Jarosław (Jaroslavus) przez Scytów zwany Rustamem, był słowiańskim wojem; największym z bohaterów walczących pod stanicami Pierwszego Imperium Sarmatów. Jego ojciec i macierz pochodzili z sioła Radosławówki na wschodzie. Kiedy znaczne tereny Sklawinii ogołociła z roślinności plaga szarańczy, tak, że nastał głód, chłopi opuścili swą osadę i wyruszyli na południe, do nietkniętej nalotem ziemicy Scytów. Wśród tułaczy znaleźli się również Wsiesław i Nadzieja, rodzice Jarosława, który był podówczas niemowlęciem. Kmiecie szli przez spustoszony kraj, w którym nawet myszy i szczury wyzdychały z głodu i padali jak muchy. Do granic Scytii dotarli tylko rodzice Jarosława, ale i oni wymarli młodo z wyczerpania, a była wtedy księżycowa noc. Niemowlęciem
zajęli się Scytowie, którzy obronili je przed leocentaurem – potworem z Medii; do pasa człowiekiem, od pasa zaś lwem, oraz przyjęli do swego plemienia. Jarosław, który od swego przybranego ludu otrzymał imię Rustam (Rustamus) wyrósł na pełnego męstwa wojownika, biegle władającego mieczem, któremu nadał imię Akinakes, łukiem, włócznią i arkanem. Dosiadał wyhodowanego przez Celtów w stadninach Galstadu rumaka Rakuzę, przez Scytów zwanego Rachsz. Ów rumak był równie silny, wytrzymały i nieulękły jak jeżdżący na nim bohater. Jarosław wziął udział w najeździe na bogate miasto Tmu – Tarakan. Scytowie zostali odparci i wielu z nich, tak jak przybrany ojciec Jarosława, poniosło śmierć. Sam Jarosław otrzymał ogłuszający cios w głowę. Zwycięzcy odebrali mu broń i konia, po czym sprzedali jako niewolnika jednemu z możnych sarmackich.
Tymczasem
strela Artanisław Vorukaszanowski; demon wiatru o złotych piętach,
na oczach przerażonych dwórek porwała sarmacką królewnę Irvis,
córkę króla Azarmarota zasiadającego na złotym tronie w Bolosce.
Jarosław pogodził się już z niewolą, lecz nie dane do końca
swych dni pracować na pańskim polu. Pochwist zwrócił mu miecz
Akinakes i konia Rakuzę, wzywając do powrotu na junacki szlak. Jego
żona Meluzyna wykupiła go śpiewem. Jarosław wyruszył na
poszukiwanie porwanej królewny. W czasie swej wędrówki, która
zawiodła go nad Morze Czarne, na którego dnie strela więziła
córkę króla w szklanym zamku, ten, który tak jak Bodo Kimeryjczyk
należał do dwóch narodów, przeżył liczne przygody, o których
układano pieśni. Jadąc przez stepy napotkał lubiącego ludzkie
mięso, lecz tchórzliwego leocentaura z Medii, który już po raz
drugi chciał go zjeść, korzystając z łaski Mokoszy zwyciężał
całe armie wąpierzy i innych przerażających sług króla Tybalda,
był uwodzony przez empuzę i Wiłę służącą rodowi
Vorukaszanowskich, uwolnił z sideł purpurową czaplę, która
okazała się należeć do navaci – ptaków z Nawi i z jej pomocą
ubił żółtego węża morskiego o głowie wielkiej jak mała wyspa.
Na brzegu Morza Czarnego, Jarosław stanął do pojedynku ze strelą.
Gdy Artanisław zamienił się w wir powietrzno – piaskowy (pod tą
postacią porwał królewnę Irvis), Jarosław zwyciężył go,
rzucając weń Akinakesem. Zraniona żelazem strela poddała się i
nawet chciała oddać junakowi swe złote pięty jako okup, lecz ów
zażądał tylko uwolnienia porwanej córki króla Azarmarota.
Vorukaszanowski uwolnił ją, lecz ponieważ w zemście usiłował
ukręcić jej kark, Jarosław jednym cięciem Akinakesa ściął
głowę streli, kładąc kres jej intrygom. Po tej przygodzie zabrał
królewnę Irvis do Boloski, na dwór jej ojca. Królewska córka
zrazu zakochała się w Jarosławie, lecz równie szybko
znienawidziła go gdy oznajmił, że wychowywał się u Scytów,
bowiem oba ludy, choć pobratymcze, nienawidziły się jak Żydzi i
Samarytanie. Król Azarmarot, który miłując swą córkę wysłał
na jej poszukiwanie kilkanaście hufców na cztery strony świata,
wielce ucieszył się z jej powrotu. Irvis wbrew obietnicy złożonej
Jarosławowi, a zgodnie ze swym pragnieniem, wyszła za księcia
wyspy Mu i ,,żyli
długo i
szczęśliwie''. Władca Sarmatów pasował wychowanka Scytów na witezia, obdarzył go złotym pierścieniem z krwawnikiem – kroplą krwi Mokoszy i przyjął do swej drużyny. Prezentowana tu historia opowiada o jednej z licznych przygód, jakie przeżył mężny Jarosław Wsiesławicz w służbie króla Sarmatów.
szczęśliwie''. Władca Sarmatów pasował wychowanka Scytów na witezia, obdarzył go złotym pierścieniem z krwawnikiem – kroplą krwi Mokoszy i przyjął do swej drużyny. Prezentowana tu historia opowiada o jednej z licznych przygód, jakie przeżył mężny Jarosław Wsiesławicz w służbie króla Sarmatów.
*
Azarmarot,
syn Hyastesa VII; kagan, car, sułtan i padyszach; pan mnogich ludów,
noszący złotą gwiazdę na czole i przepasany pięknym pasem
słuckim, zasiadał na wysadzanym perłami i drogimi kamieniami
tronie ze złota i kości słoniowej, zdobionym rzeźbami lwów,
orłów i delfinów, w siódmym roku swego panowania, w okazałym
pałacu z marmuru, obfitującym w bogactwa, których pozazdrościłby
sam Krezus. Na drugim tronie, po prawicy króla zasiadała
Arvagambis; pierwsza z jego żon, której czoło zdobiła srebrna
gwiazdka. Zasiadała na tronie ze srebra i eburnu, wysadzanym
bursztynem i szafirami. W przestronnej sali audiencyjnej znajdowały
się marmurowe rzeźby dłuta greckich mistrzów, zachwycające
bogactwem barw freski, jedwabne opony i dywany z prowincji Parsua,
tarcze, szable, miecze, rycerskie zbroje, sineańska porcelana z
wypisanymi na niej modlitwami do bogów, w powietrzu zaś unosił się
ciężki zapach kadzidła. Po obu stronach tronów króla i królowej
stali wojownicy z obnażonymi mieczami; Samarkander z ziemicy Uzbeków
i Avas z Kolchidy – Kolchistanu. Błazen Tirs – Ciaruszek, zwany
,,królem
Samojedów'',
cały w czerwieni,
udawał, że go boli ząb, zaś półnagie, okryte muślinem niewolnice z Huristanu, pełne wdzięku tańczyły z gracją rusałek, aż królowi Sarmatów oczy wychodziły z orbit. Przed jego tronem stał młody poeta Juroń i deklamował pieśń o tym jak chrobry Jarosław w górach Montanii zwalczał zbójników, léwice i panki – potworne straszydła o ciałach krępych, owczymi skórami okrytych, smoliście czarnych twarzach i łapach wilków, albo niedźwiedzi, końskich kopytach i nosach bez dziurek. Panki, słudzy Gorynycza pożerały ludzi.
udawał, że go boli ząb, zaś półnagie, okryte muślinem niewolnice z Huristanu, pełne wdzięku tańczyły z gracją rusałek, aż królowi Sarmatów oczy wychodziły z orbit. Przed jego tronem stał młody poeta Juroń i deklamował pieśń o tym jak chrobry Jarosław w górach Montanii zwalczał zbójników, léwice i panki – potworne straszydła o ciałach krępych, owczymi skórami okrytych, smoliście czarnych twarzach i łapach wilków, albo niedźwiedzi, końskich kopytach i nosach bez dziurek. Panki, słudzy Gorynycza pożerały ludzi.
-
O wilku mowa! - ucieszył się król Azarmarot, gdy rozwarły się
rzeźbione, złote wrota i stanął w nich Jarosław.
Władca
mnogich ludów skinął na bohatera, by ten podszedł doń bliżej.
-
Jest moją wolą – rzekł ten, któremu pisane było z własnej
winy zamienić się w potwora Simargła – Paskudja – żebyś
przekroczył, synu Sclawinii, Pasmo Gorynycza i opuścił granice
mojego kaganatu. Masz się udać, ty co ubiłeś Gożbę; króla
panków, do Białopolski, zwanej Siewierzą. Przynieś mi stosy złota
i kości słoniowej, która rośnie w tamtejszej ziemi, wręcz mój
list do chana; władcy Sybir – Tartarów, a ja cię opatrzę
glejtem, jako swego posła. Masz pytanie, Słowianinie? - ,,Czy
wszyscy królowie muszą tyle gadać”?
- pomyślał Jarosław.
-
Nie mam pytań. Usłyszałem i wykonam.
-
A więc jedź i niech cię Bolos błogosławi – Azarmarot pożegnał
swego najwierniejszego woja. Jeszcze tego samego dnia, Jarosław
osiodłał Rakuzę i pędem sokoła udał się na wschód. Razem z
nim wyruszył rybałt Juroń, pragnący na własne oczy ujrzeć
wyprawę, którą zamierzał uwiecznić w pieśni.
Blask
Księżyca srebrzył stepy, gdy Jarosława otoczyła półkolem
wataha istot podobnych do wilków. Działo się to nieopodal Czarnej
Wyliny (Blackyja
Vilina),
podgrodzia Vologdy (w erze trzynastej w owym mieście pił na umór
niejaki Fiodor, wuj poety Iwana Bezdomnego). Kmiecie z Czarnej Wyliny
skarżyli się Jarosławowi na nadzwyczaj liczne stada wilkopsów –
potwornych mieszańców psów z wilkami, szaro – białych,
umaszczonych jak psy, lecz niczym Neurowie groźniejszych niż wilki.
Wilkopsy (lupokudelinieren)
atakowały tak w dzień jak i w nocy; śmiało zachodziły do wioski,
by atakować ludzi i zwierzęta. Nie znały strachu niby wściekłe,
a ich stada zdawały się być liczne jak szarańcza. Słowianie z
Czarnej Wyliny prosili Jarosława, o którym prawili bajarze, iż
przetrzebił całe hordy sług króla wąpierzy Tybalda, aby zechciał
zanurzyć swój Akinakes w posoce wilkopsów. Jarosław, jak na
prawego witezia przystało, nie zwykł odmawiać słabym, bezbronnym
i niewinnym, proszącym go o pomoc, zaś o zapłacie w złotych
imperiałach nie chciał nawet słyszeć. Wezwawszy pomocy Enków,
wyruszył na step na spotkanie ze śmiercią. Scytyjskie strzały o
trójkątnych grotach kłady pokotem najtęższe basiory, których
krew opalizowała rubinowo, a gdy strzał zabrakło, wilkopsy poczuły
stal Akinakesową na swych karkach, twardszą i ostrzejszą niż
największe kły.
-
Wrrr! Zawróć ludzki synu! Nas więcej; rrrozszarrrpiemy cię, gdy
twe rrramię osłabnie, ty człowieczy pomiocie! - Jarosław
wzdrygnął się gdy usłyszał pełne nienawiści słowa drapieżców
w swojej głowie.
Poeta
Juroń; człek słaby, nie nawykły do noszenia broni, obserwował
starcie, siedząc na drzewie. Widząc, że szanse Jarosława maleją,
rybałt wydobył brzmienie ze strun złotej liry i dalejże śpiewać
pieśń czarodziejską do Ageja i wszystkich Enków, której nauczyli
go siwobrodzi runoje w Svamii. Śpiewał niestrudzenie, aż w obłoku
białego dymu o zapachu kadzidła, ukazał się siwobrody starzec o
łysej głowie i bosych nogach, przepasany konopnym sznurem, a za
całe odzienie mający brązowe łachmany. Przybysz trzymał w ręku
dużą ścierkę. Machnął nią energicznie parę razy przed nosami
wilkopsów, a te przestraszone podkuliły ogony i skomląc znikły
jak sen jaki złoty.
-
Nie mnie oddawaj cześć, jeno Agejowi – rzekł starzec podnosząc
go z klęczek. - A co do twojego pytania, to wiedz, żem jest Duch
Dziejów; prawa ręka Wielkiego Roda, co zawiaduje czasem. Sam zaś
jestem zwierzchnikiem Lat, albo Roków. Każdy rok gdy dobiegnie
kresuw Leśną Noc poświęconą Borucie, kiedy to Grudzień kończy
swój urząd z mandatu Zimy, udaje się na wieczny spoczynek na
nekropolii zwanej Śmietnikiem Historii. Rok za rokiem przybywa na
nim grobowców, a będzie tak, aż posługa Roda – Czasu zostanie
zakończona.
-
Kiedy to nastąpi, panie? - spytał Jarosław.
-
Nie wasza rzecz to wiedzieć kiedy zło zostanie wypalone, a Koło
Historii przestanie się obracać. Agej wie kiedy to nastąpi i nikt
poza nim. Nawet Enkowie – odpowiedział Duch Dziejów.
-
A możesz nam powiedzieć, panie – zabrał głos Juroń – co
uczyniłeś z wilkopsami?
-
Odesłałem je w przyszłość, z której przybyły, z ery
trzynastej, czasów smutku i niesprawiedliwości. Wilkopsy były, a
raczej będą wilkami, które w potwory zamieniła trucizna. Ludzie
co po nas nastaną, stworzą straszliwą naukę – alchemię
niedziałek, groźniejszą niż wszystkie czary Kościeja. Mocą
alchemii niedziałek będzie można tworzyć niszczącą wszystko
broń daleko groźniejszą niż rakiety Żbiczan, sztuczne światło
i moc podobną jakby do mocy magicznej. Na ruinach Grodu Piołunów
pożar uszkodzi przybytek tych co to rozbijać będą niedziałki i z
tego to przybytku wyjdzie trucizna, która zamieni wilki w wilkopsy –
Duch Dziejów rozwiał się jak mgła.
-
Coś mało z tego rozumiem – przyznał Jarosław.
-
Ja też – rzekł Juroń – ale sława Enkom, że nie dożyjemy
tych czasów!
*
,,Błotniki to plemię wodników żyjących na bagnach. Jako jedyne wodniki nosiły buty – czarne lub zielone, szyte ze skór ogromnych węży i jaszczurów żyjących na bagnach. Sporządzaniem i naprawą ich obuwia zajmował się wodnik Rysy – pierwszy król toropiecki od czasów Trojana. Jedne błotniki mieszkały na dnie bajor, inne w szałasach z trzciny. Żywiły się korą i sokiem drzew, błotnymi zwierzętami, trzciną, czasem wymazane błotem udawały się po miód, jagody i grzyby do lasów. […] Błotniki czczące Mokoszę i Świetłanę Światłorodzicę, pomagały istotom zabłąkanym w ich mokrym i cuchnącym siedlisku pełnym komarów. Było ich niewielu, bo rusałki i świtezianki od moczarów wolały jeziora, rzeki, źródła, wreszcie stawy i morza. Błotniki brały żony głównie ze świecznic […]. Choć wodniki z bagien nie porywały nimf, czasem te dobrowolnie zostawiały ich żonami […]'' - M. Rymwid ,,Aquariustica''
Półnagi
błotnik oblepiony częściowo już zaschniętym mułem unosił się
w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami, parę stóp nad rozkisłą
ziemią i wodą. Czarnymi, mokrymi od śluzu paluchami szarpał
struny złotej liry i zawodził pieśń o Welesie, który na początku
jedenastego eonu, pod postacią kozy Kozuchy poił ludzi swoim
mlekiem i biła od niego moc sprowadzająca urodzaj. Źli ludzie
postanowili na wiecu, że zabiją Kozuchę i ją zjedzą, co też
uczynili. Weles opuścił ciało kozy i powrócił do Królestwa
Nawi, na którego tronie zasiada. Na jego pamiątkę ustanowiono
zwyczaj chodzenia z kozą, zimą, w Szczodry Wieczór, na cześć
niewinnie zamęczonej Kozuchy, co nikogo nie bodła, a przynosiła
urodzaj.
Na
rozległych mokradłach gdzieś we wschodniej Sklawinii, na małej
wysepce zwanej Łysa (Lysaya)
zasiadała wokół ogniska gromadka błotników o kwadratowych
szczękach i tępym wyrazie twarzy, błyszczących w mroku oczach i
muskularnych, półnagich ciałach wymazanych błotem. Razem z nimi
na wysepce bawili Jarosław i Juroń. Nad ogniskiem piekło się
mięsiwo z łosia; aromatyczne i soczyste (takim samym Woland
częstował Andrzeja Fokicza i Małgorzatę), zaś dłonie błotników
trzymały nabite na patyki żaby, traszki i siekane zaskrońce. Mała,
pełna wdzięku rusałka imieniem Łuna, w której rude włosy
zaplątały się przegniłe wodorosty, podniosła w górę paluszek i
spytała pełnym wdzięku dziecięcym głosikiem.
-
Panie lirniku, a jeśli ci ludzie zjedli Kozuchę, bo byli głodni?
Wszak Teost chciał być zabity, aby wyprowadzić dobro ze swej
śmierci.
-
Teost to Teost, Weles to Weles, młoda panno – odparł grajek. -
Nie mieszajmy pojęć. Ludzie zabili Kozuchę, nie z głodu, ale z
łakomstwa, za co zostali ukarani żółtaczką i stali się złoci
jak złoto.
-
A to wszystko pokazuje – zabrał głos Jarosław, - że
ludowładztwo nie jest wcale tak dobre jak wielu sądzi. Wręcz
przeciwnie; czyż może być godnym pochwały ustrój, w którym
głosy głąba i mędrca, łajdaka i cnotliwego, nieuka i filozofa są
tak samo ważne?
-
A teraz jeśli pozwolicie, zacni panowie – rzekł błotnik grający
na lirze – zaśpiewam wam epos o potworze pirdze z bagien Pinos i
jego pełnym męstwa pogromcy; wodniku Sjevierzu z Pojezierza –
Słuchacze nie mieli nic przeciwko temu, toteż znów zadźwięczały
struny i popłynęła pieśń bohaterska.
Ożyła
w niej straszliwa pirga – podobna jaszczurce wielkiej jak
największy krokodyl, mającej na dodatek głowę białego orła.
Pirga, bezrozumnie czczona przez miejscowy szczep błotników, które
powinny raczej sławić Ageja niż jego twory, rozszarpywała rusałki
i wodniki, aż ubił ją jednym ciosem włóczni wodnik Sjevjerz z
Pojezierza, jasnowłosy wódz ludzi... - ta noc była nocą słuchania
pieśni i ucztowania. Piękno gry na lirze i śpiewu nie pozostawiało
obojętnymi nawet komarów.
Oczom
Jarosława i towarzyszącego im poety ukazało się Pasmo Gorynycza.
Wystarczyło przejść przez jego przełęcze, których strzegły
zastępy witezi, aby znaleźć się w Białopolsce, której ziemia
rodziła kość słoniową. Od wschodu, tchnienie Pochwista niosło
ku posłom króla Sarmatów gęste opary przypominające dym z
fajkowego ziela. To dymił jeden ze szczytów utworzonych ze
skamieniałego cielska piekielnego węża Gorynycza.
-
Przypomina mi się klechda o Wulkanie Życzeń – zagaił Juroń. -
Wystarczy wypowiedzieć swe pragnienie, a mocą tajemnego płomienia
drzemiącego w tej oto górze ognistej spełni się. Zawsze myślałem,
że to tylko legenda, ale co szkodzi spróbować?
Witeź
i poeta spróbowali. Juroń poprosił o bogactwa, Jarosław zaś o
żonę. Nie musieli długo czekać – wór pełen po brzegi złota i
urodziwa panna same wpadły im w ręce. Jednak radość nie trwała
długo. Już na drugi dzień złoto okazało się być cuchnącym
szlamem, panna zaś porzuciwszy pozory piękności, stała się tym
czym była – szczerzącą wilcze kły empuzą, której Jarosław
ściął głowę.
-
Widać płomień Gorynycza płonie w tej sopce – uznał Jarosław i
razem z rybałtem wkroczył do Azji. Tu opowieść się urywa....