Strony

czwartek, 28 maja 2020

Oleg cz. 3










Wiele wiorst na wschód od stołecznego grodu Dendropolis, pośród usianych jarami i kurhanami stepów znajdowała się jaskinia zasnuta oparem niosącym odór siarki. Jej mroczne wnętrze zamieszkiwał luty smok trójgłowy pokryty zieloną łuską, a imię jego Seret. W chwili gdy zaczyna się nasza opowieść, kiedy to dorosły już książę Oleg odbił z rąk chazarskich prastare Dendropolis, założone ongiś przez króla Kija, smok Seret przyjmował w swej grocie gościa. Przybył do niego ledwo powłócząc nogami Fugas przez Niemców zwany Schweinhundem, miał bowiem dwie głowy – jedną wieprza, a drugą brytana. Był to Čort z mandatu przeklętego Czarnoboga odpowiedzialny za grzechy obżarstwa o czym świadczył jego zwisający niemal do ziemi brzuch. Całe nagie, żółto – brązowe ciało Fugasa lśniło od pokrywającego je tłuszczu z pożartych kiełbas, kaszanki i ciast. Z jego świńskiego ryja i psiej mordy wydobywał się okropny fetor przetrawionego jadła, trunków i popsutych, pożółkłych zębów. Pod napiętą jak membrana bębna skórą brzucha głośno buzowały nagromadzone w jelitach gazy, które co jakiś czas wydobywały się Fugasowi spod zakręconego ogona z wielkim hałasem i z jeszcze gorszym odorem.









- Jestem nienasycony jak sama Mar – Zanna – kwiczał i szczekał na przemian Fugas – bo zjadłem całą beczkę solonych śledzi z Morza Srebrnego i wciąż było mi mało!
- Tak, tak – pokiwał trzema głowami smok Seret – a za to, żeś smoku z Vovel zeżarł jego ulubioną potrawę z móżdżków, serc i płuc potępionych poetów, wypędzono cię z Čortieńska na zbity łeb, a raczej: na dwa zbite łby – zachichotał smok.
- Ostatnim razem zeżarłem ludziom gotującym się do wesela czterdzieści kołaczy, trzy barany, cztery wieprze, dwa jelenie, tuczonego wołu, misę rosołu, sto pierogów z kapustą i grzybami, trzy olbrzymie bochny chleba, barszcz, kawior, bliny, wypiłem beczkę piwa, wina, wódki, miodu i kwasu chlebowego, a całą wieś tak zapaskudziłem swoimi odchodami, że upodobniła się zupełnie do grodu Kalska z ery jedenastej! - Fugas opowiadając o swoim wyczynie aż trzymał się łapami za brzuch bolący go od śmiechu.
- Słuchaj, drogi Świński Psie – ozwał się smok Seret – mam trzy paszcze i brzuch większy od twojego, przeto potrafię zapełnić go większą ilością jadła niż ty. Łońskiego roku zeżarłem wraz z pasterzem stado wołów przeprawiające się przez rzekę noszącą moje imię, potem spałaszowałem stado baranów, osiem koni z kopytami, jelenia, żubra, a na deser… mmm… zjadłem sobie trzy dziewice słodkie jak miód. Po tym wszystkim nie poczułem nawet bólu brzucha.
- To jeszcze nic – warknął i zachrumkał jednocześnie Fugas. - Kiedy bawiłem w Analapii opróżniłem cały spichlerz ze zboża, a głupi ludzie myśleli, że to zawiniły myszy! Potem wgramoliłem się do spiżarni, gdzie zjadłem wszystkie kiełbasy, sery, szynkę, boczek, miód, kaszę i obwarzanki; znowu wina spadła na myszy. Wreszcie nad brzegiem Morza Srebrnego złasowałem wyrzuconego przez fale wieloryba, który coś tam bredził ludzkim głosem o gniewie Juraty na rozpustnych rybaków. Wciąż było mi mało, więc wlazłem do wody i zacząłem obgryzać macki żywemu Krakenowi, a ten tak się wpienił, że aż rozpętał sztorm. Gdyby moje łakomstwo mogło latać, już dawno przemierzyłbym całe Zaziemie! - na te słowa z trzech par nozdrzy smoka Sereta poczęły wydobywać się opary cuchnącego siarką dymu co oznaczało narastającą irytację.
- Słuchaj, beko sadła! Zaraz dokonam takiego czynu, że o moim łakomstwie skoromochy będą śpiewać w bylinach! - aby nie być gołosłownym, smok rozpostarł błoniaste skrzydła i wzbił się wysoko, zostawiając na dole Fugasa z rozdziawionymi ze zdumienia świńskim ryjem i psią mordą.
- Dziadku, co to za dziwny ptak; taki wielki i zielony, którego skrzydła rzucają cień na ziemię? - sześcioletnia Oleńka pytała starego Owsiwuja o białych jak mleko, sumiastych wąsach, z którym mieszkała w małym chutorze zewsząd otoczonym stepem.
- To nie żaden ptak, wnusiu, jeno smok ognisty – zafrasował się Owsiwuj. - Schowajmy się szybko do chaty, a może nas nie zauważy – dziadek wraz z wnuczką czym prędzej schronili się za drzwiami.
Tymczasem Seret szybował coraz wyżej i wyżej niczym owe gargantuicznych rozmiarów gady latawce żywiące się truchłem smoków, które żyły w erze trzeciej. Seret poleciał wyżej niż największe 










i najsilniejsze orły: Anqa, Bar Juchne, Ziz i Garuda. U kresu swej wędrówki doleciał do samego Słońca. Rozdziawił wówczas wszystkie trzy paszcze i dalejże obgryzać soczysty, palący miąższ słoneczny, dalejże niczym chciwy wąpierz wypijać jego złote i wonne soki jakby to było żółtko jaja wysysane przez węża. Dość powiedzieć, że pożarł Słońce w całości, jakby Swaroga nie było, najedzony zaś ułożył się na olbrzymiej chmurze, owinął swe cielsko ogonem i smacznie zasnął. Wówczas to cały świat ogarnęły egipskie ciemności. Z nimi przyszły strach i trwoga. Rzesze straszydeł opuściły swe komysze, aby czynić nieprawość wobec bezradnych ludzi. W pewnej angielskiej kronice zapisano wówczas, że tego dnia ,,Słońce zgasło na wschodzie’’. Chrześcijanie i Saraceni, Żydzi i poganie z drżeniem i trwogą wyglądali końca świata. Smok Seret zaś spał zwinięty na chmurze i radował się w sercu swym przewrotnym.


*

- Obudź się, Wieszczy Olegu! Nie przystoi, abyś leżał w łożu ululany, podczas gdy twój lud błąka się w ciemności i szczęka zębami z zimna! - kiedy kniaź tytanicznym wysiłkiem otworzył zaspane oczy, ujrzał nad sobą pysk pochylonego nad nim oswojonego do łowów geparda.










- Spać, bo życie zbyt zawiłe… - wymamrotał zaspany Oleg. - Jarema! Po kiego biesa wyrosły ci skrzydła?! - wykrzyknął już bardziej przytomnie.
- Pan Swaróg obdarzył mnie mową i skrzydłami, abyśmy razem przywrócili światu Słońce – cierpliwie objaśniał gepard Jarema.
- To pomyłka – westchnął smętnie Oleg siadając na łożu. - Słońce zeżarł smok Seret i nawet Kazia go nie przywróci!
- I to mówi junak, który w dziecięcych latach po dwakroć wydarł ukochaną siostrę z objęć śmierci, którą chcieli jej zadać wilkołak Dlakosław i Łotr – Jesiotr? Zgnuśniałeś, jak widzę! - zawarczał gniewnie Jarema, a gdyby twarz Olega nie była czerwona od wyżłopanych trunków, okryłby ją teraz purpurowy rumieniec wstydu. - Natychmiast rusz żopę z tego łoża, albo cię zagryzę, a potem sam umrę z rozpaczy! - Oleg zerwał się jak oblany ukropem.
- Co mam czynić? - spytał w jednej chwili wyleczony z choroby z przepicia.
- Każ rabom przygotować twój złoty rydwan i zbroję. Przypasz miecz wykuty przez krywickie olbrzymy z plemienia Asiłków. Zaprzęgnij mnie do rydwanu, abyśmy wyruszyli w podniebną podróż! - Oleg uczynił wszystko tak jak mu polecił skrzydlaty gepard.
Kiedy złoty rydwan Olega stanął na majdanie przed pałacem w Dendropolis, a kniaź wsiadł do swojego pojazdu, załopotały białe, orle skrzydła Jaremy. Oleg poczuł, że wzbija się coraz wyżej; że leci coraz szybciej, a jego twarz chłoszcze coraz zimniejszy wiatr. Im wyżej, tym było zimniej, ogień z dwóch pochodni ledwo się tlił, w powietrzu wirowały płatki śniegu przypominające kunsztowne klejnoty wróżek, a na kożuchu kniazia osadziła się gruba warstwa szronu. Długi był ten lot i niezwykle męczący. Oleg nie wiedząc sam o tym zasypiał na stojąco, śnił koszmary o smoku Serecie rozszarpującym Słońce jak lis kurę, budził się przerażony i po jakimś czasie znów popadał w odrętwienie.











- Musisz być mężny i mocny jak ongiś twój ojciec Ruryk, który uwolnił świat od króla wąpierzy Tybalda. Już niebawem będziemy na miejscu.
Lodowato zimny deszcz spłynął po przemarzniętej twarzy Olega, kiedy łapy Jaremy i złote koła rydwanu miękko stanęły na chmurze tak ogromnej, że można nią było zakryć cały Rox.
- Dobądź miecza i niech walka cię rozgrzeje! - ozwał się Jarema, a z jego oczu wydobyły się dwa długie snopy zielonozłotego światła.
Oleg wyjął z pochwy ze smoczej skóry miecz, zwany Druzgotem, a wtedy w jego członkach rozlało się ożywcze ciepło jakby to nadobne Słonecznice, córy Swaroga i Juraty, nacierały jego umęczone ciało kojącymi balsamami.
W blasku poświaty bijącym z oczu geparda, ujrzał Oleg nagiego olbrzyma o skórze czarnej jak antracyt i błyszczącej jakby ją naoliwiono. Olbrzym ten miał czerwone, świecące w mroku oczy, śnieżnobiałe kły, zaś na jego głowie spoczywała korona z płomieni. Jarema widząc to monstrum o trzęsącym się brzuchu, obnażył kły i najeżył sierść na grzbiecie.








- To Bałwan Solu – zwierz wyjaśnił Olegowi – musisz go pokonać!
Bałwan Solu ryknął przeciągle, a w jego potężnej ręce ni stąd ni zowąd pojawiła się maczuga nabijana bretnalami. Wielkolud biegiem ruszył w stronę Olega. Kniaź, któremu gepard Jarema cały czas przyświecał oczami, uchylił się przed ciosem maczugi mogącej rozłupać czaszkę smoka. Ostrzem swego miecza rozciął przyrodzenie Bałwana Solu. Zatopił oręż w jego podbrzuszu i przekręcił, aż obryzgały go żrące krople jadowicie zielonej krwi, które wypaliły dziury w książęcej zbroi. Bałwan Solu szalał z wściekłości i grzmocił dokoła swą maczugą, aż z chmury strzelały błyskawice. Jarema rozpostarł skrzydła i z całym impetem rzucił się na nogi olbrzyma. Przegryzł w nich ścięgna, a wtedy Bałwan Solu runął na łeb, na szyję z krawędzi chmury. Upadł w okolicach grodu zwanego Rostovem i zabił się na miejscu, a jego zielona krew i mózg z rozbitej czaszki na długo skaziły ziemię.
- Dzięki, Jarema – wydyszał zmęczony walką książę Oleg.
Nie dane mu jednak było odpocząć.
- Kto mnie budzi? - zagrzmiał głos jakby trzech potężnych trąb.
Otworzyły się trzy pary przypominających krwawe gwiazdy oczu. Rozpostarły się, wzniecając wichurę skrzydła błoniaste. Smok Seret stanął na czterech łapach i zamachał ogonem strącając trzecią część gwiazd na ziemię.
- To ja, Oleg Rurykowicz, przybyłem wydrzeć ci Słońce z trzewi! - zawołał kniaź i ruszył do ataku.
Zaśmiał się urągliwie smok Seret i plunął ogniem z trzech paszczy. Oleg zasłonił się szczytem żelaznym, zaś gepard Jarema gryzł i szarpał smocze skrzydła.
- Nigdy nie odzyskasz Słońca! - szydził smok Seret. - Z woli Czarnoboga cały okrąg Ziemi musi sczeznąć w zimnie i ciemności!
Smok zadawał Olegowi bolesne rany szponami i zatrutymi kłami, a krew kniazia padała na ziemię jak czerwona ulewa. Oleg nie pozostawał mu dłużny i ostrzem Druzgota rąbał smocze głowy, aż oddzielały się od ciała. Gdy ściął ostatnią z nich, zatopił miecz w miękkim brzuchu poczwary rozcinając go na całej długości. Taką to zapłatę otrzymał Seret za swoje łakomstwo. Z trzewi wydobył się słup ognia przedziwnie cuchnącego siarką, po czym równie szybko zgasł. Oleg usiadł na chmurze i gorzko zapłakał, bo sprawa przywrócenia światu Słońca wydała mu się już na zawsze stracona. Jarema dzielił jego smutek. Na próżno trącał nogę kniazia wilgotnym nosem, nic nie mogło go pocieszyć.
- Nie tak miało być – jęknął żałośnie skrzydlaty gepard.
- Nie tak – zgodził się Oleg.
Pozbawiony Słońca świat umierał wśród śnieżnej zamieci straciwszy wszelką nadzieję. Łzy Olega zamieniały się w lodowe sople, kiedy kniaź poczuł na ramieniu spracowaną rękę prastarej istoty. Odwrócił się i w świetle wydobywającym się z oczu Jaremy rozpoznał niebieską jak ultramaryna twarz dawno niewidzianego przyjaciela.
- Kalika! Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś cię zobaczę! - wykrzyknął Oleg.
Stary Płanetnik miał pokrytą zmarszczkami, łysą głowę, sumiaste wąsy białe jak mleko, odziany zaś był w podarty i upstrzony łatami czerwony kontusz.
- Nie czas na łzy – Kalika szorstko upomniał kniazia – jeszcze jest nadzieja dla świata. Pan Swaróg kazał mi, abym ci przekazał, że konieczne jest byś złożył w żertwie swoje serce; tylko tak przywrócisz słoneczny blask światu. Masz do wyboru: odejść teraz w sławie do Nawi, bądź zhańbić się tchórzostwem na wieki.
- Wybieram to co słuszne – rzekł poważnie Oleg, a Kalika pokiwał głową z aprobatą.
W niebieskiej dłoni Płanetnika zalśnił ofiarny sztylet ze złotym ostrzem z rękojeścią z kości słoniowej.
- Kiedy zatopisz to ostrze w sercu, twoje ciało pochłoną płomienie na znak, że żertwa została przyjęta.
- Zgadzam się – rzekł zdecydowanie Oleg, a Płanetnik pomógł mu zdjąć zbroję.
Kalika otworzył sine usta i jął śpiewać hymn ku czci Nieznanego Boga, którego kniaź czcił w głębi swego serca.
- Agej Zabołat, Agej Gracilis, Agej Viełatifikoł… - zawodził Płanetnik, podczas gdy Oleg szybkim, stanowczym ruchem zatopił sztylet w swej piersi.
Wówczas ciało kniazia zapłonęło niczym pochodnia, a z ust jego wydobył się okrzyk, który słychać było od wschodu po zachód… Oleg cierpiał za starożytne królestwo Wielkiego Rusa i cały okrąg Ziemi…


*

Oleg otworzył oczy. Spostrzegł, że leży przykryty białą pierzyną, a przez okno wpadają promienie Słońca. Przy łożu spoczywał wyciągnięty na perskim dywanie gepard Jarema. Nie miał skrzydeł, ani nie mówił ludzkim głosem.










- Gdzie jestem? Czy to Nawia czy raczej Walhalla? - kniaź spytał urodziwej panny służebnej z plemienia Płowców.
- Miłościwy Panie – rzekła służebnica – jesteś w swoim pałacu w Dendropolis. Wszyscy się lękali, bo niedawno było straszne zaćmienie Słońca i opowiadają, Panie, że udałeś się na daleką i niebezpieczną wyprawę, aby pokonać smoka, który przyniósł światu ciemność – zarumieniła się Połowczanka.
- Sława bogom; to tylko sen – westchnął Oleg gdy wtem na swej obnażonej piersi dostrzegł bliznę po ranie zadanej sztyletem, której wcześniej tam nie było…. KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz