,,Między różnym robactwem,jak to wężami, gadami, padalcami, natrafiliśmy połoza tak grubego jako ręka człowieka między łokciem, a dłonią, a tak długiego, jak kopija niemal. O tym powiadają, że gdy usłyszy jednego człowieka na koniu jadącego by najręczejszym dogoni go, okręci się koło konia i człowieka i zaraz mu gardło jak szydłem przepchnie, bo jest z obu stron szydłowaty, oczu nie ma a gęba barzo mała. Tego najszedłwszy chorągiew wołoska p. Aleksandra Zamoyskiego strażnicka rozjechała na sztuki, a gdyśmy nadeszli potem, tedy każda sztuka osobno tak drgała jakby sam w sobie żywy robak’’ - Bogusław Kazimierz Maskiewicz
Na dużym kamieniu wystającym z jeziora, zwanego Czarną Wodą, siedziała po turecku rudowłosa, przystrojona złotem i szmaragdami najada imieniem Nejka, zaś naprzeciwko niej wpatrywał się w jej twarz mały, dziewięcioletni wodnik z wodorostami wplecionymi w długie, zielone włosy. Ów wodny chłopiec miał na imię Spasejewicz, choć i tak wszyscy wołali go Spasem. Jego oczy przypominały błędne ogniki, na szyi miał zaś zawieszony wisiorek z muszli błotniarek i zatoczków.
- Opowiedz, ciociu, o wężu – połozie ze stepów koło Toropiecka! - Poprosił mały wodnik, choć słyszał tę historię już dziewięć razy.
Nejka otworzyła swe koralowe usta i zaczęła snuć opowieść o straszliwym wężu połozie.
- Wykluł się z wielkiego jaja o skorupie z bladego złota, zagrzebanego w gorących popiołach z pogrzebowego stosu. Rósł bardzo szybko. Wyglądem swym przypominał krzyżówkę beznogiej i nieszkodliwej jaszczurki, zwanej padalcem z afrykańskim pytonem, którego ,,Księga Egle’’ określa imieniem Santha. Był czterokrotnie dłuższy od krowy. Pokrywała go łuskowata skóra barwy stopu złota i miedzi, upstrzona diamentowymi plamami. Tak jak potworny Santha z Czarnego Lądu, posiadał w swej paszczy długie i śmiercionośne kły jadowe. Najstraszniejsze jednak były podobne do dwóch gagatów oczy połoza. Kryła się w nich straszliwa moc zadawania wzrokiem śmierci, taka sama jaką posiadają oczy bazyliszków, kuroliszków i gorgon. Połoz zimował w głębi ziemi, zagrzebany jak robak, zaś ilekroć nadchodziła wiosna, wypełzał ze swej kryjówki, aby siać zniszczenie. Mocą swych oczu uśmiercał jaskółki, bociany, żurawie, skowronki, zające i wszelką inną zwierzynę okrytą pierzem, łuską lub sierścią. Nawet niedźwiedzie nie były przed nim bezpieczne. Mordował znacznie więcej żywych istot niż potrafił ich zjeść. Jako pomiot i rab przeklętego smoka Rykara, nienawidząc czystej Mokoszy, z lubością uśmiercał jej umiłowane dzieci; rusałki i wodniki… - Prawiła Nejka.
- Czy nikt nie próbował ubić tej poczwary? - Zapytał zaintrygowany młody Spasejewicz.
- Ano, niejedna waleczna wiła czy meliada stawała z nim do walki, niestety płacąc za to swym młodym życiem. - Westchnęła ze smutkiem Nejka. - Moja serdeczna przyjaciółka, Dyka Żena, złotooka panna o ciele pokrytym małpimi kudłami, przy blasku srebrnej lampy Wielkiego Chorsa, wykopała czarnymi pazurami z ziemi kłącze słodyczki przypominające żółto – zielone serce o ładnym zapachu. Wiele się już nasłuchała od czarownic i dziwożon, że kłącze to jest trujące dla smoków, bazyliszków, hydr i połozów, a więc gadzin Czarnoboga. Owinęła je szczelnie płatem szynki, który pod wpływem zaklęcia zamienił się w piszczącą i biegającą mysz. Następnie udała się do kryjówki połoza, aby podrzucić mu zatrutą przynętę.
- I co? Połoz otruł się? - Dopytywał z przejęciem młody Spasejewicz.
- Niestety. - Pokręciła rudą głową Nejka. - Ponieważ Dyka Żena wcześniej okazała litość komarzycy, chcącej pić jej krew, ta latająca paskuda zamiast okazać wdzięczność swej dobrodziejce, poleciała donieść połozowi. Zabijający wzrokiem wąż już czekał gotowy. Wzgardził zaczarowaną myszą, która pod jego spojrzeniem zgorzała z piskiem, a gdy wypatrzył Dyką Żenę, wyssał z niej wszelkie siły żywotne za pomocą swych przeklętych ślepi. Dyka Żena wiła się wśród wysokiej trawy, usychając i płonąc od środka w wielkiej męce. Został z niej jeno trup poskręcany i wyschły na wiór. Połoz zaśmiał się urągliwie.
- Ja bym mu wyłupił te wstrętne ślepia! - Spasejewicz aż zacisnął piąstki ze wzburzenia.
- Poprzysięgłam wróżdę wężowi piekieł – ciągnęła Nejka. - Wpierw poszukałam potrzebnej ku temu wiedzy w starych zwojach spisanych ręką Mistrzyni Cudawianki. Następnie udałam się do chaty Mistrza Długiego Zymka…
- Czy był on wodnikiem? - Spytał Spajesejewicz.
- Nie – zaprzeczyła Nejka – jeno stworem wycharsłym i wysokim, pokrytym popielatą, zwisającą skórą. Miał ci on łysą głowę, oczy sowy, nos szczura, zęby krowy, język żmii, złote pazury, zaś wstyd zasłaniał przepaską ze skóry zaskrońca. Gdy powiedziałam mu o swym zamiarze ubicia połoza, Długi Zymk sporządził dla mnie gondolę z drewna purpurowej sosny, unoszącą się w powietrzu na skrzydłach, jakby orlich. Owej łodzi powietrznej nadał imię Latałka, które wyrył złotymi literami na prawej burcie. Podziękowawszy mu, wsiadłam do Latałki i skupiając myśli, pokierowałam ją na południe, zgodnie z mapą nakreśloną przed wiekami przez mądrą Cudawiankę. Przelatywałam nad zagajnikami tańczących palm, o których opowiada się tyle legend w Żeleniu, nad rozległymi bagniskami, skąd dobiegały ryki olbrzymich smoków, puszczami pełnymi małp i papug, stepami i pustyniami, gdzie hulały jeno złowrogie dżiny i ifryty. Czterdziestego dnia powietrznej żeglugi wylądowałam przed niskim chramem o płaskim dachu, zbudowanym ongiś przez olbrzymy z wielkich i ciężkich głazów czarnego bazaltu naznaczonego magicznymi znakami białymi jak trupie kości. Wypowiadając podaną w ,,Zwoju Mądrości’’ Mistrzyni Cudawianki hasło ,,Aje – Saraje’’, otworzyłam ciężkie, przesuwane wrota i weszłam do ciemnej komnaty, rozświetlonej jedynie blaskiem pochodni. Chram nie posiadał okien. Oczom moim ukazało się to po co przybyłam: zawieszone na ścianie małe lusterko w złotej ramie z rzeźbioną rączką. Niestety pilnowały go bestie – psubraty uzbrojone w topory.
- Jak wyglądały? - Spytał z przejęciem Spasejewicz.
- Były to dwa humanoidy wyróżniające się imponującą muskulaturą. - Westchnęła Nejka. - Każdy z nich miał na karku trzy głowy toczących pianę z pysków, psów molosów niczym Cerber. Powiedziałam im, że lustro potrzebne mi jest do ubicia połoza zadającego śmierć wzrokiem. Psubraty warcząc, odpowiedziały mi, że muszę za nie zapłacić swoją krwią. Tylko po to by ratować inne rusałki, pozwoliłam by bestie wycięły mi majchrami i pożarły na surowo moje nerki, wątrobę, płuca i śledzionę, które później odrosły. Taką bowiem nasza rasa toropiecka otrzymała moc od Mateczki Mokoszy, że potrafimy odtwarzać utracone części ciała. Krzywiąc się z bólu, ukryłam lusterko w swym łonie, aby po drodze nie odebrały mi go i nie rozbiły przeklęte ażdachy. Wsiadłam do skrzydlatej gondoli i skierowałam się na północ ku stepom nad wielką rzeką Tinerpą. Odnalazłam legowisko połoza i dopełniłam na nim pomsty za wszystkie jego ofiary. Kiedy spojrzał w moją stronę swym śmiercionośnym wzrokiem, dobyłam z łona lusterko. Wówczas złowroga moc zaklęta w oczach połoza, odbiła się od szklanej powierzchni i zadała śmierć obrzydłemu gadu. Potem się dowiedziałam, że kiedy zdychał połoz, moja siostra, a twoja macierz, Majka o bursztynowej kosie, powiła cię na dnie Czarnej Wody. Wyobrażasz sobie co się wówczas działo? - Spasejewicz pokręcił zielonowłosą główką. - W noc twoich narodzin, gwiazdy i planety z wdziękiem tańczyły i śpiewały na czarnym jak kir niebie, zaś sam srebrzysty Chors – Car Księżyc odziany w powłóczystą, złotą szatę, zasiadając na bogato rzeźbionym tronie, z dobrodusznym uśmiechem, sypał pełnymi garściami złote i srebrne monety dobywane z przepastnego kufra. Na każdej z tych monet wybity był napis w językach starokrasnym i toropieckim: ,,Sława nowemu junakowi!”
- To ja mam być tym junakiem? - Spasejewicz wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Tak, Spasie – potwierdziła Nejka. - Agej przeznaczył ci wielką sławę płynąca z chrobrych czynów, jednak tylko od ciebie zależy czy wstąpisz na junacki szlak.
- Chcę być junakiem! - Oświadczył poważnie mały wodnik.
Nejka skończyła opowieść, po czym z pluskiem zanurzyła się w wodach jeziora. Spasejewicz siedział jeszcze chwilę na kamieniu, gdy z rozmyślań wyrwały go znajome głosy.
- Chodź bawić się z nami! - Spasejewicz odwróciwszy się dostrzegł swych przyjaciół; niebieskiego dzięcioła Łukicza i groźnego, kudłatego psa Dzikojara uzbrojonego w pokaźne kły dzika.
To oni go wołali. Mały wodnik czym prędzej pobiegł z dwoma zwierzętami do lasu.
*
Spasejewicz w swoich dziecięcych latach, miast chodzić do szkoły dla małych rusałek i wodników, pobierał lekcje w domu, na dnie Czarnej Wody. Udzielał mu ich sędziwy wodnik Iwon (Ivo). Był to zgarbiony starzec o długiej, zielonej brodzie przetykanej nitkami siwizny, z którego siwiejącej głowy sterczały resztki zielonych włosów przypominających wodorosty. Spod krzaczastych brwi starego wodnika świeciły wielkie i pełne mądrości oczy przypominające zielone płomienie Zmaragdos, zaś odzienie jego stanowiły czarne jak smoła przepaska na biodrach, długi płaszcz i wygnieciony cylinder z zieloną wstążką. Na lądzie Iwon poruszał się opierając na sękatym kosturze. Nade wszystko biegły był w sprawach matematyki, którą jako pierwszy nazwał królową nauk. Wśród uczniów, którym zaszczepił umiłowanie matematyki trafił się pewien wielce mądry i poważany sum. Zasłynął on z tego, że nie potrafił rozwiązać zadania przedstawionego mu przez lina i poślubił płotkę. Jednak głowa Spasejewicza nie chciała się pokłonić przed królową nauk. Już piąty dzień nieszczęsny Iwon próbował nauczyć go czym jest złoty podział, zasada, według której zbudowany został cały widzialny świat.
- Złoty podział dowodzi istnienia Ageja i Enków, ale ty i tak masz królową nauk głęboko w nosie! - Grzmiał mistrz Iwon. - Dałem radę wyuczyć suma, a małego wodnika nie mogę? Rodzice powinni ci zmienić imię ze Spasejewicz na Nieumiałek! - Spasejewicz niewiele rozumia z całego wywodu.
- Mistrzu, a jaki jest sens zdobywania wiedzy, jeśli zapomina się o sercu i Ageju? - Spytał z prostotą.
- Cóż mogę ci powiedzieć? - Zamyślił się Iwon. - Nie zrobię z ciebie matematyka, jak zrobiłem z tego suma, ale nie tylko matematycy są na świecie potrzebni. Jesteś dobrym chłopcem. Potrafisz kochać, a to znaczy więcej niż bycie uczonym. Przed tobą otwierają się dwie drogi. Są to droga Perepłuta, który wybrał Jasność i Życie oraz droga jego brata Moczara, który pogrążył się w Mroku i Śmierci. Wybieraj dobrze każdego dnia, bo na tym polega sztuka życia.
*
,, […] Przede drzewem, jak się godzi,
Królewicze stoją młodzi
I witają pięknie gościa
Oraz ojca Jegomościa.
A na każdym kubrak siny,
Jakby z czarnej jagodziny,
Jasne oczy zmyte rosą,
Krągłe mycki, nogi boso,
Macie w całej tu postaci
Jagodowych siedmiu braci’’
- Maria Konopnicka ,,Na jagody’’ (fragment)
Spasejewicz liczył już sobie piętnastą wiosnę życia, kiedy z łukiem i kołczanem pełnym strzał zagłębił się w leśne ostępy szukając przygód. Towarzyszyli mu dzięcioł Łukicz o modrych piórach i wierny pies Dzikojar co rusz pochrząkujący jak świnia. Przez zielony okap liści przedzierały się złote strzały Swaroga, znak, że Lato panowało w przyrodzie. Las rozbrzmiewał śpiewem ptaków i leśnych duszków. Spasejewicz patrzył uważnie pod nogi, aby przypadkiem nie rozdeptać jakiegoś krasnoludka.
- Kim jesteście? - Spytał zdziwiony wodnik dostrzegłszy w trawie siedem nieznanych sobie, bosych skrzatów odzianych w granatowe kubraczki.
- Myśmy są jagodniki, synowie króla Borolasa. Sprawujemy pieczę nad leśnymi owocami. Nazywam się Jahod… Borówek… Malin… Moraszek… Porzeczek… Agrest… Słońcaśloz… - Jagodniki kolejno wymieniły swoje imiona. - Ty zaś wyglądasz na wodnika? - Spytał Jahod.
- Zgadza się. Nazywam się Spasejewicz z Czarnej Wody i szukam przygód. Chciałbym zostać junakiem. Są u mnie moi przyjaciele; dzięcioł Łukicz i pies Dzikojar.
- Patrząc na twoje zielone włosy, bez obrazy, pomyślałem, że wyglądasz jak Alinoe… - Mruknął jagodnik Malin.
- Nie wiem kim jest Alinoe. - Skrzywił się Spasejewicz. - Rodzice nigdy mi nie mówili o takim stworze. - Malin zaczerwienił się ze wstydu jak malina.
Spośród swoich braci, królewiczów, znany był z niewyparzonego języka.
- Powinniśmy was ostrzec. - Zabrał głos Jahod, najstarszy z braci. - Te knieje nie są bezpieczne. Od jakiegoś czasu mieszka w nich Leśna Jędza.
- Jak wygląda? - Spytał modry dzięcioł Łukicz.
- Jędza jak jędza – Westchnął Jahod.
- Jest to baba zła, stara i swarliwa, a na dodatek stale się ślini. - Uzupełnił Moraszek.
- Ma ponadto złote zęby i tylko jedno oko. - Dodał Malin.
- Lepiej nie mówmy o niej za dużo, bo jeszcze nas usłyszy i przyjdzie tu, aby nas pożreć! - Zaszczękał białymi ząbkami Borówek.
- Dlaczego nazywacie tę istotę złą? - Zignorował jego obawy coraz bardziej zaciekawiony Spasejewicz. - Czy tylko dlatego tak o niej mówicie z powodu jej brzydoty? Jeśli tak, to nieładnie czynicie.
- Ty nic nie wiesz, Zielonowłosy, o jędzach! - Zirytowały się jagodniki. - Nie ma dobrych jędz, tak jak nie ma dobrych Čortów. Leśna Jędza porywa i pożera bawiące się w lesie dzieci rusałek, faunów, żmijów, leśnych ludzi, wił i innych ras rozumnych. Nie wzgardzi również twoim ciałem, wodniku. Jest okrutna i nieczuła jak lampart. W swej budzącej strach chacie, wzniesionej na czaszkach zwierząt i istot rozumnych, oraz krytej strzechą ze skalpów rusałek i dziwożon, zamyka dzieci w klatkach, tuczy je, a następnie, rozebrane do naga i wysmarowane smalcem, piecze w Czarnym Piecu mającym połączenie z Čortieńskiem… - Jagodnik truchlał opowiadając o tych okropieństwach. - Zawróć, przyjacielu, bo tu szkoda twojego młodego życia!
- Leśnej Jędzy służy bestia nosząca imię Rasamach. - Dodał Agrest. - Wyglądem przypomina zwykłego rosomaka o świecących, czerwonych oczach i przeraźliwym śmiechu, jednak żywi się wyłącznie krwią. Nocami siada na piersiach swych ofiar, przegryza ich żyły i ssie łakomie niczym wąpierz, aż w żyłach nie zostanie ani kropli. Potem odchodzi, zostawiając wyssane ciało ofiary swojemu losowi…
- Tfu! Tfu! Tfu! Nie opowiadaj o tym potworze, bo jeszcze usłyszy i przyjdzie po nas! - Przestraszył się nie na żarty królewicz Porzeczek.
- Hau! Podziękuj królewiczom za dobrą radę i wracaj do swego jeziora, póki nie jest za późno! - Poradził wodnikowi wierny pies Dzikojar.
- Na życie Ageja! - Uniósł się Spasejewicz. - Jestem junakiem i mam obowiązek położyć kres zbrodniom Leśnej Jędzy i Rasamacha.
- Nie bądź głupi! - Strofował przyjaciela dzięcioł. - Takich zadań powinny się podejmować wyłącznie osoby dorosłe.
- Hau! Pomyśl o swoich rodzicach jak będą się smucić gdy stracą jedynego syna! - Dodał Dzikojar, a Spasejewicz zawahał się.
- Jeśli teraz się wycofam, resztę swych dni przeżyję okryty wstydem z powodu tchórzostwa – rzekł wreszcie. - Być może Leśna Jędza trzyma w klatkach dzieci, a moim zadaniem jest je uwolnić. Pójdę ubić jędzę i przyniosę mamie naszyjnik z jej złotych zębów. Możecie tu zostać, jeśli się jej boicie.
- Jesteś narwany i pali ci się w głowie, przeto nie możemy zostawić cię samego. Raz kozie śmierć! - Oświadczyli zgodnie pies i dzięcioł.
- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie! - Odrzekł wzruszony Spasejewicz i uściskał oba zwierzęta.
Siedmiu braci królewiczów chwilę naradzało się między sobą w mowie starokrasnej, po czym Jahod przemówił w imieniu wszystkich do Spasejewicza.
- Moi bracia i ja możemy wskazać ci drogę do chaty Leśnej Jędzy.
- Prowadźcie! - Odrzekł krótko Spasejewicz.
W miarę jak drużyna wodnika zagłębiała się w knieje, wokół było coraz ciemniej i narastała groza. ,,Zawróćcie! Zawróćcie! Szkoda młodej krwi!’’ - Szumiały drzewa. Powtarzały te słowa również spotykane na drodze sarny, rysie i lisy. Nad lasem zawisła srebrzysta kula Księżyca, gdy oczom wędrowców ukazały się upiorne światła wydobywające się z okien chaty Leśnej Jędzy. Chata zbudowana ze smoliście czarnego drewna pokrytego świecącymi w ciemności czerwonymi żółtymi magicznymi znakami, opierała się na czterech palach wyrzeźbionych na podobieństwo nóg drapieżnego ptaka. W trawie bielały czaszki pożartych dzieci.
- Stawaj do walki na śmierć, nie niewolę, ty obrzydliwa zjadarko! - Zawołał donośnie Spasejewicz, rzuciwszy kamieniem w drzwi koszmarnej chaty, które uchyliły się z potwornym skrzypieniem.
Królewicze – jagodniki zadrżeli, gdy dało się słyszeć przeraźliwe wycie i w mroku zabłysnęły szkarłatne ślepia. To Rasamach pędził w stronę młodego wodnika, zdając się unosić nad ziemią. Jego białe kły wąpierza połyskiwały w ciemności, ociekając cuchnącą, zatrutą śliną. Dzikojar zjeżył sierść i obnażył imponujące zęby. Rasamach był już coraz bliżej, już szykował się by wskoczyć na obnażoną pierś Spasejewicza, obalić go na ziemię całym swym ciężarem i zatopić kły w gardle, lecz próżne okazały się jego zamiary. Wodnik spokojnie napiął łuk, nałożył strzałę i posłał ją prosto w serce rosomaka – wampira. Rozległ się straszliwy wizg, gdy Rasamach upadł na ziemię i zwinął się z bólu. Dzięcioł Łukicz usiadł na nim i pewności przedziurawił mu czaszkę dziobem. Spasejewicz przytknął lotkę strzały do oka, zapalając ją, a następnie pozwolił by płomienie ogarnęły całe truchło pijącego krew potwora.
- Jeno na tyle cię stać, nieczysta? - Spasejewicz napiął łuk by posłać kolejną strzałę.
Leśna Jędza pogroziła mu pięścią, po czym wymamrotała słowa tajemne, krew w żyłach mrożące: ,,Enem – Leket – Seraf!’’ Ledwo ostatni szept zamarł na jej obwisłych wargach, gdy należące do Spasejewicza strzały przemieniły się w żmije i rozpełzły się w trawie. Dwie z nich zatopiły kły jadowe w ciałach Łukicza i Dzikojara. Niebieski dzięcioł i wierny pies z dziczymi kłami, natychmiast padły martwe. Zielone włosy wodnika stanęły dęba z przerażenia, lecz jego serce rychło wypełniły nieutulony żal oraz gniew niszczący jak płomień.
- He, he – śmiała się Leśna Jędza. - Widzisz, bachorze, że twoja pycha sprowadziła śmierć na twoich przyjaciół. I dobrze ci tak! Czuj to co ja poczułam, gdy uśmierciłeś mi Rasamacha!
- Podła wiedźmo! - Spasejewicz zacisnął pięści, aby rzucić się z nimi na Leśną Jędzę.
Gotów był zadusić straszydło, bądź rozerwać mu gardło własnymi zębami. Tymczasem jędza kolejnym zaklęciem uczyniła jego nogi i powieki ciężkimi, jakby odlano je z ołowiu. Spasejewicz chciał miotać się i krzyczeć, lecz również język odmówił mu posłuszeństwa.
- Głupi gnojku; na co ci były to całe bohaterstwo? Nie uratowałeś ani jednego cząda. Będziesz przynajmniej mi smakował; do tego tylko się nadajesz! - Leśna Jędza zaszczekała jak pies, zaś bezwładne, lecz cały czas świadome ciało Spasejewicza poszybowało w kierunku jej chaty.
Straszliwa oprawczyni dziatek, jednym ruchem zdarła przepaskę z bioder Spasejewicza, a następnie zatopiła czarne szpony w jego ciele. Wodnik czuł straszliwy ból i ociekał niebieską krwią, gdy Leśna Jędza pracując złotymi zębami, rozszarpywała jego ciało na strzępy, które połykała. Na ostatek rozbiła czaszkę chłopca i długim językiem wylizała z niej mózg. Najedzona jędza z ciężkim i wydętym brzuchem, zwaliła się na posłanie i zasnęła głośno chrapiąc, zaś z kąta jej domostwa dobiegł cichy płacz zamkniętej w klatce małej rusałki przeznaczonej na żertwę dla Czarnoboga.
Myliłby się jednak ten kto pomyślałby, że to już koniec przygód Spasejewicza. Srebrzysty Chors nazywany w Roxie Carem – Księżycem, nachylił ucha ku prośbom swej zamieszkałem w Nawi Jasnej żony, Srebrennicy, oraz córki Dziwicy. Skierował srebrny promień prosto w uchylone okno chaty Leśnej Jędzy. Pożarte ciało Spasejewicza ożyło i zrosło się w jej trzewiach, a jego utracone części, takie jak kościec, zostały w cudowny sposób przywrócone. Spasejewicz powstał na równie nogi, rozrywając brzuch Leśnej Jędzy. Zbrodniarka umierając zawyła z bólu i miotała przekleństwa, aż wreszcie znieruchomiała na dobre. Wodnik ze wstrętem wytarł się kotarą z jej krwi. Pierwsze co spostrzegł to pustą klatkę z wyłamanymi prętami.
- Spasejewiczu! - Usłyszał nagle głos Chorsa – Srebronia.
- Oto jestem, dostojny Carze – Księżycu! - Odpowiedział wodnik.
- Twoja misja nie została jeszcze zakończona – oznajmił Srebroń. - Z woli Ageja udasz się przez drzwi tego okopconego pieca, w którym Leśna Jędza piekła swe ofiary. Prowadzą one do świata na rozdrożu, skąd dostać się można do innych światów. Tam odnajdziesz małą rusałkę, ostatnią z więźniarek Leśnej Jędzy i pomożesz jej wrócić do rodziców.
- Panie, przez moją żądzę przygód, zginęli już moi przyjaciele – łkał Spasejewicz. - Jeśli i ja zginę, moi bliscy zapłaczą się na śmierć.
- Łukicz i Dzikojar są już bezpieczni u Welesa w Nawi Jasnej – odparł Chors. - Tobie zaś nie jest jeszcze pisane zginąć. Ruszaj do walki, wskrzeszony junaku!
Spasejewicz westchnął i otworzywszy czarne drzwi pieca, wczołgał się do środka. Wewnątrz panował mrok niby w trzewiach przeklętego smoka Rykara. Na końcu drogi wodnik ujrzał Słońce, jakże inne od tego, świecącego nad okręgiem Ziemi. Te było zielone jak płaszcz Mokoszy i cichutko śpiewało, tak pięknie jak to czynią syreny. Oczom wodnika ukazał się wysoki płot z kutego żelaza uformowanego na podobieństwo splątanych roślin. Zza ogrodzenia dobiegał śpiew ptaków, szmer wody w fontannie i brzęczenie pszczół. Przestraszył się gdy ujrzał obok siebie olbrzymiego koguta pokrytego pierzem barwy czerwonego złota.
- Ko! Ko! Jestem Złotym Kogutem i z mandatu Ageja pełnię urząd Strażnika Światów. Ile dasz za to, abym cię tu wpuścił? - Przekrzywiając głowę zapytał ptak osiągający rozmiary konia.
- Uczynię wszystko, aby uratować dzieweczkę, która tu się zabłąkała. - Odparł Spasejewicz, a Złoty Kogut czym prędzej wyłupił mu dziobem prawe oko i je połknął.
Wodnik syknął z bólu, choć wiedział, że wyłupione oko odrośnie mu i nawet będzie widzieć tak dobrze jak poprzednio. Tymczasem w łapie Strażnika Światów zalśnił złoty klucz imponującej wielkości.
- Weź to. - Rzekł Złoty Kogut. - Jesteś odważny i gotów do poświęceń. Niech wszyscy Enkowie prowadzą cię na junackim szlaku. Poza tym… Twoje oko bardzo mi smakowało.
- Dziękuję, panie. - Odrzekł Spasejewicz biorąc złoty klucz do ręki.
Otworzył nim mosiężną kłódkę w kształcie skarabeusza i wszedł do rozciągającego się aż po horyzont nieopisanie pięknego ogrodu. Ujrzał w nim tysiące kwiatów mieniących się wszystkimi barwami tęczy i przyciągających równie kolorowe motyle. Chłonął widok wysmukłych drzew o zielonych, błękitnych, czerwonych i złotych liściach, których gałęzie uginały się od aromatycznych i soczystych owoców. Siedziały na nich pawie, żar – ptaki, papugi, białe i błękitne orły, złote słowiki i mówiące beo z Wyraju. Wśród kwiatów kryły się marmurowe i malachitowe rzeźby nimf obwieszonych klejnotami, a także pozłacane lwy i elektronowe wyobrażenia łagodnych smoków z Leng, groźnych jedynie dla jaskółek. Spasejewicza spowijał delikatny, pobudzający do marzeń aromat ambrozji i nektaru. Wśród drzew przechadzały się białe jelenie i daniele ze złotymi serduszkami zawieszonymi na szyi, zaś w krystalicznie czystych fontannach i oczkach wodnych pływały z gracją kolorowe ryby. Wodnik pomyślał, że oto trafił do Nawi Jasnej, gdy wtem jego uwagę przykuł leżący na płaskim kamieniu duży bęben obity skórą utopca Chorsawara, który przybył w to miejsce przed stu dwudziestu laty.
- Elekrep… - Spasejewicz przeczytał napis sporządzony złotymi literami toropieckimi na membranie bębna, a wtedy trzymany przezeń klucz począł rosnąć, aż stał się tak duży i ciężki jak maczugi używane przez witezi do walki z siłami ciemności.
W tym samym czasie jakaś niewidzialna dłoń uderzyła w bęben. Zagrzmiało i zielone słońce przesłoniły czarne chmury. Dał się słyszeć skowyt jakby sfory piekielnych psów. Wodnik spojrzał w niebo i ujrzał długiego na wiorstę fioletowego węża mającego głowę krokodyla i błoniaste skrzydła. Zadrżał ze zgrozy, miał bowiem przed sobą nie innego potwora, jeno upadłą chalkedrę Ałamczija, o której słyszał w opowieści dziadka, wodnika Błotochlapa, kiedy liczył sobie pięć lat. Ałamczij leciał w jego stronę kłapiąc przeraźliwymi szczękami.
- Odwagi, Spasejewiczu! Opaszę cię swym złotym łańcuchem, a twe siły wzrosną po trzykroć! - Usłyszał dodający mu otuchy głos niewidzialnej Mokoszy i wyzbył się lęku.
Kiedy Ałamczij rozdziawił paszczę, aby połknąć junaka, ten dwoma uderzeniami złotego klucza, złamał mu najpierw górną szczękę, a zaraz potem żuchwę. Potwór wił się w konwulsjach po ziemi, która trzęsła się i pojękiwała niczym rodząca niewiasta. Próbował odlecieć, lecz Spasejewicz przyskoczył doń i rozbił mu czaszkę w drobny mak. Wraz ze śmiercią upadłej chalkedry, zielone słońce znów wyjrzało zza chmur.
Nie dane było Spasejewiczowi długo odpocząć, gdy niewidzialna dłoń znów uderzyła w bęben. W ziemi zrobiła się dziura, z której wyszła straszliwa jędza o gorejących, czerwonych oczach i zmierzwionych, siwych włosach, odziana w szare, cuchnące łachmany. Wodnik zadrżał widząc jej sięgające ziemi, żelazne pazury; długie i twarde jak ostrza kos.
- Ty gnoju! - Jędza wycelowała oskarżycielsko palec w stronę Spasejewicza. - Zapłacisz mi za śmierć mojej siostrzyczki, Leśnej Jędzy! Ukarzę cię przykładnie, jakem Babaja!
- Twa siostra pożerała dzieci! - Odrzekł Spasejewicz.
- I co z tego? Po to są, aby je pożerać! - Ryknęła Babaja i zaszarżowała na wodnika, starając się przebić go na wylot swymi pazurami.
Nim Spasejewicz zdołał ubić Babaję, uderzając w nią złotym kluczem jak maczugą, zdążyła mu zadać pazurami wiele ran broczących szafirową krwią.
Ledwo potworna siostra Leśnej Jędzy padła u jego stóp ze złamanym kręgosłupem, dał się słyszeć łopot skrzydeł; jednego błoniastego, a drugiego pokrytego czarnym pierzem. Z południa nadleciał brązowy wąż długości wieloryba, posiadający paszczę, w której mogłyby się zmieścić całe chmary ptactwa. Spasejewicz ujrzawszy na jego łbie koronę z pięciu czaszek rusałek oprawionych w złoto i drogie kamienie, poznał, że ma przed sobą Ałamuja; króla ał, o którym słyszał w ponurych legendach opowiadanych mu przez rycerzy stuha. Kiedy Ałamuj rozdziawił wypełnioną drobnymi, ostrymi zębami paszczę, aby połknąć Spasejewicza, ten zdążył za pomocą klucza odłamać jedną rękę Babai uzbrojoną w podobne do kos pazury i z całej siły wraził je w podniebienie króla ał. Ałamuj czym prędzej wypluł Spasejewicza wraz z potokami własnej krwi. Junak czym prędzej pochwycił klucz i dobił wroga roztrzaskując mu czaszkę wraz z koroną.
Wraz ze śmiercią ostatniego potwora, złoty klucz począł się kurczyć, aż stał się niewiele większy od dłoni. Spasejewicz dyszał jak pies, a jego nagie ciało spływało krwią i potem. Zwłoki trzech potworów leżały straszliwie poharatane, szpecąc piękny ogród. Na niebie zebrały się popielate chmury i spadł z niego na ziemię fioletowy ogień. Pochłonął z sykiem i trzaskiem ciała Ałamczija, Babai i Ałamuja, nie zostawiając po nich nawet garstki popiołu. Wodnik pobiegł do jednej z sadzawek pełnej upajająco pachnących lilii wodnych. Wskoczył do niej i długo a z rozkoszą zmywał z siebie cały brud narosły ostatnimi czasy. Początkowo nie zauważył ustawionej na brzegu zbiornika, marmurowej nimfy obwieszonej drogimi kamieniami. Kiedy wynurzył głowę na powierzchnię dla zaczerpnięcia oddechu, rzeźba przemówiła do niego marmurowymi ustami.
- Twoja misja jeszcze się nie zakończyła. Widzisz te błędne ogniki pląsające nad wodą? Są to trzy światy istniejące równolegle do Ziemi. Trzy potwory, które zginęły z twojej ręki, uwięziły owe światy pod postacią płomyków. Musisz je schwytać i zamknąć w ptasich jajach, po czym ukryć je w dziupli wierzby rodzącej gruszki, bo tylko tam będą bezpieczne przed zakusami smoka Rykara. - Trzeba wiedzieć, że to sama Mokosza przemawiała przez posąg nimfy.
Spasejewicz zamienił się na moment w żabę i złapał wszystkie trzy płomyki lepkim językiem. Następnie odszukał w trawie skorupki trzech jaj barwy mleka, perły i diamentu. Cierpliwie złożył je i zlepił pszczelim woskiem, umieszczając w ich wnętrzu trzy światy pod postacią płomyków. Ostrożnie zaniósł je do dziupli wierzby rodzącej gruszki i umieścił je w dziupli. Ledwo odłożył ostatnie jajo, otwór dziupli zarósł korą i drewnem. Trzy światy były już bezpieczne.
*
Nim Spasejewicz opuścił ogród na granicy światów, usłyszał cichutki płacz dobiegający z łopianów. To zawodziła mała rusałka o złotych włosach, okryta poszarpaną, białą sukienczyną. Jej twarzyczkę szpeciły turkusowe blizny zadane szponami.
- Nie bój się mnie! - Spasejewicz usiłował nadać swojemu głosu jak najłagodniejszej brzmienie. - Czy uciekłaś z niewoli Leśnej Jędzy? - Rusałka skinęła główką. - Nie bój się – powtórzył wodnik. - Zaprowadzę cię do mamy. Jak się nazywasz?
- Kro… Kroplinka, córka Pielisławy. - Odpowiedziała rusałka przestając płakać. - A ty?
- Jestem Spasejewicz. Leśna Jędza pożarła mnie i był to jej ostatni posiłek.
Wodnik wziął rusałkę za rączkę i wyprowadził ją z ogrodu. Przy wyjściu oddał z podziękowaniem złoty klucz Strażnikowi Światów. Wydziobane oko zdążyło już odrosnąć. Spasejewicz i Kroplinka przeszli przez piec w opustoszałym domu Leśnej Jędzy. Przytknęli sobie do oczu jakieś stare szmaty, które zajęły się ogniem, a z nimi cała chata. Po tym wodnik zaprowadził małą rusałkę do jeziora Sinicza, gdzie z utęsknieniem oczekiwali jej matka i ojciec. Również rodzice Spasejewicza zamartwiali się pod jego nieobecność i wielce radowali, kiedy do nich powrócił. Junak i dziewczynka stali się przyjaciółmi, a kiedy osiągnęli wiek dojrzały, pobrali się i mieli synów i córki.
*
Mikołaj Rywmid w dziele ,,Aquariustica’’ opisał jak w erze jedenastej jytnas Spasejewicz z polecenia Ageja ukazał się Dziadkowi Mrozu, który wówczas był jeszcze śmiertelnym człowiekiem i wręczył mu zaczarowany klucz służący zamykaniu paszcz wilków i wilkołaków. Jest to już jednak całkiem inna historia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz