Strony

piątek, 29 listopada 2013

Stanisław i Faustyna




- Panie, mamy kolejne narodziny - mówiły w Niebie Anioły do Boga - jeśli chcesz racz obdarzyć te dzieci rodzicami kochającymi je na podobieństwo Twojej miłości - nie jestem w stanie opisać tej sceny wystarczająco dobrze, nawet jeśli umiałbym nieskończenie lepiej niż potrafię. - Ich rodzice będą zadawać pytanie dlaczego to ich wybrałeś, lecz później zrozumieją jak wielkiego daru im użyczyłeś, bo będą je kochać bardziej niż inni, a ich cierpienie obróci się w szczęście. Bo Ty, Panie, powołujesz do świętości niezależnie od zdrowia czy choroby, a im bardziej będą cierpieć, tym bardziej będziesz z nimi, nawet jeśli ich myśli pozornie uciekną gdzieś daleko, a dla innych pozostaną tylko autystycznymi dziećmi...



Przenieśmy się znów do lat 50 - tych. Była noc, a na Kremlu czarno ubrany damski szkielet; Śmierć pokazywała Stalinowi koleje jego życia podczas gdy w Pawlaczycy, na łóżku w ubogiej chacie rodziła córka Pana Sołtysa, Lawendycja de Slony, a była przy niej rodzina, Ksiądz Dobrodziej i Stara Babucha.
Nastał ranek, a gdy odważono się wejść do niepokojąco cichego gabinetu, ujrzano siedzącego na krześle zmarłego pana imperium rozpościerającego się od Bugu po Cieśninę Beringa.
Tymczasem dwoje dzieci płakało wespół ze szczęśliwą matką i ojcem, dziadkiem, wujkiem i piejącymi kogutami. Państwo de Slony długo czekali na dzieci, przeto nie istnieją słowa adekwatne do ich radości. W roku 1951 Heniek został razem z grupą innych chłopów porwany i uwięziony przez Dziadostwo, lecz w roku śmierci Stalina udało mu się zorganizować ucieczkę. Znów był razem z żoną, a po przyjęciu daru z jej dziewictwa, zostali matką i ojcem. Dzieci zgodnie z przedstawioną przez Pana Konidę prośbą otrzymały



imiona Stanisława i Faustyny na znak kraju i tego czego kraj najbardziej potrzebuje. Lawendycja już wiele przecierpiała, lecz teraz gdy znajdowała osłodę, tuląc dawno upragnione dzieci, uczuła, że już wkrótce zazna



coś czego się nie spodziewała. Była noc, z Fortu Marksa dochodziły dźwięki ,,Międzynarodówki'', gdzieś nad rzeką ryczała gdańska kanonierka masakrując jakiegoś nieszczęśnika. Dzieci leżały cicho, lecz coś kazało Lawendycji wstać i zajrzeć do ich kołyski. Między dziewczynką a chłopcem zobaczyła czerwoną różę. ,,Skąd się ona wzięła''? - myślała matka. Kiedy lepiej spojrzała, dostrzegła, że róż jest więcej, wszystkie w kolorze czerwieni, których płatki fruwały po pokoju jak motyle, a róże poruszały się niczym morskie fale. Róże sięgały Lawendycji do kostek, potem do kolan, wreszcie do pasa; pięknych, pachnących kwiatów miała już po szyję, lecz dzieci nie tonęły. Wzięła je na ręce, a Staś gdy się obudził, włożył mamie wieniec z płatków, a wtedy poczuła, że różane płatki zamieniają się w rubiny. Dwa z nich paliły żywym ogniem, lecz nie sprawiało to bólu, ale przyjemność odczuwania ciepła. Klejnoty były miękkie i raz kurczyły się a raz rozkurczały, a młoda matka nie mogła oderwać wzroku od ukochanych dzieci. Róże dusiły ich swoim mocnym zapachem, Staś i Faustynka zaczęły płakać, a ich mamie robiło się duszno. Płatki łaskotały i wdzierały się wszędzie, a kolczaste łodygi darły białą, nocną koszulę, a skórę rozrywały do krwi. Dziewczynka rozpłakała się ukłuta cierniowym kolcem, a Lawendycja podniosła dziecko wysoko do góry, lecz różany potop wznosił się i wznosił, a płatki wpadały kobiecie do gardła. Wtem z podłogi wyrosła jeszcze jedna róża, o białych płatkach i wysokości drzewa, a bił od niej delikatny zapach lilii i morza. Przez uchylone okno, niczym płatki śniegu wlatywały białe perełki, które leczyły zadrapania. Tam gdzie leciała krew, teraz wydobywał się zapach balsamu a blizny świeciły niczym złoto i bursztyn. Wtedy Lawendycja uczuła, że jeszcze bardziej kocha swoje dzieci, od których teraz bił blask jak od Księżyca i tę Różę co wyrosła w ciągu minuty. Wspomnienie o próbie samobójstwa w 51 roku i użycia fałszywych dokumentów i innych duchowych ułomności wycisnęło  z oczu potoki parzących jak lawa łez, które iskrzyły się jak diamenty, spływając po złoto bursztynowych bliznach. ,,Heniek! Jakie to cudowne''! - wołała pełna ufności. Ze szczytu Fortu Marksa spadły sierp i młot, a kanonierka zamilkła. Mąż jednak twardo spał. Dzieci również. Uszczęśliwiona Lawendycja ucałowała je i poszła spać. Przez całą drogę do łóżka przed oczami miała kołyskę. Kiedy zasnęła, usłyszała huk, rumor, słowem nieopisany harmider. To w warsztacie Cieśli kłóciły się narzędzia. ,,Trzeba usunąć Piłę, za jej jadowitość i niszczycielstwo! Nie, Hebel, bo jest chamem! Bzdury, zawadzają nam Gwoździe, wszystkiego się czepiają! Najlepiej usuńmy wszystkich!''  Tymczasem kiedy Cieśla przyszedł do warsztatu narzędzia umilkły. On użył ich wszystkich; złośliwej Piły, chama Hebla, Gwoździ i zrobił nimi piękną kołyskę. W niej leżeli Staś i Faustynka de Slony. To były piękne sny. Pianie kurów budzące do rzeczywistości również.



Rano Pan Sołtys przyprowadził Żyda Pilzsteina aby pokazać mu wnuki. Było to radosne wydarzenie, ale od tego momentu coś zaczęło się dziać. Pan Sołtys wziął Stasia na ręce, aby pokazać go Żydowi, lecz chłopiec się rozpłakał i wyrywał z rąk dziadkowi, który się zasmucił z tego powodu.
- Zobaczę co się stało - uspokajała wszystkich Lawendycja, sama jednak przeczuwała coś złego.
Staś nie miał ani mokro, ani nie chciał mleka. Czuł potrzebę kontaktu, lecz jednocześnie coś kazało mu unikać osób, które kochał. Dopiero gdy Lawendycja zmoczyła w swoim mleku palce, chciał jej ssać. Później z jego siostrą też zaczęły się problemy. Oboje dzieci było chorych na autyzm, trzeba zwrócić uwagę, że u chłopców liczba zachorowań jest większa. W Pawlaczycy pojęcie autyzmu było obce. Nawet Stara Babucha, choć była największym autorytetem naukowym, nic nie mogła zdziałać. Matka postanowiła kochać je za wszelką cenę i znalazła tu pomoc męża, rodziny i wszystkich przyjaciół. Dzieci nauczyły się chodzić, pić z piersi, a potem spożywać prymitywne pokarmy, lecz nie umiały mówić. Odczuwały strach przed ciemnością i spały razem z rodzicami. Bały się też hałasu, zwłaszcza szczekania psów, chociaż Czubek nie wzbudzał w nich lęku. Odczuwały strach przed zanurzeniem w wodzie, nie mogły nurkować. Bardzo nie lubiły zup; zwłaszcza Staś. Jadł tylko grochówkę z pokruszonym do niej chlebem, bo raz zrobił to dziadek żartując, że ,,łowi ryby''. Niechętnie bawiły się z rówieśnikami. Pewnego razu Faustynka de Slony męcząc się przy obiedzie zaczęła rączkami wybierać i zgniatać kartofle z talerza dziadka. Pan Sołtys był rozbawiony, a dziecko płakało gdy odsuwano je od talerza. Oprócz Czubka dzieci lubiły też bezpańskiego, czarnego



kota z pomarańczowymi oczami, zwanego ,,Czoko''. W ogóle lubiły zwierzęta. Uwagę Faustynki przyciągały te kopalne, zwłaszcza dinozaury i wymyśliła fantastyczną planetę Pterotyjandię, na której miały żyć. Nie mogła i nie chciała uwierzyć, w to, że wymarły, nie przyjmowała też do wiadomości zagłady tura, czy gołębia



wędrownego. Stasia natomiast pociągały głównie: węże, jaszczurki, nietoperze, rosomaki, nosorożce i ośmiornice. Jego siostra pięknie rysowała, a brat niewiele jej ustępował. Na ich rysunkach roiło się od zwierząt rzeczywistych i zmyślonych. Lubiły też słuchać czytania; matka czytała im ,,Ewangelię'', książki



przyrodnicze i utwory Jana Brzechwy (oczywiście te dla dzieci!, wszak książki nie ocenia się po biografii autora). Rodzice zdobyli ich miłość, ale nie mowę. Tu jednak też, wielogodzinne przebywanie razem w sieni i naśladowanie ich płaczu aby wejść w ten niezwykły, milczący świat przyniosło rezultaty. 
Był rok 1956 kiedy późnym wieczorem, Faustynka powiedziała ,,kocham cię tato''! do Heńka, a za przykładem siostry Staś przytulił się do Lawendycji, mówiąc o swej miłości. To był bardzo szczęśliwy dzień, drugi taki od chwili narodzin i chrztu. Jednak następny dzień przyniósł rozczarowanie. Dzieci, którym poświęcono tyle miłości, które zaczęły już mówić, leżały na podłodze w kałuży krwi, a do ich ciał przypięte były napisy: ,,Popieramy politykę pokoju i postępu''. Obok leżał pobity do nieprzytomności Heniek. Za Lawendycją przyszli Pan Sołtys i cała reszta, a gdzieś na białej ścianie widniał napisany krwią napis: ,,Z okazji urodzin życzenia przysyła tow. Jerzy Janowicz Plaptonius''.

*


Nie istnieją słowa w pełni adekwatne do opisanych tu wydarzeń. Dziadowscy wdarli się w biały dzień do chaty, a dzieci ufnie poszły w ich kierunku. Heniek chciał je bronić, lecz bojówkarze najpierw go pobili, a potem zamęczyli dzieci. Podpisali się potem i pospiesznie opuścili chatę. Nie potrafię opisać późniejszych wydarzeń. Niebieskie oczy Lawendycji zakryło bielmo, przez które widziała tylko śmierć, pożogę i krew. 
- Dzieci! - chciała krzyknąć, lecz z krtani dobył się tylko nieartykułowany ryk. 
Łzy matki mieszały się z krwią dzieci, a ich zimne ciałka z całej siły przyciskała do piersi, jako jedyne co jej pozostało. Na próżno usiłowano ją pocieszyć. Nie przyjmowała żadnej pociechy, a śmierć dzieci odbierała jako śmierć własną. Narodziny, śmierć, autyzm, wczoraj wypowiedziane pierwsze słowa, wszystko to jednocześnie uderzyło ją w głowę. 
Tymczasem złapano dwóch morderców z Dziadostwa i przyprowadzono ich do chaty państwa de Slony. 
- To oni zabili panience dzieci - mówili eksportujący ich chłopi.
Lawendycja na widok więźniów (liczących na litość z jej strony!) wydarła nóż z ciemienia i poczęła ich żywcem kroić, szlachtować, wydłubywać im oczy, pić krew i nurzać się w niej, a wszystkich ogarnęło przerażenie. 
- Chciałam, aby umierali jak moje dzieci - mówiła później. - One nie mogły się bronić, nie przeczuwały zagłady...
Pogrzeb był bardzo uroczysty, ale wspólny grób Stasia i Faustynki de Slony sprofanowali Dziadowscy przy zakładaniu arsenału. Tymczasem Lawendycja była już inną osobą. Nosiła bielmo na oku i nienawiść w sercu, nawet jej mąż to dostrzegał. Fala kwiecia zakryła nawet jej nóż, a ciernie wykuły oczy...

Oniricon cz. VIII

Śniło mi się, że:


- zapytałem Neila Gaimana dlaczego zawsze ubiera się na czarno, lecz nie otrzymałem zrozumiałem odpowiedzi (w tym śnie pisarz nosił jasne spodnie),
- ujrzałem przez chwilę jak satanista ugotował ,,Biblię'',



- jakiś czarownik rzucił Geralta na pożarcie dwóm olbrzymim hienom cętkowanym,



- Pavlas ov Vidłar okazał niezadowolenie gdy pytałem go o ,,Dziady'' Adama Mickiewicza,



- w tramwaju lub autobusie spotkałem Walta Disneya o wyglądzie Adama Michnika; Disney zaproponował mi bym wsiadł do jego samochodu, lecz odmówiłem, bo bałem się, że mnie zgwałci, a on się obraził; jakieś dzieci przyjęły jego propozycję; wydawało mi się, że miały pojechać do studia Disneya i wymyślać nowe filmy animowane, czego im pozazdrościłem, jednak i w tym przypadku moje przypuszczenia okazały się błędne,



- niedawno Meksyk walcząc z USA zaatakował Wyspy Kanaryjskie,



- razem z Voytakusem ov Visnicem poszedłem szukać Danielusa ov Yaromielusa, który przez szczecińskie przejście podziemne dostał się do Rosji; Danielus spotkał tam rodzinę, z którą się zaprzyjaźnił, odnalazłem go, lecz Voytakus uciekł do Polski i trzeba go było szukać, Rosjanie, których spotkałem, machali do mnie rękami, mimo, że mnie nie znali,



- w Malezji w Afryce, banda waranów z Komodo została schwytana przez policję i osądzona za planowanie na forum internetowym ataku na bawoła,



- w Szczecinie istnieje szkoła wyższa, w której regulamin pozwala wykładowcom dyscyplinować studentki bijąc je po rękach; widziałem jak studenci tej szkoły nieśli żywego żarłacza tygrysiego machającego ogonem; w jego wnętrznościach znalazłem szprotkę i duży, piękny krzyż ozdobiony dwoma rubinami, który zawiesiłem sobie na szyi; moja śp. Babcia ostrzegała mnie bym tego krzyża nie sprzedawał w Internecie,



- poznałem dwie piękne dziewczyny - Polkę i Rosjankę; Polka była chyba blondynką, zaś Rosjanka miała długie, czarne włosy; zapragnąłem się z nią ożenić, lecz bałem się, że jej ojciec mnie nie zaakceptuje ze względu na to, że jestem Polakiem,



- pewna niemiecka aktorka - piękna, zgrabna kobieta o długich, czarnych włosach i śniadej cerze, chodząca boso, została czarownicą i poparła dojście do władzy neonazistów w Niemczech i utworzenie IV Rzeszy,



- na dwór greckiego króla, któremu służył Herakles przybyło poselstwo Kozaków, którzy przebrali się za Greków, lecz i tak zostali rozpoznani,



- moja śp. Babcia miała glonojada,



- pewien starszy pan nie rozumiał artykułów zamieszczonych w ,,Newsweeku'' i nie ożenił się z lalką Barbie tylko dlatego, że ta nie wymagała od niego ślubów milczenia,



- Janosika odwiedził długowłosy harnaś w kłobuku i sukni do ziemi; obaj zbójnicy wspólnie planowali napad,



- fioletowa surykatka naprzykrzała się lwu,
- chciałem pomóc mężczyźnie bez jednej ręki w pełzaniu po stole, lecz odmówił przyjęcia mojej pomocy, zaś Janes ov Calcium pytałem mnie dlaczego chciałem mu pomóc.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Oniricon cz. VII

Śniło mi się, że:


- w plejstocenie rósł w Azji dzbanecznik mogący zjeść człowieka,
- kiedy szedłem do biblioteki na ul. Śląskiej, dwóch jedzących wafelki w czekoladzie chłopców z dobrego domu, chciało mi dla żartu podpalić genitalia zapalniczką, później wsiedli oni bez wiedzy i zgody rodziców do samochodów i zginęli w wypadku (jeden z nich jechał na dachu samochodu),



- uczęszczałem do przedszkola waldorfskiego; kazano mi napisać wypracowanie; w tym wypracowaniu spotkałem w przedszkolu żółwia, który zamienił się w Pana Twardowskiego, który zabrał mnie na Księżyc gdzie spotkałem Płanetników o niebieskiej skórze,
- chodziłem po szkole w samych majtkach a grupa chłopaków goniła mnie aby mnie pobić i przypalać zapalniczką,



- byłem Reinmarem z Bielawy i żyłem w czasach PRL -u, MO aresztowała mnie za udział w alkoholowej libacji, dwie starsze panie noszące moherowe berety chciały pójść do więżenia razem ze mną, milicja aresztowała grupkę owych pań za działalność opozycyjną, jedna z nich powiedziała, że zrobiła dla Polski więcej niż Reynevan,



- grupka młodzieży spotkała Macedończyka z diamentowymi zębami, którym był Bolesław Chrobry,



- jakiś krawiec publikujący w ,,Niedzieli'' krytykował stare mapy, na których były narysowane smoki jako zagrożenie duchowe,



- spotkałem na ulicy Ziemowita Szczerka, który w akcie polemiki z o. Posackim namalował na ścianie budynku czarny napis ,,Czy wyrażam się ortograficznie''? , aby potem prowokacyjnie dopatrywać się w nim magicznych symboli z twórczości Sapkowskiego, przywitałem się z p. Szczerkiem i powiedziałem, że choć w wielu sprawach się z nim nie zgadzam, to lubię jego artykuły zamieszczone w Internecie,
- w kościele ksiądz zapytał mnie jak często myję nogi,



- kiedy spłonęła średniowieczna wieś, feudał obiecał chłopom udzielenie schronienia w zamku do czasu aż odbudują swoje domostwa, po czym wydał dla nich ucztę na brzegu jeziora, w czasie owej uczty, w której i ja brałem udział, podawano ptysie z adwokatem; każdy mógł zjeść tylko kilka sztuk,



- odkryto nowe gatunki pterozaurów: noomosa z Grecji i beninozaura z Beninu,



- jakiś chłopiec był od lat prześladowany przez Wielką Stopę, aż w końcu okazało się, że owym małpoludem byli przebierańcy,
- do Australii przylegały dwie Tasmantie i jeszcze jeden ląd,



- na brytyjskim filmie propagandowym widziałem Hitlera i Evę Braun przebranych za Batmana i Kobietę - Kota, ujrzałem też otyłego Heinricha Himmlera i dowiedziałem się, że zanim Hitler poznał Evę Braun miał inną kochankę,
- dwóch ekspertów pracujących przy tworzeniu kreskówki ,,Kaczor Gerael'' przestraszyło się innego filmu animowanego, w którym człowiek dorosły chciał zachowywać stosownie do swego wieku,



- padalec pisał swojego bloga,
- Heniek de Slony wyjechał z Pawlaczycy do Szczecina, bo ,,chciał spotkać ludzi normalnych, a nie takich, którzy odmieniają słowo 'Bóg' przez wszystkie przypadki''. 

niedziela, 24 listopada 2013

Przyjaźń polsko - ruska pod odwróconymi sierpem i młotem

,,Durak z was; Polszy niet, tylko Hitler wsiegda''! - fragment tekstu źródłowego.


Był schyłek lat 70 - tych, kiedy na ulice Konstancina - Jeziornej wjechał autokar pełen turystów.
- Ruscy przyjechali - stwierdził obojętnym głosem jakiś zaspany mężczyzna.
- To tylko turyści - powiedziała jego żona, - a poza tym wiesz jak nasz dzielnicowy gniewa się gdy ty mówisz ,,Ruscy'' na Rosjan - dorzuciła karcącym tonem. - Lepiej wracajmy do swoich zajęć - po czym oboje wrócili do domu.
,,Wziałbym ja banduru''... - śpiewała niewielka grupka Ukraińców podróżujących autokarem. Było tam dwóch Kazachów, jeden Kirgiz, resztę zaś pasażerów stanowili Rosjanie. Razem z kierowcą jechało dwadzieścia osób. W Konstancinie - Jeziornej jeden z Rosjan dokonał zakupu puszek piwa, a kirgiski kierowca wziął kierunek na północ.
- Co robisz ojcze? - pytał się Łukasz Skyjłycki nie mogąc ukryć zdumienia.
- Widzisz synku, że klęczę - odparł ze zgiętymi kolanami i widokiem na marsową twarz kierowcy.
Wokół klęczącego Pana Sołtysa zebrał się spory tłumek chłopów patrzących na postępowanie swego przywódcy z jawnym zażenowaniem. Również Sowieci byli w zależności od osoby oburzeni, bądź rozbawieni, kiedy Pan Sołtys z namaszczeniem namaszczał się sowieckim smarem wydłubanym spomiędzy kół autokaru.



- Widzę, że ci Polacy chcą pobić Jugosławię w dziedzinie turystyki, bo zrobili cyrk na świeżym powietrzu, aby jako członek Układu Warszawskiego stać się atrakcyjniejsi dla nas niż ten ,,pies łańcuchowy imperialistów''! - śmiała się Natasza Warfołomiejewna Navłajova o szczupłej sylwetce, długich, czarnych włosach i niebieskich oczach.
Jej narzeczony, Dymitr Jakowlewicz Symetayov, żartował na temat jej image, że wygląda tak dlatego, iż ,,Rossija to trietij Rim''.  Nosił on długą brodę i nastroszone włosy, oraz był brunetem. Tymczasem Pan Sołtys...
- Drodzy Sowieci! - przemawiał łamaną ruszczyzną. - Wiem, że kiedyś napadliście na nas, gdy walczyliśmy z Niemcami, nie mogąc się bronić i gdy nas zniewoliliście, daliście władzę tym huncwotom z Partii, a w rzeczywistości sami rządzicie - zatkało wszystkich, którzy to słyszeli. - W 47 prosiłem ich aby dali nam traktory, a oni nas oszukali. Przeto teraz proszę was abyście się wstawili za naszą wsią u Partii, której daliście władzę, która musi się was słuchać, bo my ciągle nie mamy traktorów - odczucia były mieszane; wybuchy sardonicznego śmiechu, współczucie, podziw dla odwagi, oburzenie i wściekłość na bezczelnego w ich mniemaniu Polaka.



- Tato, to komuniści! - szeptał trwożliwie Łukasz. - Oni cię zabiją, jak im będziesz mówił o 17 września... - martwił się młodszy Skyjłycki.
Kierowca był już znudzony i rozeżlony. Nie bardzo wiedział co mówi...
- Zlituj się ,,Polszy'' i zejdź z drogi! - bez reakcji. - To nie ja mordowałem waszych w Katyniu! - ryknął wielkim głosem, nie zdając sobie sprawy, że naruszył temat tabu.



- A co takiego jest Katyń? - zdumiał się Pan Sołtys.
Tymczasem kierowca, człowiek z natury uczciwy, kiedy zrozumiał co powiedział, rozpłakał się jak bóbr i uderzył czołem w kierownicę marząc o jakiejś szybkiej i bezbolesnej śmierci, która by mu oszczędziła katuszy pobytu na Łubiance. Tymczasem w autokarze zapadła grobowa cisza. ,,To szpieg''! - wrzasnął jeden z Kazachów, a drugi współczuł kierowcy. ,,Winny, winny, winny'' - rozległy się słowa krytyki niczym wezbrane fale morza. ,,Sabotażnik, faszist''! - krzyczała jakaś stara Ukrainka. Wyzwiska od ,,neonazistów'' i ,,zdrajców Rewolucji'' w połączeniu z żądaniem śmierci, raniły nieszczęsnego Kirgiza niczym śrut. Inny sposób reakcji na słowo ,,Katyń'' wykazał pewien emerytowany wojskowy. Te pięć liter stało się kluczem do świata niesamowitych wspomnień z młodości. Siemian Dawidowicz Kozakow otrzymał legitymację agenta NKWD wkrótce po wybuchu wojny. Był młodym, pełnym zapału funkcjonariuszem, ślepo wierzącym w stalinowską propagandę. Teraz otrzymał pierwszą pracę - miał pilnować wywiezionych z Kresów Polaków, przede wszystkim oficerów, między którymi znalazło się też duchowieństwo i inteligencja. Niechęć do nich wyniósł z domu; jego ojciec został ciężko ranny w 1920 roku, a wuj zginął podczas najazdu na Polskę. Swoje zadanie wypełniał z ochotą, wierząc, że oczyszcza świat z nieodpowiedzialnych i próżnych stworzeń, katujących nahajką bezbronne chłopstwo, choć przecież ,,nahajki gdzie indziej były w modzie...'' A oto uwięzieni Polacy. Siemian Dawidowicz przeszukiwał oficera o kamiennej, pobladłej twarzy. Podczas rewizji, z kieszeni munduru Polaka wypadł różaniec, zaś jego właściciel był przygotowany na straszną śmierć lub jeszcze straszniejszą niewolę. Tymczasem towarzysz Kozakow podał różaniec polskiemu oficerowi.
- Możecie iść, towarzyszu - mówił kacap - wy nie jesteście oficerem, bo tylko prosty żołnierz może odmawiać Różaniec - puścił Polaka wolno; sam nie wiedział dlaczego tak mu mówił.
Innym razem usłyszał jak inny więzień skazany na śmierć modlił się: ,,Ojcze nasz... Suczka urodziła pieski...., któryś jest w Niebie...'' Wcześniej czytał list od córki i teraz jego słowa przeplatały się ze słowami modlitwy. Przyszedł po niego i wyprowadził na śmierć; zastrzelił nieszczęśliwego ojca pod drzewem, choć sumienie wiodło go do współczucia jeńcowi, mimo, iż ten był polskim oficerem z Kresów walczącym przeciw Sowietom. Innym razem ujrzał zatłuczonego kijami czarnego, rosyjskiego teriera. Był to pies jednego ze strażników, który przyjaźnił się z Polakami. Pociągnęło to za sobą straszną zemstę. Siemion Dawidowicz obcując z więźniami obozu jenieckiego przekonywał się, że nie wszyscy Polacy składają się tylko z Mniszchów i Gosiewskich, ale, że istnieje wśród nich wielu uczciwych ludzi. Nawet zaczynał im współczuć. Tymczasem z Kremla, Beria wydał ukaz, aby wymordować jeńców. Wywieziono ich w różne miejsca; jednych do Charkowa, innych do Tweru, jeszcze innych do Mińska i Kijowa. Siemian Dawidowicz przyjechał z jeńcami do Katynia, miejscowości położonej 20 km na zachód od Smoleńska. Dalej wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie. Wiązanie jeńców drutem kolczastym, narzucanie im kurtek na głowy, tudzież krępowanie workami pełnymi trocin. Potem kiedy Polacy nie mogli się bronić, otrzymywali strzały w tył głowy. Było już po wszystkim. Ciała zasypano ziemią w lesie i starannie zamaskowano. Później odkryją je Niemcy. Krew pokryła niczym rdza kolce drutu, a przez przestrzelone czaszki prześwitywały poszarpane kulami zwoje mózgu. Oto nagroda za Wrzesień... Kozakow zaraz po skończeniu wszystkich egzekucji wypił ogromną ilość wódki, aby zapomnieć o morderstwie. Jego ofiary wciąż żyły w jego wspomnieniach... Był tylko nowicjuszem, wojna wciąż trwała, a Siemian mordował coraz więcej i więcej z coraz większym okrucieństwem, aż o Katyniu zupełnie zapomniał. Teraz zaś usłyszał tą nazwę. Chciał coś powiedzieć, lecz z otwartymi ustami upadł na podłogę autokaru, a zawał serca połączył go razem z ofiarami.
W bibliotece słyszałem kiedyś, że o Katyniu tyle się pisze, a mordercy i tak sobie nic nie robią ze sprawiedliwości. Niestety to prawda. Nie każdy kieruje się głosem sumienia. A szkoda.

*

Kierowcy zabrakło już łez do płaczu. Dwóch turystów, Kazach i Ukrainiec, jako członkowie Partii mających pozwolenie na broń, zagroziło mu pokazowym procesem o faszyzm, po czym kazało jechać w kierunku ,,siedziby władz ludowych''. Chodziło oczywiście o Fort Marksa; tam turyści zamierzali odpocząć, ale Dymitr i Natasza uprosili dla siebie możliwość odbycia rekonesansu po ,,PGR - ach''. Fort Marksa był najwyższym budynkiem w Pawlaczycy i każdy mógł go łatwo odnaleźć. Po noclegu w siedzibie Dziadostwa, Sowieci postanowili udać się na wycieczkę do Warszawy. Pan Sołtys nic nie zyskał.
- Jestem Stefan Eustachiewicz Skyjłycki i jestem sołtysem gminy Pawlaczyca - przedstawił się narzeczonym wstając z klęczek.
- Dymitr Jakowlewicz Symetajov, Natasza Warfołomiejewna Navłajova - przedstawili się Rosjanie.
- A wy co się gapicie ,,do grzyba pana''?! - wrzasnął Pan Sołtys w kierunku tłumu. - Rozejść się! To moja wieś - mówił do Dymitra i Nataszy.
- Dymitr i ja jesteśmy ze Swierdłowska - mówiła Natasza - i jesteśmy narzeczeństwem.
- Pokażę państwu moją rodzinę - kontynuował Pan Sołtys - to moja żona Bożenka, syn Łukasz, moje zwierzątka Krasula i Wieprzek, to zięć Heniek, a to moja Przeciwmolówka... - Rosjanie nie mogli opanować śmiechu - to córka, nazywa się Lawendycja, tak ją pieszczotliwie nazywam - narzeczonych niepokoił nóż w ciemieniu i bielmo na oku. - Czy mogą się państwo wstawić za nami u Partii aby dała nam traktory? - stara miłość nie rdzewieje.
- Nie - odparł Dymitr - nie mamy takiej władzy.
- Ale przecież Ksiądz Dobrodziej mówi, że to wy rządzicie Układem Warszawskim - Pan Sołtys się zafrasował.



- Układem rządzi KPZR, a my nie należymy doń - mówiła Natasza. - Partię mamy w ...
- My też! My też! - odpowiedział Łukasz.
- Czy wieś jest skolektywizowana? - zapytał Dymitr.
- Nie, chociaż Dziadostwo się stara, ale my walczymy - rzekła Lawendycja.
- To zamieszkamy u was! - ucieszyli się narzeczeni.
- U nas jest niebezpiecznie! - zdziwiła się Pani Sołtysowa.
- Ale jesteście wolni, bo choć macie Dziadostwo, jak wy to mówicie, u siebie, to go nie uznajecie.
Dymitr i Natasza zamieszkali w Pawlaczycy, na razie w osobnych chatach, jako, że nie byli jeszcze małżeństwem. Pewnego razu podczas obiadu...
- A przepraszam bardzo... - zaczął Pan Sołtys - bo tak słyszałem, że wasz kierowca mówił coś o Katyniu, a ja nie wiem o co chodziło, czy wy wiecie? - zwrócił się do gości, a ci spojrzeli na siebie.
- To zrobili nasi - powiedział wreszcie Dymitr - był rok 40, kiedy na rozkaz Berii zawieźli jeńców z waszego narodu, którzy walczyli we wrześniu 39 roku do Katynia, Charkowa i Tweru, oraz zapewne innych miejsc, tam ich w lesie związali drutem kolczastym...
- Co to takiego ,,drut kolczasty''? - przerwał Pan Sołtys słuchający z wypiekami na twarzy.
- To jest to świństwo, które Dziadowscy rozkładają na polach, lecz na ,,ćććć''! Lawendycji zamilkł.
- ... narzucili płachty na głowy aby skrępować, potem zaś uśmiercili strzałem w tył głowy i pochowali w lesie. Groby odnaleźli naziści, a potem Czerwony Krzyż to badał i orzekł naszą winę, lecz to jest temat tabu. U nas i u was - słuchacze byli pod wrażeniem, a Nataszy łzy leciały z oczu na myśl o tak strasznej zbrodni własnego narodu.
- Nie zapomnijcie Stefanie Eustachiewiczu powiedzieć o tym całej wiosce aby się nie powtórzyło! - powiedziała.



- No, no, no - jąkał się Pan Sołtys - a czy my możemy przeprosić za dymitriady? - rodzinę Skyjłyckich aż zatkało.



- Przeprosiny nikomu krwi i łez nie wrócą - mówił Dymitr - pieniądze też nie. W Smoleńsku jest cerkiew, do której spędziliście cywilną ludność i wysadziliście w powietrze - kontynuował - a jak na ironię Katyń jest blisko Smoleńska.



- Pamiętaj, że Mniszech szkodził zarówno Rosji jak i Polsce - upomniał Ksiądz Dobrodziej Pana Sołtysa.
- To może była to jakaś, jakaś... - Pan Sołtys nie mógł znieść bzdury, którą chciał powiedzieć.
- Wy Polacy - przerwał z werwą Dymitr - to nie pozwalajcie robić z siebie szmaty! A jeśli koniecznie chcecie przepraszać, to przeproście samych siebie, że wierzycie różnym kłamcom. Owszem - dymitriady były złem, nie usprawiedliwiam was, ale przecież ani naszego udziału w rozbiorach, ani zbrodni w Katyniu nie wolno nazywać sprawiedliwością dziejową, bo przecież ani na Pradze, ani w Katyniu, nie zabito ani



Mniszcha, ani Gosiewskiego, ani Wiśniowieckiego, ale ludzi zupełnie niewinnych. Gandhi mówił, że zasada ,,oko za oko'' sprawia, że świat ślepnie i jest to prawda. Poza tym - kontynuował po zaczerpnięciu oddechu - powiem obiektywnie, że wy macie nam kolosalnie więcej do przebaczenia niż my wam - proszę nie mylić jego wypowiedzi z żadnym narodowym masochizmem, to wszystko prawda!
- Podobnie przecież - podjęła Natasza - w średniowieczu Żydzi handlowali niewolnikami, ale nikt normalny nie może usprawiedliwiać tym Holokaustu - Pan Sołtys zdążył ochłonąć.
- Wznieśmy toast - wstał ze szklanką soku z marchwi - za triumf prawdy, za upadek komuny, za wolność naszą i waszą!
Wszyscy wstali i spełnili toast.

*


W niedługi czas potem Dymitr i Natasza pojechali do Warszawy gdzie wzięli ślub w cerkwi prawosławnej i zostali mężem i żoną. Ich mieszkanie mieściło się w Pawlaczycy, ich drugiej Ojczyźnie.

czwartek, 21 listopada 2013

Nasz brat z Afryki




,,Hrrrr...'' Na poddaszu domu państwa Skyjłyckich spało wielu chłopów. Odkąd Dziadostwo zaczęło znów okupować wioskę starali się oni przebywać razem aby w zespole stawiać skuteczniejszy opór. Dlatego też w wysokim na dziesięć metrów domu Pana Sołtysa, pełno było uzbrojonych mieszkańców, co jednak nie wpływało dobrze. Ogromny budynek był przeludniony, a jego lokatorzy (wśród nich Czubek, Lawendycja i Heniek) odczuwali brak prywatności i ich mentalność ulegała coraz większym wypaczeniom; nie brakowało bójek i strzelanin, wcale nie rzadszych niż ataki Dziadostwa. Jednak Ksiądz Dobrodziej, Pan Sołtys i Stara Babucha z trudem próbowali wypracować metody łagodzenia agresji. Kanonada zaskoczyła lokatorów poddasza gdy ci spali. Wartownik nocny, postrzelony opadł na ziemię nawet nie pisnąwszy, a grad kul przebiwszy szyby, pozabijał większość nocujących chłopów gdy ci leżeli w łóżkach. Kule nie dosięgły jednak Łukasza. Ten obudził wszystkich lokatorów i wszyscy razem odparli atak.
- Mimo wszystko warto było przylecieć! - mówił towarzysz Szmaciak do niejakiego Adolfa Skoratyszyckiego siedząc za drążkiem sterowniczym helikoptera; daru Gomułki dla pawlaczyckiego Dziadostwa.


*

No cóż, Dziadowscy chcieli w ten sposób pomścić zniszczenie kordonu, stacji benzynowej, czterech helikopterów, kanonierki na Jeziorze, przepędzenie posterunków strzelniczych znad Wisły i Jeziora, oraz przechwycenie arsenału. Nie przebierali w środkach i celem jaki im Plaptonius wyznaczył było zabicie każdego chłopa, lub jego zwierzęcia, spalenie każdego pola, lub chaty, terror, terror, jeszcze raz terror, mówiąc krótko i węzłowato: wojna totalna.



Był ranek kiedy nad Wisła, w promieniach wschodzącego Słońca stał tajemniczy człowiek noszący maskę i szaty przypominające egipski sarkofag.
- Towarzyszu Biutomiński, czy opuszczona drewniana łódź z przyczajonym snajperem to dobry pomysł? -  ktoś wyrwał go z zadumy.
Alphons Herbertowicz Biutomiński, człowiek niewiadomego pochodzenia był agentem NKWD, później zaś, od 1954 r. - KGB, szpiegującym w wielu krajach świata, zwłaszcza w USA i w Wielkiej Brytanii. Jego niesamowity strój miał stanowić zabezpieczenie przed kontrwywiadowcami dybiącymi na jego życie.
- Nie warto - zaprzeczył Biutomiński. - Kułacy szybko się zorientują, że to pułapka, lepiej zaniechać tej zmyłki z łodzią.
Był honorowym gościem Fortu Marksa i należał do SCzZDz Radzieckiego i SCzZDz Kolonialnego. Plaptonius widział w nim przede wszystkim zawołanego mordercę. Gdy Biutomiński obserwował prace nad fortyfikowaniem Wisły, siedząc na przenośnym, wiklinowym krześle, stało przy nim pięciu murzyńskich niewolników. Tymczasem nad rzekę, nie spodziewając się niczego przybył konno Łukasz Skyjłycki, wraz z Heńkiem, jego żoną Lawendycją, oraz paroma innymi chłopami. Zatrzymują się i widzą...
- Wydaje się, że Dziadowscy znów szykują pułapki nad Wisłą - powiedziała Lawendycja odruchowo chwytając za kolbę pistoletu, wszyscy zaś w milczeniu podjechali bliżej aż na sam brzeg. Nagle koń Łukasza runął w gęstwinę trawy, czemu towarzyszył huk osiemnastu wystrzałów karabinowych. Biutomiński mordował z rewolweru Murzynów, aby nie wpadli w ręce chłopów, ci zaś konali bez żadnej możliwości pomocy czy oporu, swoim milczeniem stanowiąc jeden wielki akt oskarżenia. Tymczasem jego trabanci otworzyli ogień do przybyłych. Jednakże trafiła kosa na kamień - oto Lawendycja zabójczyni komunistów przybyła na końskim grzbiecie. Wycelowała prosto między otwory oczne egipskiej, pośmiertnej maski, a wysłana tam kula w jednej chwili powaliła Biutomińskiego na ziemię, a głowa uderzyła w wiślaną wodę. Lawendycja zeszła z konia. ,,O wolności, ileż zbrodni popełnia się w twoim imieniu''! - mówił jakiś wewnętrzny głos, lecz była zbyt nieszczęśliwa by go słuchać.
- Nie tylko nas skrzywdzili ci... - wyszeptała myśląc o pomordowanych Murzynach, lecz nie znalazła wyzwiska adekwatnego do określenia ich oprawców.
Odetchnęła i spojrzała w niebo, lecz tylko jedno oko zmrużyło się przed promieniem Słońca. Na drugim było bielmo. Oddział Dziadowskich dowodzony przez Biutomińskiego stracił impet. Chłopi ich wymordowali, nikt 



o litość nie prosił, ani jej nie miał. ,, ... dinozaury może były okrutne, ale nigdy chamskie, a człowiek jest chamski'' - mówił kiedyś lis. Na pobojowisku Łukasz ujrzał czterech zabitych Murzynów. Czterech, bo 



piąty, dzięki strzałowi Lawendycji przeżył. Był to młody Kenijczyk imieniem Bambo, schwytany przez SCzZDzK i uczyniony niewolnikiem Plaptoniusa. Miał na sobie tylko płócienne gatki. Jego kraj wciąż był brytyjską kolonią, a kraj Łukasza członkiem Układu Warszawskiego. Na skrwawionym brzegu Wisły, dwóch synów dwóch zniewolonych narodów w milczeniu podało sobie ręce.
Lawendycja nie zabiła Biutomińskiego; kula utkwiła mu w masce ledwo drasnąwszy czoło. Szpieg nie chciał być ratowany; kiedy oprzytomniał wyrwał swej niedoszłej zabójczyni nóż z ciemienia i wbił sobie w serce. Nie udało sie go ani powstrzymać ani uratować. Co ci Dziadowscy zrobili z Pawlaczycy? Dziki Zachód? Dzikie Centrum Europy? Piekło a la Alighieri Dante? Rzeźnię? Łagier? Filię Oświęcimia ?!!



W 1950 roku na weselu państwa de Slony byli Kali i Mea, a także Winnetou i Old Shuterland, bo nawet postaci z książek radowały się ze szczęścia państwa młodych. W 1999 roku jakiś domorosły historyk pisał, że Bambo miał niebieskie oczy i kość przeciągniętą przez czaszkę. To nieprawda. Ze zrozumiałych względów. W Pawlaczycy nikt nigdy w to nie wierzył...

*


W 1917 roku w Tyflisie (Tbilisi) pod sztandarem rewolucji, grabieży i rozbojów dokonywał zbrojny oddział Hindusów. Jego dowódca Sahmat ,,Sirchoff'' Simedi był bliskim współpracownikiem Lenina i Trockiego. Lenin planował nawet jemu przekazać po śmierci władzę nad Związkiem Radzieckim i tytuł Antychrysta, ale Stalin nie pozwolił na to. Rozkazał zabić ,,Sirchoffa'' Simediego i usunąć po nim wszelkie ślady, tak, że teraz jedynie wąskie grono wyspecjalizowanych historyków  wie cokolwiek o tej postaci. Lenin dał mu władzę Wielkiego Mistrza Socjalistycznego Czarnego Zakonu Dziadostwa Kolonialnego. Po zabójstwie Stalin wyznaczył na jego stanowisko na bardzo krótko Litwinowa, po nim zaś Mołotowa. W Unii Sowieckiej powstała więc tradycja, że każdy przewodniczący resortu spraw zagranicznych będzie zarządzać Dziadostwem Kolonialnym. Powstało w 1910 r., a ,,Sirchoff'' Simedi był jego pierwszym Wielkim Mistrzem. Celem organizacji była wielka rewolucja  w koloniach państw europejskich i utworzenie przede wszystkim w Azji i Afryce komunistycznych państw sfederowanych na wzór późniejszej Rosji Radzieckiej i ZSRR. Dzieliło się na sekcje:
- Azjatycką z siedzibą w Delhi,
- Afrykańską, której zarząd rezydował w Kampali, oraz
- Latynooceaniczną, obejmującą kolonie i terytoria zależne w Ameryce Środkowej i Południowej, oraz w Oceanii, osiadła w Cayenne.
Zarząd główny mieścił się oczywiście w Moskwie. Program Dziadostwa Kolonialnego zakładał, że tworzące federację byłe kolonie Europejczyków będą miały wspólny rząd z Sowietami, a ich partie będą odgałęzieniami radzieckiej WPK (b). Nowo powstałe państwa; Unia Sfederowanych Republik Socjalistycznej Afryki (USRSA), Związek Socjalistycznych Republik Bliskiego Wschodu i Azji Południowej (ZSRBWiAP), oraz Federacja Komunistyczna Ameryki Łacińskiej i Wysp Pacyfiku (FKAŁiWP), w ścisłej współpracy z władzą sowiecką miały prowadzić wspólne akcje przeciwko państwom kapitalistycznym, a po ich ostatecznym podboju (,,zwycięstwie międzynarodowej rewolucji klasy robotniczej'' - jak to nazywano), zniesienie granic państwowych i utworzenie państwa globalnego o ustroju komunistycznym. Stolica miała się mieścić w Moskwie, a językiem urzędowym miał być język rosyjski - czego jednak nie mówiono w propagandzie. Jak wyglądało to w praktyce?



Dziadowscy działający w koloniach stosowali terror (min. wspierali sektę Ludzi - Lampartów), oraz usiłowali krzewić ideologię Marksa i Engelsa wśród ludności. Rezultaty? Mizerne, jeśli nie liczyć hinduskich komandosów z Tyflisu. Formacje zbrojne SCzDzK walczyły podczas wojny domowej w Angolii. Organizacja dobrze prosperowała w Gwinei, a także w Laosie, Kambodży i Wietnamie. Ponadto sekcja 



Latynooceaniczna podjęła na własną rękę współpracę z amerykańskim  nielegalnym Ku - Klux - Klanem, obiecując, że przekaże władzę jego członkom  w FKAŁiWP, gdzie będą mogli stworzyć państwo rasistowskie na wzór RPA. Dziadostwo kolonialne wbrew pozorom było skazane na klęskę od samego początku, dekolonizacja przebiegła zupełnie innymi torami niż tego oczekiwano. ,,Gdyby człowiek był dobry, socjalizm byłby najlepszym z ustrojów'' - mówił pan Andreus ov Leovishiner. Dobre słowo: ,,gdyby''. Dziadowscy tak naprawdę zajmowali się w koloniach głównie kłusownictwem, handlem narkotykami i bronią, oraz rabunkami. Mało tego! Wskrzesili niewolnictwo, a Bambo, niewolnik Plaptoniusa nie był żadnym wyjątkiem. W niewolników obracano ludność autochtoniczną kolonii, czasem choć sporadycznie chwytano też kobiety i dzieci Europejczyków. Bambo należał do jednej kategorii niewolników Dziadostwa. Drugą stanowili tzw. ,,janczarzy Rewolucji'' - autochtoni w młodym wieku pozbawieni 



rodziców i szkoleni w tajnych placówkach na terrorystów. Uczestniczyli w tym ,,księża - patrioci'' zakładający oficjalnie misje, a w rzeczywistości - wiadomo co... Wielu się zastanawia czy i nie podobnie było z Bractwem św. św. Cyryla i Metodego z Jugosławii, ale nic pewnego nie możemy tu powiedzieć. Obecnie trwają prace badawcze nad archiwum ,,Drugstva Cirilu a Metodesku'' w Belgradzie, poczekajmy więc co historycy powiedzą...




*

Bambo został kolejnym mieszkańcem Pawlaczycy. Nikt nie narzucał mu swojego stylu bycia, a przedstawiciele obydwu narodów wiele nauczyli się od siebie. Nowy obywatel gminy wybrał zawód kołodzieja. Pokochał Evcelmę ov  Taurayakovą, która dla niego przestała być mamuną i przybrała wygląd i obyczaje zwykłej kobiety. W latach 70 - tych dokonał świadomego wyboru i przeszedł z animizmu na katolicyzm, został ochrzczony na własną prośbę i wybrał imię Bartłomiej. Obecnie on i Evcelma mieszkają w Kenii, lecz kochają również Polskę.