlach wędrowcy z dalekiej Europy;
Lech III, książę Ruty z Orlandu, Kellu Simi – Abö oraz
czerwonowłosa rusałka Ruta wraz z wodnym niedźwiedziem Arvotem
Baldasem. Dakinie postawiły przed nimi porcelanową misę pełną
pierogów nadziewanych mięsem jaka i czarki z herbatą, zaś Kellu
Simi – Abö otrzymał świeżo złowioną rybę rohitę, podobną
do karpia.
-
Źle się dzieje w Ibetein. – Westchnął Ruty.
-
Nie godzi się abyśmy zostawili ten nieszczęsny lud na pastwę
potwora. - Dodał Lech III ocierając sumiasty wąs z tłuszczu.
-
Każdy Aplańczyk tak mówi – żachnął się Ruty. - Wasze plemię
tylko by ratowało wszystkich pokrzywdzonych, nie bacząc na własny
interes. Jak niby chcesz ubić tego piekielnego słonia? Ustrzelić z
łuku czy może hmm, uśmiercić swoją bździną? - Następca tronu
Orlandu zaśmiał się sardonicznie, zaś Lech III pozieleniał z
gniewu.
-
Ej, młokosie, miałbyś może więcej szacunku do władcy starszego
i bardziej doświadczonego od siebie? - Zaperzyła się Ruta, zaś
Arvot Baldas mruknął gniewnie, przyznając jej rację. - W Sinea
porzuciłam dolę wojowniczki, mając dość przelanej krwi. Teraz
jednak znów jestem gotowa powrócić na junacki szlak, aby bronić
tych, którzy sami obronić się nie potrafią.
-
W Sinea – zamyślił się Kellu Simi – Abö – spotkaliśmy
mędrca, nauczającego, że jeśli chcemy coś osiągnąć, wówczas
kombinujemy nad znalezieniem środków, które nam to umożliwią.
Jeśli zaś czegoś nie chcemy zrobić, wówczas szukamy wymówek.
-
Nie mógłbym spojrzeć w oczy Tatrze, gdybym pozwolił Trismegiście
na rzeź niewiast i dziatek z Ibetein. - Wyznał Lech III.
-
Poza tym nasza gospodyni podkreśliła, że Asura nie poprzestanie na
podboju Ibetein – zamyśliła się Ruta. - Swą szaloną pychą co
najmniej dorównuje Kościejowi, jeśli go nie przewyższa.
-
Musicie wiedzieć – zabrała głos czerwona dakini – że Asura
zaciekle nienawidzi dakiń, rusałek i innych istot z rasy
toropieckiej jako dzieci Śri Mokoszy Anahity, niweczącej zamysły
Čortieńska. Jeszcze przed wykuciem żelaznego słonia, zatruł
zielonym proszkiem górskie jeziorko, w którym zażywały kąpieli.
Później jego rakszasy uprowadziły Dalani, moją córeczkę i słuch
o niej zaginął. Jeśli żyje w jego niewoli, to jej los jest gorszy
od śmierci… - Z bursztynowych oczu dakini pociekły szczere łzy
matczynego żalu, które opadając na podłogę jaskini, zamieniały
się w kropelki złota.
-
Nasze najlepsze chęci na nic się nie zdadzą, jeśli nie dostaniemy
narzędzi od wcielania ich w życie.- Chrząknął Lech III,
przerywając niezręczną ciszę.
-
Enkowie byliby władni powstrzymać szalonego kowala. - Zauważył
Ruty.
-
Być może Enkowie pragną, żebyśmy byli orężem w ich rękach –
odrzekł mu Lech III. - Drogie dakinie, strażniczki sekretów
starszych niż ludzkość, czy naprawdę nie macie żadnego antidotum
na piekielną złość Asury?
Czerwona
dakini naradziła się chwilę w języku toropieckim ze swoimi
siostrami.
-
Znamy – westchnęła zrezygnowana i podeszła do sekretarzyka z
sineańskiej laki. Z ostatniej szuflady wyjęła zawinięty we
wzorzysty jedwab rodzaj noża ze złoconej miedzi, mającego trzy
ostrza i ozdobionego turkusem.
Odwinęła
przedmiot z jedwabiu i ucałowała go z czcią.
-
Co to jest? - Spytał Lech III.
-
To jest Dordże, święty oręż, który Tara Wielka, pierwsza
królowa Ibetein otrzymała od gwiezdnego smoka Laina do walki
przeciw bestiom końca czasów. Zaklęta jest w nim moc Niebiańskiego
Ognia, aktywowana naciśnięciem turkusowego guziczka. Ma trzy
ostrza, by przypominać, że Agej jest Troistym Panem, Po Trzykroć
Wielkim. Asura musi zapłacić za bluźniercze przywłaszczenie sobie
tego miana.
-
Czy ta broń strzela piorunami na odległość? - Dopytywał król
Aplanu.
-
Nie – zaprzeczyła czerwona dakini. - Musisz ugodzić tym orężem
żelaznego słonia z bliska. Dordźe spłonie razem z przeklętym
wytworem Asury.
-
Przechowywałyśmy je na Ostatni Bój, lecz któż z nas może
wiedzieć, który dzień w historii świata będzie tym ostatnim?
Takiej wiedzy nie mają wszak nawet Enkowie. Nie zawiedź nas,
Aplańczyku. - Rzekła niebieska dakini z oczami wilgotnymi od łez i
nieoczekiwanie pocałowała króla w czoło.
-
Czas więc wyruszyć na łowy na jakich nie był żaden z moich
poprzedników! - Lech III podkręcił sumiastego wąsa.
-
Wpierw ustalmy strategię, aby nasza śmierć nie okazała się
równie bohaterska co głupia. - Zaoponowała Ruta, a Ruty przyznał
jej rację.
Asura
Trismegista śledził poczynania żelaznego słonia, wpatrując się
w lustro sineańskiej roboty. Łapał się za brzuch ze śmiechu,
widząc poczynione przez niego zniszczenia. Niebawem jednak śmiech
zamarł mu na ustach i przerodził się w gniewne warczenie. Oto
drużyna z Dalekiego Zachodu wytropiła żelaznego słonia wśród
skał. Rusałka Ruta z kocą zwinnością wskoczyła mu na głowę i
wyrwała z oczodołów rubinowe ślepia. Arvot Baldas odłamał dwa
ciosy, błędnie zwane kłami, aż sam został odrzucony precz
potężnym ciosem żelaznej trąby. Ruty i Kellu Simi – Abö
ciskali z bezpiecznej odległości kamieniami. Lech III podbiegł do
rozjuszonego monstrum i pewnym ruchem zatopił trzy ostrza dordże w
jego cielsku, naciskając jednocześnie turkusowy guzik. Prawdę
rzekły dakinie; moc Niebiańskiego Ognia uwolniona z dordże
rozpaliła żelaznego słonia do białości. Zniszczył go potężny
wybuch, rozrzucający opiłki metalu po całym Ibetein. Razem z
żelaznym słoniem zniszczone zostało dordże, oręż przeznaczony
do jednorazowego użytku. Ruta przypadła do oszołomionego wybuchem
Lecha III, aby opatrzeć jego oparzoną dłoń. Na szczęście żaden
palec nie został urwany.
-
Zakręt, urwał, bladź! - Zawył Asura Trismegista, budząc lęk w
sercach rakszasów. - Dalani, wywłoko, ho no tu. Zabawiaj mnie
tańcem!
Dalani
przyszła drżąca w jedwabnej przepasce na biodrach i napierśniku z
cekinów. Córa czerwonej dakini miała cerę barwy mahoniu. Pląsała
z wdziękiem, a w jej dłoni lśnił sztylet z elektronu. Asura
pozwalał swojej brance tańczyć z tym morderczym ostrzem w dłoni,
przekonany, że blask metalowego przedmiotu wzmaga w nim pożądanie.
Uroda Dalani odsuwała od niego myśl o poniesionej właśnie klęsce.
-
Zbliż się, turkaweczko, a dam ci mego chwosta do possania… -
Zachęcał Asura.
-
Twoje niedoczekanie, wieprzu – Dalani syknęła jak kobra i zatopiła
sztylet aż po rękojeść w jego czarnym sercu.
Włożyła
w ten zabójczy cios całą nienawiść za wszystkie upokorzenia
jakich doznała w niewoli. Następnie nie bez trudu i obrzydzenia,
odpiłowała głowę Asury. Biorąc ją pod pachę, wymknęła się z
kuźni Trismegisty do rodzinnej jaskini. Następnie dakinie pokazały
ucięty czerep czarnoksiężnika na dworze na dworze króla
Kalaćartina. W tym czasie Lechowa drużyna opuściła Ibetein,
zdążając z wolna w stronę Bharacji…
*
,,Lepiej
żyć jeden dzień jak tygrys, niż sto dni jak owca’’ -
przysłowie nepalskie
Mira
Ceti z kocią zwinnością skradała się przez splątany, zielony
gąszcz, gdzie najodważniejsi myśliwi lękali się zapuścić. Jej
uzbrojenie stanowiły refleksyjny łuk, zatrute strzały oraz kindżał
i arkan u pasa. Mawiano, że było od niej bardziej urodziwej
niewiasty w całej Bharacji. Jej uroda przywodziła na myśl
Bharatienę, królową rusałek z ery dziewiątej, na której cześć
cała rozległa kraina nad Oceanem Wyrajskim otrzymała swą nazwę.
Mira Ceti była smukła i wysoka, silna i pełna wdzięku. Miała
jasną, jedwabistą cerę i długie czarne włosy, zaplecione w
warkocz. Odziana w szafirową suknię do łydek, miała czerwoną
plamę wymalowaną między oczami, złote kolczyki w nosie i uszach,
naszyjnik z białych pereł oraz złote obręcze na przegubach dłoni
i kostkach nóg. Kiedy szła przez las, promieniująca pięknem i
odwagą, wszyscy jego mieszkańcy, czy to zwierzęta, rośliny czy
istoty ras rozumnych oddawały jej pokłon jako swojej królowej.
Mira Ceti polowała już trzy dni i noce bez zmrużenia oka. Szła
niestrudzenie tropem olbrzymich, rudych nietoperzy z rasy nazywanej
orang – bati. Istoty te, daleko większe i silniejsze od zwykłych
rudawek, wyrządzających szkody w uprawach cytrusów, upodobały
sobie smak słodkiej krwi małych dzieci. Opuszczały przeto swe swe
kryjówki w jaskiniach wewnątrz góry Kalaśar i nawiedzały nocami
wioskę Patlaś. Tam chwytały szponiastymi łapami maluchy, które
nie zdążyły wrócić z podwórka na noc do rodzinnej chaty. Orang
– bati z chichotem unosiły je, płaczące i przerażone w
ciemność, kryjącą się za lasem. Chłopi z Patlaś zwierzyli się
Mirze Ceti z trapiącego ich nieszczęścia, ona zaś szczerze
przejęta, chciała im pomóc.
Pragnąc wytropić orang – bati, skierowała swe kroki do domu
przyjaciółki, nadobnej czarodziejki Argupi, z której łona w każdą
pełnie Księżyca wysypywały się w wielkiej obfitości srebrne
monety. Na każdym z tych srebrnych krążków widniała uśmiechnięta
od ucha do ucha, pyzata twarz chłopięcia. Monety te potrafiły
przemawiać ludzkim głosem i znane im były sekrety ukryte przed
większością ówczesnych ludzi.
-
Argupi, kochanie, daj mi jedną z monet, którąś porodziła –
Mira Ceti poprosiła przyjaciółkę.
-
Do czego jej potrzebujesz? - Spytała Argupi, nazywana w pieśniach
Srebrną Matką.
-
Chcę odszukać kryjówkę orang – bati, które porywają niewinne
dziatki z wioski Patlaś. Części z nich wysysają całą krew
zwyczajem vetali i piśaćy. Innym zaś zadają na ramionach rany za
pomocą szponów i wsączają w nie zielony wywar z ziół rosnących
na polach kremacyjnych. Potraktowane nim dziatki same zmieniają się
w orang - bati.
-
Masz tu rupię – rzekła z powagą Argupi. - Ona pomoże ci dopaść
orang – bati. Odpłać im w dwójnasób za to co robią porwanym
dzieciom.
Mira
Ceti chwyciła monetę, podziękowała przyjaciółce i pognała
przez dżunglę. Ilekroć zastanawiała się nad wyborem właściwej
ścieżki, rzucała monetę. Ta zaś ludzkim głosem wskazywała jej
możliwie najkrótszą drogę. Zapadał zmrok kiedy Mira Ceti stanęła
u podnóża góry Kalaśar. Orang – bati poczynały już opuszczać
swe jaskinie, lecąc na nocne łowy. W całej Bharacji nie było
wyborniejszej łuczniczki nad Mirę Ceti. Wnet orang – bati jęły
padać jak muchy przeszyte jej strzałami, których zapasy w
zaczarowanym kołczanie były niewyczerpane.
-
Natychmiast uwolnijcie ludzkie dzieci, albo ubiję was wszystkich! -
Zawołała z mocą, dając orang – bati ostatnią szansę na
ocalenie życia.
Jednak
nietoperze o małpich mordach, odrzuciły jej ultimatum. Zamiast
spełnić jego warunki, miotały w stronę wojowniczki słowa wielce
obelżywe.
-
Dobra, sami tego chcieliście – westchnęła Mira Ceti. - Krew
wasza na wasze głowy!
Po
tych słowach jęła posyłać strzałę za strzałą. Nie chybiała
ani razu. Uśmierciła Rabukirśina, króla orang – bati oraz
pięciu jego ministrów, którzy doradzali mu porywanie dzieci w
wiosce. Zaledwie garstka potwornych nietoperzy wyszła cało z
pogromu i odleciała w popłochu ku odległym wyspom na Oceanie
Wyrajskim. Mira Ceti śmiało weszła do parnej, cuchnącej siarką
jaskini orang – bati. Zdarła skórę z grzbietu Rabukirśina, aby
móc pokazać ją w wiosce na znak odniesionego zwycięstwa. Jej oczy
świeciły w mroku niczym zielone ogniki. Wypatrzyła nimi pięcioro
z dwunastu porwanych dzieci; czterech chłopców i jedną
dziewczynkę, zamkniętych w bambusowej klatce. Trupy siedmiu
pozostałych poniewierały się pozbawione krwi, a nieraz też
wnętrzności. Mira Ceti zaklęła z gniewu, widząc to co im
zrobiono. Silna jak tygrysica połamała pręty klatki i rozcięła
sztyletem postronki pętające rączki dzieci. Opatrzyła ich rany,
wcześniej wylizując z nich truciznę, mającą zamieniać je w
orang – bati.
-
Nie lękajcie się, zaprowadzę was do rodziców. - Rzekła łagodnie,
zaś uwolnione maluchy podążyły za nią do wioski Patlaś.
Na
skraju osady, Mira Ceti zawróciła w las, każąc dzieciom iść do
swoich domów. Całą wioskę napełniły wówczas okrzyki radości,
przeplatające się z łzami tych, którzy stracili swe pociechy na
zawsze. Mira Ceti wracając do domu, wyrzucała sobie, że nie
zdołała uratować wszystkich dzieci.
Była
żoną Bengali, króla tygrysów z całej Azji. W miarę jak zbliżała
się do swego złotego, nakrytego rubinowym dachem pałacu, napotkane
w dżungli papugi, pawie i majny mówiły jej, że oto Bengala
przyjmuje na audiencji delegację z zachodnich krain tak dalekich a
zarazem całkowicie nieznanych przeciętnym Bharatyjczykom. Królowa
powróciła do pałacu i z wdziękiem weszła do urządzonej z
przepychem komnaty, w której tygrys Bengala rozmawiał jak równy z
równym z Lechem III, królem dalekiego Aplanu. W tej samej komnacie
na obszytych kolorowym jedwabiem poduszkach, rozesłanych na
podłodze, siedzieli królewicz Ruty z Orlandu, fokogłowy Kellu Simi
– Abö z Oxlandu i czerwonowłosa rusałka Ruta, u której stóp
niczym wielki, futrzany dywan, położył się wodny niedźwiedź
Arvot Baldas.
-
Sława tobie, Miro Ceti! - Szczeknął dworzanin, którym był szakal
pokryty lazurowym futrem.
Mira
Ceti zrzuciła odzienie, opadła na cztery kończyny i na oczach
gości przeobraziła się w białą tygrysicę. Jako zwierzę była
równie piękna co w postaci ludzkiej.
-
Sława tobie, Anej Arztein! - Znów zaszczekał niebieski szakal, o
którym opowiadano, że wpadł do wiadra z farbą.
Małżonka
króla Bengali w postaci tygrysicy nosiła bowiem imię Anej Arztein
i była córką potężnego władcy tygrysów, Artana Lwa
Pręgowanego. Bengala wstał i przywitał się czule ze swoją
oblubienicą. Ruta, uśmiechnięta uroczo, podeszła do królowej
tygrysów i śmiało pogłaskała ją jak domową kotkę. Rusałka i
tygrysica od razu się polubiły. Tymczasem Bengala wrócił do
przerwanego wywodu.
-
… mądrość okazał wasz towarzysz, Kellu Simi – Abö, który w
gospodarzu Mikule rozpoznał dostojnego Welesa, szafarza mądrości
Ageja. Sprawiedliwie wam powiedział Mikuła – Weles, że możecie
wracać do swych pieleszy, bo żadna wojna z naszej strony nie grozi
waszym królestwom. Tygrysom nie zależy na tym, by pożerać ludzi
zza Roxyzoru, a świat pomieści nas wszystkich, tak bestie jak i
ludzi.
-
Twe słowa, panie, są dla mnie wielką ulgą – ucieszył się Lech
III.
-
Zadziwia mnie ród człowieczy – dodał z powagą Bengala. - Stale
nieposłuszni Agejowi i Enkom sprowadzacie kłopoty na swe głowy, a
potem i tak nie wyciągacie z tego żadnych wniosków.
-
Bharacja zawsze przyjmie was z otwartymi ramionami, ilekroć
przybędziecie do niej w pokojowych zamiarach – odezwała się
królowa Anej Arztein.
Wtedy
to Lech III poczuł ukłucie tęsknoty za żoną i dziećmi
oczekującymi go w dalekim Aplanie…
*
Lechowi
i jego drużynie przyszło błąkać się po dzikich krainach
znacznie dłużej niż tego pragnęli. Król Bengala zaprowadził ich
po Moście Arzteina na wyspę Seylan, gdzie nastąpiło pożegnanie.
Czekał już na nich statek, mający zawieźć ich do Aplanu.
Niestety na Oceanie Wyrajskim rozpętał się sztorm. Zatopił okręt
i wyrzucił Lecha III, Rutego, Rutę i Arvota Baldasa u wschodnich
wybrzeży Tassilii. Nie było już z nimi Kellu Simi – Abö’ego.
Jeszcze na wyspie Seylan zabrała go ze sobą olbrzymia fala, kiedy
walczył z morskim satyrem w obronie napastowanej przez niego
rusałki. Jurata, królowa mórz i oceanów nagrodziła prawość i
odwagę Oxa, przyjmując go do swego dworu.
Królestwo
Tassilii ze stolicą w Loitikonie obejmowało rozległe połacie
Afryki, rozciągające się od Morza Śródziemnego po jezioro Czad.
Na jej tronie zasiadał podówczas murzyński król, noszący imię
Biały Tulipan. Kraina, którą władał, nie należała jednak
wyłącznie do ludzi…
-
… lęgną się u nas smoki i gryfy, wszelakie potwory, olbrzymy i
karły – Mutsebebu, wódz wioski, zwanej Orumba opowiadał
goszczącemu w jego chacie Lechowi III z drużyną, zaś dwie zony
królika uwijały się jak w ukropie, przynosząc gościom piwo i
pieczyste. - Osobliwie wystrzegajcie się zachodzenia na Wieżowe
Bagna – dodał poważnie Murzyn.
-
Czyżby żyły na nich krokodyle większe i bardziej zajadłe niż w
innych ciekach wodnych? - Spytała Ruta.
-
Gdybyż to były tylko krokodyle! - Westchnął wódz wioski Orumba.
- Pośród bagniska stoją ruiny wieży, którą wygnany z naszej
wioski czarownik Murfas wznosił z pomocą złych duchów. Wygnaliśmy
go przed laty, bo używał do obrzędów krwi niewinnych panien i
dziatek. Osiadł na moczarach, zbudował wieżę, a jego magia
skaziła cały ten obszar, powołując do życia bestie, jakich nie
znali nasi ojcowie, ani ojcowie naszych ojców.
-
Wędrowaliśmy już sporo po świecie i nie raz przychodziło nam
toczyć boje z wszelakim pomiotem Czarnoboga – zabrał głos
królewicz Ruty. - Rad bym wiedzieć co to za maszkara straszy na
Wieżowych Bagnach.
-
W ich błotnistej topieli kryje się słoń pożerające każde
stworzenie jakie tylko zdoła pochwycić trąbą – odrzekł z całą
powagą Mutsebebu. - Osobliwie gustuje w dziewczętach, prowadzących
bydło do wodopoju.
Lech
III nie zdołał ukryć sceptycznego uśmieszku.
-
Wybaczcie, gospodarzu, ale niezmiernie trudno jest mi zawiesić
niewiarę w waszą opowieść. Zdaje mi się ona podobna wymysłom
starych bab, niźli godnej zaufania relacji naczelnika wioski. Tak
się składa, że w stołecznym grodzie mojego królestwa, ma
królewska małżonka posiada w swym zwierzyńcu dwa słonie, jednego
z Bharacji, a z drugiego z Tassilii. Klnę się na Welesa, że żaden
z nich nie tyka mięsa, ani ze zwierząt, ani tym bardziej z ludzi.
Ponadto w puszczach Aplanu, bo tak nazywa się moje królestwo,
widuje się podobne do nich mamuty i słonie leśne. Każdy myśliwy
i filozof przyrody potwierdzi, że są to zwierzęta roślinożerne.
Nie mówię tu już o kmieciach, którym trąbowce często wchodzą
na polach w szkodę.
-
Powiedziałem już, że słoń z Wieżowych Bagien jest zaczarowany.
- Nachmurzył się Mutsebebu i spojrzał wilkiem na króla Aplanu.
-
Jeśli w grę wchodzą czary, to zmienia postać rzeczy – odezwała
się pojednawczo Ruta. - Czyżbyś zapomniał – zwróciła się do
Lecha III – jak w Ibetein walczyliśmy z potworem przypominającym
słonia, a powołanym do istnienia mocą czarnej magii?
-
Pamiętam – westchnął Lech III. - Do dziś ręka, którą
dzierżyłem Potrójne Dordże, boli mnie jakby zanurzona we wrzątku.
Wygląda na to, że jako prawi witezie znów powinniśmy nadstawić
karku dla nieszczęśników, którzy nawet nie mają pojęcia, gdzie
leży Aplan, Orland czy Bliski Zachód.
-
Muszę was ostrzec, że podjęliście się trudnego wyzwania –
wtrącił Mutsebebu. - Siła bagiennego słonia dorównuje potędze
niejednego smoka. Już pięćdziesięciu moranów z całej Tassilii
połamało włócznie i strzały na jego grubej skórze, a teraz ich
kości bieleją wśród sitowia. Nie mam prawa żądać od was
śmierci równie bohaterskiej co daremnej.
-
Dakini, którą spotkałam w Ibetein powiedziała mi, że kto mięso
żre, ten od mięsa zdycha. Może to jest jakieś rozwiązanie? -
Ruta uśmiechnęła się tajemniczo, a w jej oczach zalśniły
niebieskie ogniki.
Murfas
wyszedł jak co rano na szczyt wieży wyrastającej niczym lotos z
bagniska. Nikt nie wiedział dokładnie ile czarownik miał lat.
Wiadomo było jedynie, że jest już bardzo stary, o czym świadczyły
jego mocno pomarszczona skóra i krótka, posiwiała broda. Odziany w
tunikę i myckę z niebiesko – fioletowego perkalu, nosił na szyi
amulet sporządzony z drobnych kosteczek niewinnych dziatek,
zamęczonych przezeń w ofierze Złemu Mzimu. Opierał się na
mahoniowej lasce zakończonej opalem. Codziennie wyglądając z
wieży, sycił wzrok i radował swe czarne serce widokiem szkód
jakie mięsożerny słoń zadawał jego pobratymcom. Tego poranka
czekała go jednakże gorzka siurpryza. Słoń z Wieżowych Bagien
leżał martwy w błocie z pękniętym brzuchem, a jego truchło
zwabiło chmary sępów i stada hien. Stało się tak ponieważ
wyhodowany przez Murfasa potwór pożarł padlinę gazeli, jak się
później okazało, nafaszerowaną siarką i niegaszonym wapnem.
Niczym późniejszy smok z Vovel, zwierz uczuł nadzwyczaj silne
pragnienie. Poległ śmiercią bolesną, bezskutecznie próbując je
zaspokoić. Murfas zaklął szpetnie na ten widok.
Poczuł
zimny dreszcz na plecach, mówiący mu, że nie jest sam w wieży.
Kiedy odwrócił się, ujrzał Rutę.
-
Ktoś ty? - Spytał obcesowo.
Nigdy
wcześniej nie widział białej niewiasty, teraz zaś stała przed
nim zjawiskowo piękna rusałka o sięgających pasa, rubinowych
włosach i jaśniejących, błękitnych oczach. Na szyi miała
turkusową bliznę w dość nietypowym kształcie, zaś jej odzienie
ograniczało się do dwóch białych, jedwabnych przepasek,
zakrywających piersi i wstyd oraz uwypuklających ponętne kształty.
Oczy starego czarnoksiężnika niemal wychodziły z orbit na widok
każdego detalu ciała Ruty i ślinił się niczym pies.
-
Gdybyś pytał, to ja wpadłam na pomysł podrzucenia twemu potworowi
zatrutej przynęty. - Oznajmiła swobodnie Ruta.
Murfas
naparł na nią, a jego dłoń powędrowała w kierunku przepaski na
biodrach rusałki.
-
Dołącz do mnie, a razem będziemy władać całą Afryką jako król
i królowa!
-
Gdzie pchasz paluchy, ty … lubieżny lisie! - Skrzywiła się Ruta,
odpychając czarownika z siłą godną Amazonki. - W Sinea obiecałam
sobie nikogo więcej nie zabijać, ale dla ciebie zrobię wyjątek!
Nim
Murfas zdążył uderzyć Rutę swą laską, jej oczy zajaśniały
niczym pochodnie. Wrzasnął z przerażenia, gdy jego odzienie
stanęło w ogniu. Ruta z szybkością atakującej żmii, zatopiła w
jego piersi sztylet z kła tygrysa szablozębnego. Następnie
wyrzuciła płonącego czarownika z wieży prosto w bagno, gdzie już
zebrały się głodne krokodyle.
-
Podziękujcie Rucie – zwróciła się do gadów, ze smakiem
rozszarpujących ciało Murfasa. - Dotąd jedliście jeno surowe
mięso, zaś dzięki mnie macie teraz pieczone!
Pieśń
o czynie Ruty śpiewano w Tassilii, aż do dnia, w którym fale
potopu zakryły ziemię.
*
Nastał
wreszcie długo oczekiwany dzień, kiedy Lech III powrócił do
Aplanu, a królewicz Ruty do Orlandu. Ruta i Arvot Baldas chcieli
znów osiąść w chramie Świętowita na Wolinie, lecz nie przyjęto
ich ponownie. Lech III wspierał swą małżonkę, królową Tatrę,
dążącą do zniesienia niewolnictwa w Aplanie. Handlarze
niewolników zawiązali wówczas spisek przeciwko królewskiej parze.
Tatra umarła otruta zupą, pod wpływem trucizny tracąc wzrok na
kilka dni przed śmiercią. Lech III, dążący do wyjaśnienia
okoliczności śmierci ukochanej osoby, został przez spiskowców
zwabiony w zasadzkę i zakopany żywcem w dole. Po śmierci został
jytnas, opiekującym się teutmańską rzeką, która otrzymała jego
imię.