Strony

czwartek, 11 lutego 2016

Wulkan Życzeń





Jarosław (Jaroslavus) przez Scytów zwany Rustamem, był słowiańskim wojem; największym z bohaterów walczących pod stanicami Pierwszego Imperium Sarmatów. Jego ojciec i macierz pochodzili z sioła Radosławówki na wschodzie. Kiedy znaczne tereny Sklawinii ogołociła z roślinności plaga szarańczy, tak, że nastał głód, chłopi opuścili swą osadę i wyruszyli na południe, do nietkniętej nalotem ziemicy Scytów. Wśród tułaczy znaleźli się również Wsiesław i Nadzieja, rodzice Jarosława, który był podówczas niemowlęciem. Kmiecie szli przez spustoszony kraj, w którym nawet myszy i szczury wyzdychały z głodu i padali jak muchy. Do granic Scytii dotarli tylko rodzice Jarosława, ale i oni wymarli młodo z wyczerpania, a była wtedy księżycowa noc. Niemowlęciem 







zajęli się Scytowie, którzy obronili je przed leocentaurem – potworem z Medii; do pasa człowiekiem, od pasa zaś lwem, oraz przyjęli do swego plemienia. Jarosław, który od swego przybranego ludu otrzymał imię Rustam (Rustamus) wyrósł na pełnego męstwa wojownika, biegle władającego mieczem, któremu nadał imię Akinakes, łukiem, włócznią i arkanem. Dosiadał wyhodowanego przez Celtów w stadninach Galstadu rumaka Rakuzę, przez Scytów zwanego Rachsz. Ów rumak był równie silny, wytrzymały i nieulękły jak jeżdżący na nim bohater. Jarosław wziął udział w najeździe na bogate miasto Tmu – Tarakan. Scytowie zostali odparci i wielu z nich, tak jak przybrany ojciec Jarosława, poniosło śmierć. Sam Jarosław otrzymał ogłuszający cios w głowę. Zwycięzcy odebrali mu broń i konia, po czym sprzedali jako niewolnika jednemu z możnych sarmackich.





Tymczasem strela Artanisław Vorukaszanowski; demon wiatru o złotych piętach, na oczach przerażonych dwórek porwała sarmacką królewnę Irvis, córkę króla Azarmarota zasiadającego na złotym tronie w Bolosce. Jarosław pogodził się już z niewolą, lecz nie dane do końca swych dni pracować na pańskim polu. Pochwist zwrócił mu miecz Akinakes i konia Rakuzę, wzywając do powrotu na junacki szlak. Jego żona Meluzyna wykupiła go śpiewem. Jarosław wyruszył na poszukiwanie porwanej królewny. W czasie swej wędrówki, która zawiodła go nad Morze Czarne, na którego dnie strela więziła córkę króla w szklanym zamku, ten, który tak jak Bodo Kimeryjczyk należał do dwóch narodów, przeżył liczne przygody, o których układano pieśni. Jadąc przez stepy napotkał lubiącego ludzkie mięso, lecz tchórzliwego leocentaura z Medii, który już po raz drugi chciał go zjeść, korzystając z łaski Mokoszy zwyciężał całe armie wąpierzy i innych przerażających sług króla Tybalda, był uwodzony przez empuzę i Wiłę służącą rodowi Vorukaszanowskich, uwolnił z sideł purpurową czaplę, która okazała się należeć do navaci – ptaków z Nawi i z jej pomocą ubił żółtego węża morskiego o głowie wielkiej jak mała wyspa. Na brzegu Morza Czarnego, Jarosław stanął do pojedynku ze strelą. Gdy Artanisław zamienił się w wir powietrzno – piaskowy (pod tą postacią porwał królewnę Irvis), Jarosław zwyciężył go, rzucając weń Akinakesem. Zraniona żelazem strela poddała się i nawet chciała oddać junakowi swe złote pięty jako okup, lecz ów zażądał tylko uwolnienia porwanej córki króla Azarmarota. Vorukaszanowski uwolnił ją, lecz ponieważ w zemście usiłował ukręcić jej kark, Jarosław jednym cięciem Akinakesa ściął głowę streli, kładąc kres jej intrygom. Po tej przygodzie zabrał królewnę Irvis do Boloski, na dwór jej ojca. Królewska córka zrazu zakochała się w Jarosławie, lecz równie szybko znienawidziła go gdy oznajmił, że wychowywał się u Scytów, bowiem oba ludy, choć pobratymcze, nienawidziły się jak Żydzi i Samarytanie. Król Azarmarot, który miłując swą córkę wysłał na jej poszukiwanie kilkanaście hufców na cztery strony świata, wielce ucieszył się z jej powrotu. Irvis wbrew obietnicy złożonej Jarosławowi, a zgodnie ze swym pragnieniem, wyszła za księcia wyspy Mu i ,,żyli długo i 





szczęśliwie''. Władca Sarmatów pasował wychowanka Scytów na witezia, obdarzył go złotym pierścieniem z krwawnikiem – kroplą krwi Mokoszy i przyjął do swej drużyny. Prezentowana tu historia opowiada o jednej z licznych przygód, jakie przeżył mężny Jarosław Wsiesławicz w służbie króla Sarmatów.


*

Azarmarot, syn Hyastesa VII; kagan, car, sułtan i padyszach; pan mnogich ludów, noszący złotą gwiazdę na czole i przepasany pięknym pasem słuckim, zasiadał na wysadzanym perłami i drogimi kamieniami tronie ze złota i kości słoniowej, zdobionym rzeźbami lwów, orłów i delfinów, w siódmym roku swego panowania, w okazałym pałacu z marmuru, obfitującym w bogactwa, których pozazdrościłby sam Krezus. Na drugim tronie, po prawicy króla zasiadała Arvagambis; pierwsza z jego żon, której czoło zdobiła srebrna gwiazdka. Zasiadała na tronie ze srebra i eburnu, wysadzanym bursztynem i szafirami. W przestronnej sali audiencyjnej znajdowały się marmurowe rzeźby dłuta greckich mistrzów, zachwycające bogactwem barw freski, jedwabne opony i dywany z prowincji Parsua, tarcze, szable, miecze, rycerskie zbroje, sineańska porcelana z wypisanymi na niej modlitwami do bogów, w powietrzu zaś unosił się ciężki zapach kadzidła. Po obu stronach tronów króla i królowej stali wojownicy z obnażonymi mieczami; Samarkander z ziemicy Uzbeków i Avas z Kolchidy – Kolchistanu. Błazen Tirs – Ciaruszek, zwany ,,królem Samojedów'', cały w czerwieni, 




udawał, że go boli ząb, zaś półnagie, okryte muślinem niewolnice z Huristanu, pełne wdzięku tańczyły z gracją rusałek, aż królowi Sarmatów oczy wychodziły z orbit. Przed jego tronem stał młody poeta Juroń i deklamował pieśń o tym jak chrobry Jarosław w górach Montanii zwalczał zbójników, léwice i panki – potworne straszydła o ciałach krępych, owczymi skórami okrytych, smoliście czarnych twarzach i łapach wilków, albo niedźwiedzi, końskich kopytach i nosach bez dziurek. Panki, słudzy Gorynycza pożerały ludzi.
- O wilku mowa! - ucieszył się król Azarmarot, gdy rozwarły się rzeźbione, złote wrota i stanął w nich Jarosław.
Władca mnogich ludów skinął na bohatera, by ten podszedł doń bliżej.
- Jest moją wolą – rzekł ten, któremu pisane było z własnej winy zamienić się w potwora Simargła – Paskudja – żebyś przekroczył, synu Sclawinii, Pasmo Gorynycza i opuścił granice mojego kaganatu. Masz się udać, ty co ubiłeś Gożbę; króla panków, do Białopolski, zwanej Siewierzą. Przynieś mi stosy złota i kości słoniowej, która rośnie w tamtejszej ziemi, wręcz mój list do chana; władcy Sybir – Tartarów, a ja cię opatrzę glejtem, jako swego posła. Masz pytanie, Słowianinie? - ,,Czy wszyscy królowie muszą tyle gadać”? - pomyślał Jarosław.
- Nie mam pytań. Usłyszałem i wykonam.
- A więc jedź i niech cię Bolos błogosławi – Azarmarot pożegnał swego najwierniejszego woja. Jeszcze tego samego dnia, Jarosław osiodłał Rakuzę i pędem sokoła udał się na wschód. Razem z nim wyruszył rybałt Juroń, pragnący na własne oczy ujrzeć wyprawę, którą zamierzał uwiecznić w pieśni.


*




Blask Księżyca srebrzył stepy, gdy Jarosława otoczyła półkolem wataha istot podobnych do wilków. Działo się to nieopodal Czarnej Wyliny (Blackyja Vilina), podgrodzia Vologdy (w erze trzynastej w owym mieście pił na umór niejaki Fiodor, wuj poety Iwana Bezdomnego). Kmiecie z Czarnej Wyliny skarżyli się Jarosławowi na nadzwyczaj liczne stada wilkopsów – potwornych mieszańców psów z wilkami, szaro – białych, umaszczonych jak psy, lecz niczym Neurowie groźniejszych niż wilki. Wilkopsy (lupokudelinieren) atakowały tak w dzień jak i w nocy; śmiało zachodziły do wioski, by atakować ludzi i zwierzęta. Nie znały strachu niby wściekłe, a ich stada zdawały się być liczne jak szarańcza. Słowianie z Czarnej Wyliny prosili Jarosława, o którym prawili bajarze, iż przetrzebił całe hordy sług króla wąpierzy Tybalda, aby zechciał zanurzyć swój Akinakes w posoce wilkopsów. Jarosław, jak na prawego witezia przystało, nie zwykł odmawiać słabym, bezbronnym i niewinnym, proszącym go o pomoc, zaś o zapłacie w złotych imperiałach nie chciał nawet słyszeć. Wezwawszy pomocy Enków, wyruszył na step na spotkanie ze śmiercią. Scytyjskie strzały o trójkątnych grotach kłady pokotem najtęższe basiory, których krew opalizowała rubinowo, a gdy strzał zabrakło, wilkopsy poczuły stal Akinakesową na swych karkach, twardszą i ostrzejszą niż największe kły.
- Wrrr! Zawróć ludzki synu! Nas więcej; rrrozszarrrpiemy cię, gdy twe rrramię osłabnie, ty człowieczy pomiocie! - Jarosław wzdrygnął się gdy usłyszał pełne nienawiści słowa drapieżców w swojej głowie.





Poeta Juroń; człek słaby, nie nawykły do noszenia broni, obserwował starcie, siedząc na drzewie. Widząc, że szanse Jarosława maleją, rybałt wydobył brzmienie ze strun złotej liry i dalejże śpiewać pieśń czarodziejską do Ageja i wszystkich Enków, której nauczyli go siwobrodzi runoje w Svamii. Śpiewał niestrudzenie, aż w obłoku białego dymu o zapachu kadzidła, ukazał się siwobrody starzec o łysej głowie i bosych nogach, przepasany konopnym sznurem, a za całe odzienie mający brązowe łachmany. Przybysz trzymał w ręku dużą ścierkę. Machnął nią energicznie parę razy przed nosami wilkopsów, a te przestraszone podkuliły ogony i skomląc znikły jak sen jaki złoty.
- Kim jesteś, panie? - spytał Jarosław.





- Nie mnie oddawaj cześć, jeno Agejowi – rzekł starzec podnosząc go z klęczek. - A co do twojego pytania, to wiedz, żem jest Duch Dziejów; prawa ręka Wielkiego Roda, co zawiaduje czasem. Sam zaś jestem zwierzchnikiem Lat, albo Roków. Każdy rok gdy dobiegnie kresuw Leśną Noc poświęconą Borucie, kiedy to Grudzień kończy swój urząd z mandatu Zimy, udaje się na wieczny spoczynek na nekropolii zwanej Śmietnikiem Historii. Rok za rokiem przybywa na nim grobowców, a będzie tak, aż posługa Roda – Czasu zostanie zakończona.
- Kiedy to nastąpi, panie? - spytał Jarosław.
- Nie wasza rzecz to wiedzieć kiedy zło zostanie wypalone, a Koło Historii przestanie się obracać. Agej wie kiedy to nastąpi i nikt poza nim. Nawet Enkowie – odpowiedział Duch Dziejów.
- A możesz nam powiedzieć, panie – zabrał głos Juroń – co uczyniłeś z wilkopsami?
- Odesłałem je w przyszłość, z której przybyły, z ery trzynastej, czasów smutku i niesprawiedliwości. Wilkopsy były, a raczej będą wilkami, które w potwory zamieniła trucizna. Ludzie co po nas nastaną, stworzą straszliwą naukę – alchemię niedziałek, groźniejszą niż wszystkie czary Kościeja. Mocą alchemii niedziałek będzie można tworzyć niszczącą wszystko broń daleko groźniejszą niż rakiety Żbiczan, sztuczne światło i moc podobną jakby do mocy magicznej. Na ruinach Grodu Piołunów pożar uszkodzi przybytek tych co to rozbijać będą niedziałki i z tego to przybytku wyjdzie trucizna, która zamieni wilki w wilkopsy – Duch Dziejów rozwiał się jak mgła.
- Coś mało z tego rozumiem – przyznał Jarosław.
- Ja też – rzekł Juroń – ale sława Enkom, że nie dożyjemy tych czasów!



*

,,Błotniki to plemię wodników żyjących na bagnach. Jako jedyne wodniki nosiły buty – czarne lub zielone, szyte ze skór ogromnych węży i jaszczurów żyjących na bagnach. Sporządzaniem i naprawą ich obuwia zajmował się wodnik Rysy – pierwszy król toropiecki od czasów Trojana. Jedne błotniki mieszkały na dnie bajor, inne w szałasach z trzciny. Żywiły się korą i sokiem drzew, błotnymi zwierzętami, trzciną, czasem wymazane błotem udawały się po miód, jagody i grzyby do lasów. […] Błotniki czczące Mokoszę i Świetłanę Światłorodzicę, pomagały istotom zabłąkanym w ich mokrym i cuchnącym siedlisku pełnym komarów. Było ich niewielu, bo rusałki i świtezianki od moczarów wolały jeziora, rzeki, źródła, wreszcie stawy i morza. Błotniki brały żony głównie ze świecznic […]. Choć wodniki z bagien nie porywały nimf, czasem te dobrowolnie zostawiały ich żonami […]'' - M. Rymwid ,,Aquariustica''

Półnagi błotnik oblepiony częściowo już zaschniętym mułem unosił się w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, parę stóp nad rozkisłą ziemią i wodą. Czarnymi, mokrymi od śluzu paluchami szarpał struny złotej liry i zawodził pieśń o Welesie, który na początku jedenastego eonu, pod postacią kozy Kozuchy poił ludzi swoim mlekiem i biła od niego moc sprowadzająca urodzaj. Źli ludzie postanowili na wiecu, że zabiją Kozuchę i ją zjedzą, co też uczynili. Weles opuścił ciało kozy i powrócił do Królestwa Nawi, na którego tronie zasiada. Na jego pamiątkę ustanowiono zwyczaj chodzenia z kozą, zimą, w Szczodry Wieczór, na cześć niewinnie zamęczonej Kozuchy, co nikogo nie bodła, a przynosiła urodzaj.





Na rozległych mokradłach gdzieś we wschodniej Sklawinii, na małej wysepce zwanej Łysa (Lysaya) zasiadała wokół ogniska gromadka błotników o kwadratowych szczękach i tępym wyrazie twarzy, błyszczących w mroku oczach i muskularnych, półnagich ciałach wymazanych błotem. Razem z nimi na wysepce bawili Jarosław i Juroń. Nad ogniskiem piekło się mięsiwo z łosia; aromatyczne i soczyste (takim samym Woland częstował Andrzeja Fokicza i Małgorzatę), zaś dłonie błotników trzymały nabite na patyki żaby, traszki i siekane zaskrońce. Mała, pełna wdzięku rusałka imieniem Łuna, w której rude włosy zaplątały się przegniłe wodorosty, podniosła w górę paluszek i spytała pełnym wdzięku dziecięcym głosikiem.
- Panie lirniku, a jeśli ci ludzie zjedli Kozuchę, bo byli głodni? Wszak Teost chciał być zabity, aby wyprowadzić dobro ze swej śmierci.
- Teost to Teost, Weles to Weles, młoda panno – odparł grajek. - Nie mieszajmy pojęć. Ludzie zabili Kozuchę, nie z głodu, ale z łakomstwa, za co zostali ukarani żółtaczką i stali się złoci jak złoto.
- A to wszystko pokazuje – zabrał głos Jarosław, - że ludowładztwo nie jest wcale tak dobre jak wielu sądzi. Wręcz przeciwnie; czyż może być godnym pochwały ustrój, w którym głosy głąba i mędrca, łajdaka i cnotliwego, nieuka i filozofa są tak samo ważne?
- A teraz jeśli pozwolicie, zacni panowie – rzekł błotnik grający na lirze – zaśpiewam wam epos o potworze pirdze z bagien Pinos i jego pełnym męstwa pogromcy; wodniku Sjevierzu z Pojezierza – Słuchacze nie mieli nic przeciwko temu, toteż znów zadźwięczały struny i popłynęła pieśń bohaterska.





Ożyła w niej straszliwa pirga – podobna jaszczurce wielkiej jak największy krokodyl, mającej na dodatek głowę białego orła. Pirga, bezrozumnie czczona przez miejscowy szczep błotników, które powinny raczej sławić Ageja niż jego twory, rozszarpywała rusałki i wodniki, aż ubił ją jednym ciosem włóczni wodnik Sjevjerz z Pojezierza, jasnowłosy wódz ludzi... - ta noc była nocą słuchania pieśni i ucztowania. Piękno gry na lirze i śpiewu nie pozostawiało obojętnymi nawet komarów.


*




Oczom Jarosława i towarzyszącego im poety ukazało się Pasmo Gorynycza. Wystarczyło przejść przez jego przełęcze, których strzegły zastępy witezi, aby znaleźć się w Białopolsce, której ziemia rodziła kość słoniową. Od wschodu, tchnienie Pochwista niosło ku posłom króla Sarmatów gęste opary przypominające dym z fajkowego ziela. To dymił jeden ze szczytów utworzonych ze skamieniałego cielska piekielnego węża Gorynycza.
- Przypomina mi się klechda o Wulkanie Życzeń – zagaił Juroń. - Wystarczy wypowiedzieć swe pragnienie, a mocą tajemnego płomienia drzemiącego w tej oto górze ognistej spełni się. Zawsze myślałem, że to tylko legenda, ale co szkodzi spróbować?
Witeź i poeta spróbowali. Juroń poprosił o bogactwa, Jarosław zaś o żonę. Nie musieli długo czekać – wór pełen po brzegi złota i urodziwa panna same wpadły im w ręce. Jednak radość nie trwała długo. Już na drugi dzień złoto okazało się być cuchnącym szlamem, panna zaś porzuciwszy pozory piękności, stała się tym czym była – szczerzącą wilcze kły empuzą, której Jarosław ściął głowę.
- Widać płomień Gorynycza płonie w tej sopce – uznał Jarosław i razem z rybałtem wkroczył do Azji. Tu opowieść się urywa....