,,
[…] - Spotkałem Panią, córkę wróżki;
Przez
łąkę szła jak zwid uroczy;
Włos
miała długi, stopę lekką
I
dzikie oczy
[…]
Śmiertelnie bladzi, we śnie wołali
Władcy,
Książęta i Rycerze:
-
Strzeż się – La Belle Dame sans Merci
W
jasyr cię bierze!’’
-
John Keats ,,La Belle Dame sans Merci’’ (fragment)
,,Leśni
ludzie bardzo różnili się od rusałek i wodników. Nie mieli
skrzeli, ich krew była czerwona, a ich inne niż czerwone czy żółte
oczy nie świeciły w mroku. Nie potrafili też odtwarzać utraconych
części ciała. Lubili kolor zielony i takim nosili płaszcze.
Mieszkali w lasach, często przenosząc się z miejsca na miejsce.
Noce spędzali przy ogniskach na śródleśnych polanach, czasem też
w szałasach i ziemiankach. Jedli wszystko to co my moglibyśmy jeść
mieszkając w lesie. Smakowały im jesienne owoce wygrzebane spod
śniegu, których sok przypominał w skutkach wino. Jadano je zimą
przy ogniskach przy uroczystych okazjach. Nawet dzieci dostawały po
małym kawałku, a kto zjadł za dużo, tego zakopywano po głowę w
ziemi i śniegu aż wytrzeźwiał. Znali język i pismo toropieckie.
Z Enków największą czcią otaczali Mokosze, Borutę, Leśną
Matkę, Żwerunę, Dziwicę, Swaroga i Srebronia. Przodowali w wiedzy
o zwierzynie, kwiatach, ziołach, drzewach i grzybach’’ - Mikołaj
Rymwid ,,Nymphologia’’
Żmij
Rucław poślubił w pierwszym wieku ery dziewiątej rusałkę
Ayisakę, która wydała na świat Chrzana i Lifkę, pierwszą parę
leśnych ludzi. Istoty te nie odbiegały wyglądem od późniejszych
od nich dzieci Novalsa i Aivalsy, czyli współczesnych ludzi i mogli
mieć z nimi płodne potomstwo. Polski antropolog, dr Ludwik
Słabicki, uczeń Jana Czekanowskiego, w wydanej w 1925 r. pracy
,,Dziki człowiek
polski’’ nadał
im łacińską nazwę Homo
sapiens silvestris.
Kiedy Chrzan zginął na polowaniu raniony przez dzika, z jego krwi
wyrosła roślina o piekącym smaku, nazwana jego imieniem. Stanowiła
ona największy przysmak leśnych ludzi. Synem Chrzana był Poros, na
którego mogile wyrosły pierwsze pory. Poros spłodził Łabusa,
ojca Kotara, ojca Makuša,
ojca Opienia, ojca Surojada, ojca Gęslaka, ojca Łakuna, Wrasława,
ojca Borana.
,,Młody
Boran, brat Milinga, Zielicy i Pokrzyka był silny i wysoki a w jego
wyglądzie odbijało się wieczne piękno Enków. Rude włosy sięgały
mu do ramion, twarz zaś upstrzona była siedmioma piegami.
Powiadano, że każdy z nich zawierał zaklęte jedno z siedmiu
błogosławieństw Jarowita, dzięki którym Boran był szybki,
wytrzymały, odważny i szlachetny. Oczy miał zielone jak płaszcz,
którym zakrywał swą nagość. W biegu potrafił dogonić jelenia,
w zapasach zaś nieraz rozkładał niedźwiedzia na łopatki. Pływał
też jak ryba, a do tego wybornie strzelał z łuku i tropił
zwierzynę. Choć budził tęskne pragnienia w sercach dziewczęcych,
wciąż nie miał swojej wybranki. Jednak pewnego dnia uległo to
zmianie...’’
-
Pisała słowiańska kapłanka Rodziwita w ,,Dziejbie leśnej’’,
której tytuł po latach natchnął Bolesława Leśmiana do nazwania
tak zbioru swoich wierszy.
Był
duszny i pochmurny dzień czerwca, kiedy Boran i jego młodszy brat,
Miling tropili cietrzewie w zagajniku.
-
Słyszałem, że kiedyś żył cietrzew, który w zamian za darowanie
życia przekazał łowcy wiedzę o zwalczaniu wąpierzy –
przypomniał sobie Miling. - Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że to
zwykłe bajdy…
-
Ucisz się, bo je wypłoszysz! - Syknął gniewnie Boran.
Dalej
bracia szli w milczeniu, uważnie łowiąc każdy szelest. Uwagę
Borana oderwał od tropienia cietrzewi, wirujący w powietrzu, tuż
przed jego oczami mały, błękitny płomyk. Miał kształt kulisty i
wydawał dźwięki jak malutki dzwoneczek, wyraźnie zachęcając
Borana, aby poszedł za nim. Starszy z braci, zaintrygowany,
wyciągnął rękę, aby złowić ognik, lecz ten uciekł mu. Boran,
choć nie był w ciemię bity i słyszał już wiele opowieści
starszych, ostrzegających przed tego typu zjawiskami, zapomniał o
polowaniu. Niczym małe dziecko urzeczone perspektywą nowej
błyskotki, zaczął iść za migotliwym omamem.
-
Co robisz, bracie? - Wołał za nim przestraszony Miling. - Zostaw
ognik; on sprowadzi cię na manowce!
-
Pssst – Boran odwrócił się w kierunku brata i położył sobie
palec na ustach.
Miling,
przeczuwając nadchodzące nieszczęście, począł biec za ukochanym
bratem, przeskakując przez omszałe, powalone drzewa.
-
Zaczekaj! Nie porzucaj nas! - Wołał rozpaczliwie, lecz Boran idąc
wciąż za ognikiem, przestał słyszeć brata.
Nieoczekiwanie
między dwoma leśnymi ludźmi pojawiła się wysoka ściana ognia,
której Boran nie dostrzegł. Miling, natomiast, wziął rozbieg i
próbował ją przeskoczyć. Niestety wpadł w płomienie i umarł od
poparzeń. Jego okrzyki bólu nie dochodziły do uszu brata, bo tak
właśnie działała czarna magia niebieskiego płomyka.
Boran
szedł niestrudzenie resztę dnia i całą noc, głuchy na wycie
wilków, aż o brzasku stanął na śródleśnej polanie. Nie było
już niebieskiego ognika, zaś Boran po raz pierwszy uczuł, jak
bardzo jest głodny, spragniony i zmęczony. W promieniach złotego
świtu ujrzał skromną, drewnianą chatkę opierającą się na
kurzej nóżce. Na progu siedziała nieopisanie powabna rusałka w
kusym, białym gieźle, przystrojona perłami i leśnymi kwiatami.
Miała długie i jedwabiste włosy barwy kasztanowej, a jej oczy
lśniły złoto – szmaragdowym blaskiem. Bił od niej tak wielki
wdzięk, a zarazem też majestat, że zachwycony Boran upadł przed
nią na twarz i dłuższą chwilę trwał tak w milczeniu. Urodziwa
panna, zwinnie jak kotka, zeskoczyła na ziemię i cicho podeszła do
oddającego jej cześć młodzieńca. Delikatnie postawiła bosą
stopę na jego głowie i odezwała się melodyjnym głosem.
-
Witaj, Boranie Wrasławicu! Przyjmuję cię na swojego kochanka.
Leśny
człowiek zdumiał się i nieśmiało podniósł wzrok na piękną
panią.
-
Skąd znasz moje imię, pani?
-
Ptaki przynoszą mi wieści z najodleglejszych zakątków. Możesz
powstać.
Boran
z czcią złożył pocałunek na gładkim kolanie piękności, po
czym wstał i zatopił maślany wzrok w jej twarzy.
-
Jak się nazywasz, pani?
-
Mam wiele imion – rozśmiała się rusałka – a to właściwe
jest tajemnicze.
-
Będę nazywał cię Bosą, przez cześć dla twych stóp, pani –
rzekł Boran.
-
Podobasz mi się – odpowiedziała Bosa. - Choć nic nie mówisz,
nawet bez swoich mocy, słyszę jak burczy ci w brzuchu. Chodź ze
mną, aby się posilić.
Bosa
ujęła Borana za rękę i zaprowadziła go do swojej chatki na
kurzej nóżce. Jej wnętrze okazało się bardzo przytulne. Na
środku izby stał stół nakryty białym obrusem i oświetlony
blaskiem sześcioramiennego świecznika. Bosa posadziła gościa po
swojej prawicy, a następnie klasnęła w dłonie. Wówczas na
stoliku ni stąd ni zowąd zjawiły się wykonane z seledynowej
porcelany półmiski pełne parującego pieczystego z cietrzewi,
utartego chrzanu, drobno pokrojonych porów zmieszanych z
przepiórczymi jajami oraz świeżych i suszonych owoców. Nie
zabrakło też wysadzanych klejnotami, złotych pucharów
wypełnionych po brzegi aromatycznym winem barwy byczej krwi.
-
Piję twe zdrowie, cudowna pani! - Boran wzniósł toast.
Ledwo
upił łyk wina, na przepadłe uleciały z jego głowy wszystkie
wspomnienia dotyczące rodziny i plemienia. Zamieniły się one w
białe motyle, które poniosły śmierć w sieci pająka. Bosa
patrzyła z uśmiechem, jak Boran rzucił się na smakowite jadło
niczym wygłodniały pies. Gołymi rękami i zębami rozszarpywał
pieczonego cietrzewia, połykając kawały mięsiwa bez gryzienia.
Żłopał wino bez opamiętania, a gdy go zabrakło, wypił nawet
różaną wodę przeznaczoną do obmycia rąk. Kiedy miał już
dobrze w czubie, w kącie izby zjawiła się szara, a niektórzy
powiadają, że biała mysz.
-
Kochajcie się! Ogłaszam was mężem i żoną! - Zapiszczała
wesoło.
-
Słyszałeś co powiedziała ta myszka? - Bosa położyła dłoń na
ramieniu Borana.
-
Nie słyszałem, bo mi szumi w głowie. - Odparł leśny człowiek.
-
Myszka właśnie udzieliła nam ślubu. Jestem teraz twoją żoną i
chcę, abyś postąpił ze mną jak szalejący władca zagajnika ze
swoją łanią!
Boran
nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Ochoczo, choć chwiejnym
krokiem, udał się ze swoją wybranką w stronę jej złotego łoża
nakrytego miękkimi piernatami.
-
Nuże, odbierz mi moje dziewictwo, które mam moc stracić i
odzyskać!
Boran
z wielką ochotą spełnił rozkaz swej pani. Gdy oboje leżeli
zmęczeni po miłosnych zapasach, Bosa wsunęła na wskazujący palec
Borana złoty pierścień z wyrytymi na nim tajemnymi imionami
zapisanymi bukwami bujańskimi.
-
Wiesz w jakim celu ci go daję?
-
Na znak naszej miłości.
-
Głupi jesteś – skrzywiła się. - W tym pierścieniu drzemie
wielka moc czarnoksięska. Wkładając go na palec staniesz się
władny w mgnieniu oka przenosić się do miejsc odległych o tysiące
wiorst. Czyż nie jestem twoją damą? - Spytała po chwili,
trzepocząc zalotnie rzęsami.
-
Jesteś nią, o pani. - Gorliwie potwierdził Boran.
-
Zgadza się, a ty jesteś moim witeziem. Będąc nim musisz być
gotowy do walki z dzikimi bestiami i potworami w najdalszych
zakątkach świata. Chcę, abyś dla mnie zabijał przeciwników
silnych i zdolnych do obrony, a najcięższe rany przyjmował ze
śpiewem na ustach. Tylko tak staniesz się mnie godnym i w nagrodę
będę cię jeszcze wiele razy dopuszczała do lubieżnego rytuału
na ołtarzu łoża. Gdziekolwiek się udasz, będę swą mocą
czarodziejską widziała twoje czyny i słyszała słowa jakie
będziesz wypowiadał. Nawet twoje najskrytsze myśli pozostaną
przede mną odkryte jak słowa zapisane w otwartej księdze. Ty zaś
masz być nieustraszony i srogi dla każdego wroga, a także miłować
mnie więcej niż wszystkich Enków. Czy przysięgasz tak uczynić?
-
Przysięgam ci, pani, na złoty tron Welesa stojący na rozlewisku w
Nawii.
-
Dobrze, a teraz pokrzep swe siły słodkim mlekiem z moich piersi.
W
tym czasie plemię Borana poszukiwało go, nawołując wśród drzew
matecznika, on jednak nie pamiętał już kim był i skąd pochodził…
*
,,Pewnego
razu, gdy na lodach Lykayuku stanął lodowy zamek Zimy, do
Toropiecka przybył dziwny zwierz. Wszyscy
mieszkańcy wylegli z domów, z lasu i jeziora, by podziwiać wielkie
zwierzę. […]
-
Jestem loitika – zwierz przemówił, a zdumienie wzrosło – moja
nazwa wywodzi się z krasnoludkowego ‘loitenost’’’, co po
toropiecku znaczy piękno. Zima, córka Mar – Zanny przysyła mnie
do Europy i Bałkana Łobasty, by prosić ośmioro dzieci, cztery
córki i czterech synów na służbę do Vracasieva! - Wszyscy
słuchacze oniemieli.
-
Dlaczego potrzebuje
naszych dzieci? - Spytała Europa.
-
Do różnych prac. - Odpowiedziała loitika, czyli żyrafa. - Ja na
przykład będę je uczyć walczyć.
-
Tak jak stuha walczą z ażdachami? - Zapytał się syn Łobgostek.
-
Z ażdachami, strzygami, dusiołkami; jak Zima rozkaże. - Odrzekła
żyrafa. - Wybrańcy będą sypać śniegiem, robić szron, gołoledź;
dostaną konie władne latać w przestworzach. Złożą przysięgę.
Niektórym stworzeniom będą pomagać, a innym … szkodzić, bo
Zima jest kapryśna. Służba potrwa całe życie, a Zima wymaga
całkowitego, ślepego posłuszeństwa. - Żyrafa poszła sobie.
Nazajutrz
do Toropiecka przybył śniegowy bałwan Śnieżelec i począł
zachwalać służbę u Zimy. Następnego dnia widziano tura białego
jak mleko z tym samym orędziem. Czwartego dnia na plaży pokrytej
śniegiem stało osiem koni różnej
maści; osiodłanych i wołających po imieniu ośmioro braci i
sióstr mających służyć Zimie. Ci, pożegnawszy rodziców i
rodzeństwo, wsiedli na rumaki, a te poniosły ich na północ ku
jezioru Lykayuk’’ - Mikołaj Rymwid ,,Nymphologia’’
Rusałka
Zielena, licząca sobie piętnastą wiosnę życia, miała piękne,
seledynowe włosy i błyszczące oczy tej samej barwy. Razem ze swą
młodszą siostrą, Złotosiną, służyła w lodowym pałacu Zimy
wznoszącym się na zamarzniętym jeziorze Lykayuk. Podczas gdy
Złotosina, z woli Zimy unosiła się niewidzialna w powietrzu i
sypała śniegiem ze złotego koszyka, zadanie Zieleny polegało na
doglądaniu białych niedźwiedzi przebywających w zwierzyńcu Pani
Lodowego Młota. Stadko tych zwierząt, liczące siedem sztuk, było
darem od morskiej rusałki Sedny, wielkiej księżnej lodowej krainy
Polaris. Zielena karmiła je krwistym mięsem reniferów i owcowołów
oraz rybami. Wśród owych pięknych a zarazem bardzo groźnych
bestii, wyróżniał się rosły samiec noszący trudne do wymówienia
imię, które brzmiało Qupqugiaq. W przeciwieństwie do innych
białych niedźwiedzi miał aż dziesięć łap. Ilekroć Zielena
karmiła go, jej serce drżało z trwogi, jakby miała przed sobą
smoka. Niezwykły zwierz zawsze wlepiał w nią wzrok ponury, a
zarazem lubieżny. Wreszcie, któregoś zimnego poranka, kiedy
Zielena położyła przed nim kawał surowego mięsiwa oraz
własnoręcznie złowionego pstrąga, dziesięcionogi niedźwiedź
schwycił ją zębami za rękę, zaś lewą łapą złapał za pierś,
rozdzierając sukienkę potężnymi pazurami.
-
Au! Zostaw, to boli! - Pisnęła przestraszona rusałka, lecz śnieżny
potwór tylko zacisnął mocniej zęby, aż z ręki pociekła
niebieska krew.
-
Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! - Krzyczała Zielena, lecz w pobliżu
nikogo nie było.
Wszystkie
zimowe rusałki zajęte były swoimi obowiązkami, zaś w oczach
Zieleny zalśniły łzy bólu. Cała przygoda mogła przybrać
fatalny finał, gdy wtem, mocą czarodziejskiego pierścienia, w
lodowym pałacu zjawił się Boran uzbrojony w wypolerowany topór o
ostrzu wykutym przez karły. Widząc krzywdę rusałki, skoczył jak
pantera ku niedźwiedziowi z bojowym zawołaniem na ustach.
Niedźwiedź puścił przestraszoną i krwawiącą rusałkę, po czym
natarł na junaka. Boran odrąbał mu toporem jedną łapę, po czym
uśmiercił ciosem w czaszkę. Zielena nie mogła uwierzyć własnym
oczom, choć wiele słyszała już o odwadze leśnych ludzi.
-
Mój wybawicielu, zabierz mnie stąd! - Zarzuciła białe ramiona na
szyję Borana.
-
Już mam swoją panią – odrzekł Boran – zaś gdy przyjdzie
wiosna, możesz zakończyć służbę w Winterforcie. - Następnie
odciął członek bestii, jako dar dla kochanki, mający posłużyć
jej w czarach i mocą pierścienia zniknął jak kamfora.
*
,,Afryka
zawsze była matecznikiem smoków, niezwykle długich węży władnych
łykać bawoły i słonie, wielkich żółwi o siedmiu głowach, bądź
pięciu łapach, gadów – latawców posiadających uzębione dzioby
i poruszających się na błoniastych skrzydłach, olbrzymich
krokodyli, bazyliszków, hydr, wiwern oraz wszelkich innych
łuskowatych bestii wyposażonych w kły, szpony, rogi, kostne
grzebienie, kolce, płetwy lub pancerze. Człowiek czuje się mały
przy tych istotach i taki też jest w ich oczach’’ - Pafnucy
Łozownik ,,Księga Ira’’
Rusałka
Mzija z Woduchowa, wielce urodziwa panna o długich, płowych
włosach, zawsze była ciekawa świata. Miast siedzieć w rodzinnym
rozlewisku, ujęła w rękę rzeźbiony kij podróżny i udała się
na wędrówkę. Miała zamiar ujrzeć na własne oczy wszystkie cuda
skryte w najdalszych zakątkach Królestwa Toropieckiego. Zabawiła
w grodzie stołecznym, Toropiecku jak również nad rzeką Visaną,
jeziorami Mamir, Synar, Vikora, Hanax i Gopłem oraz w Kapiszczu,
sanktuarium wodnych nimf grżet, żyjących w Krainie Orłów na
Bliskim Południu. Pływała w afrykańskiej rzece Nilus,
zamieszkanej przez Sobaków; plemię wodników wypasających
krokodyle i Potamidy; szczep rusałek opiekujących się
hipopotamami. W słonym jeziorze Tritonis ugościł ją wystawnym
obiadem jego władca, książę Tryton mający postać ciemnoskórego
męża od pasa w dół zakończonego ogonem ryby w czarne i srebrne
pasy. Tryton założył na łabędzią szyję Mzii sznur drogocennych
pereł i zarazem przestrzegł ją przed niebezpieczeństwami
czyhającymi na samotnie podróżującą rusałkę w głębi Czarnego
Lądu.
-
Nade wszystko wystrzegaj się Mzimu, jest to bowiem Čort
i nieprzyjaciel Ageja.
Kiedy
Mzija zawędrowała w okolice góry Merun, spotkała Mzimu. Miał ci
on postać rosłego męża o smolistej skórze, czarnych, wełnistych
włosach, śnieżnobiałych kłach, lwich pazurach oraz straszliwych,
ognistych oczach. W miejscu jego członka wiła się żmija sykliwa.
Mzimu na widok urodziwej nimfy z północy, zaczął zalecać się do
niej. Układał u jej stóp kopce z klejnotów i obiecywał pełne
rozkoszy życie na wyspie Zatanazas leżącej pośrodku Morza
Ciemności. Mzija, ostrzeżona zawczasu przez księcia Trytona,
odrzuciła te zaloty, a im natarczywiej Čort
nalegał, tym goręcej zwracała swe myśli ku Enkom. Wówczas Mzimu
zapłonął gniewem. Wyrwał rusałce jej kij podróżny i z
trzaskiem złamał go na kolanie. Następnie pochwycił przestraszoną
nie na żarty Mziję w swe szponiaste ręce i przywiązał ją
grubymi powrozami do głowy pasącego się smoka, zwanego ngoubou.
Zwierz ten był nieco większy od nosorożca i pokrywała go
łuskowata, zielona skóra. Miał cztery łapy, ogon, oraz wielką
głowę z papuzim dziobem i siedmioma długimi rogami; jednym na
nosie, a sześcioma po bokach kostnej krezy.
-
Wołaj Syroką do woli i tak ci nie pomoże! - Szydził Mzimu, po
czym przywołał zaklęciem muchę tse – tse.
Gdy
ta ukłuła ngoubou w ogon, aby dostać się do jego smakowitej,
smoczej krwi, zwierz wpadł w szał, potęgowany dodatkowo tym, że
przerażona rusałka przywiązana do jego głowy, zasłaniała mu
pole widzenia. Ngoubou zaryczał i zaszarżował przed siebie, zaś
biedna Mzija płakała ze strachu. Mizmu patrząc na to, łapał się
za brzuch i ryczał okrutnym śmiechem. Siedmiorogi smok przebiegł
całą wiorstę z nieszczęsną rusałką na swojej głowie, gdy
wśród wysokich traw sawanny, mocą magicznego pierścienia, stanął
na jego drodze Boran i nie zamierzał ustąpić.
-
Matko Wilgotnej Ziemi, spalona afrykańskim słońcem, dodaj mi sił,
abym zatrzymał siedmioroga i ocalił pannę. - Wypowiedział słowa
modlitwy, podczas gdy ngoubou pędził jak burza.
W
końcu nastąpiło frontalne zderzenie. Boran pochwycił w obie swe
mocarne dłonie róg ngoubou i nie puszczał, zapierając się z
całej siły w ziemię. Roślinożerny smok szalał i ryczał jak
zarzynana krowa.
-
Uspokój się i pozwól mi ciebie uwolnić. - Przemówił łagodnie
Boran. - Nie chcę ciebie zabijać, tak samo jak ty nie chcesz
umierać. Leśni ludzie nie zabijają zwierząt, kiedy tego nie
muszą. - Pod wpływem jego perswazji, ngoubou uspokoił się.
Przestał biec i zamachał ogonem. Boran wyjął zza pasa myśliwski
nóż i rozciął nim więzy krępujące rusałkę. Następnie
klepnął smoka w bok ze słowami: ,,Trzymaj się, brachu!’’,
a ten spokojnie oddalił się w kierunku swojego stada.
Mzija
w podartej, zielonej sukience, płacząc tym razem ze szczęścia,
zarzuciła Boranowi na szyję swe białe ramiona i ucałowała go w
oba policzki.
-
Wiedz, że mam już swoją panią. - Próbował oponować Boran.
-
Mój bohaterze, ocal mnie przed zemstą prześladującego mnie Mzimu!
- Nadobna podróżniczka uklękła przed leśnym człowiekiem i
objęła go za nogi.
-
Wstań, piękna nieznajoma – polecił Boran. - Jeśli masz taką
moc, zmień się w owada i ukryj się w moich włosach.
-
Dzięki Mokoszy, mam taką moc! - Mzija klasnęła w dłonie i z
gracją upadła na plecy.
Natychmiast
przybrała postać konika polnego i schroniła się za uchem Borana.
Wówczas zagrzmiało w oddali i zza ciernistych krzewów wyszedł
Mzimu, którego srogą twarz wykrzywiał grymas wściekłości.
-
Oddaj mi rusałkę, białasie, a jak nie, to będziesz tego żałował
przez całą wieczność!
Boran
z szybkością atakującej żmii, zacisnął dłoń w kułak i z
całej siły uderzył nią w smolistą twarz Mzimu. Zaskoczony Čort
upadł na plecy z trzema wybitymi, białymi kłami i zieloną krwią
sączącą się z rozbitego nosa. Boran dobył topora i odrąbał
Čortu głowę, po czym
schował ją do sakwy.
-
Zaniosę to trofeum mojej pani o pięknych kostkach – oznajmił.
Mzija,
która w tym czasie znów przybrała postać rusałki, chwyciła
pospiesznie duży kamień i rozgniotła nim na miazgę żmiję
sykliwą, którą Mzimu miał w miejscu członka. Budzący grozę
namiestnik smoka Rykara na całą Afrykę wydawał się martwy.
-
Jak się cieszę, że Dola postawiła ciebie na mojej drodze! -
Rzekła wzruszona Mzija. - Wybranka twego serca musi być
najszczęśliwszą z wszystkich nimf!
-
To ja jestem szczęśliwy, że Bosa wybrała mnie na swego witezia.
Uważaj na siebie, krasawico i niech Dola zawsze spogląda na ciebie
z pogodnym obliczem! - Rzekł Boran na pożegnanie, po czym mocą
pierścienia przeniósł się do chatki na kurzej nóżce, gdzie
czekała nań jego kochanka z nowym zadaniem…
*
,,W
Kazuarii, zajęci podziwianiem sylfów, dopiero po czasie spostrzegli
smoka zwanego rau. Był wielki jak trzy czy cztery żubry, miał mały
łepek, pękaty kadłub, na grzbiecie i ogonie dwa rzędy czerwonych
płyt, a na końcu ogona cztery spiczaste kolce. ‘On nie krzywdzi
ludzi, je rośliny’ - Leśna Matka uspokajała Ucława, który
gotów był zabić smoka w obronie Malwy’’ - ,,Tatra. Suplement’’
Bosa
siedziała na skraju łoża, zaś Boran klęczał przed nią i
nacierał jej kolano gorącą maścią w barwie zgniłej zieleni.
-
Pragnę, abyś udał się na daleką wyspę Kazuarię zamieszkaną
przez rusałki o czarnych włosach i brunatnej skórze. Przyniesiesz
mi zakończony czterema kolcami ogon smoka rau, abym mogła nim
czesać swoje włosy niczym grzebieniem.
-
Po czym rozpoznam smoka rau, skoro takowych nie bywa w lasach nad
Visaną? - Spytał Boran.
-
To proste. Z grzbietu
rau sterczą jakby czerwone dachówki ustawione na sztorc. Choć
zwierz to ogromny, ma mózg mały jak orzeszek, a do tego żywi się
roślinami i padliną. Nie jest groźny.
Boran
czym prędzej wypowiedział zaklęcie, którego nauczyła go Bosa i w
jednej chwili przeniósł się mocą pierścienia do gorącej, parnej
i wilgotnej dżungli gdzieś na Wschodnim Krańcu Świata. W
powietrzu rozbrzmiewały pieśni cudownie ubarwionych, beznogich
sylfów, zaś wielkie, kolorowe motyle tańczyły niepowtarzalny
balet. Boran, znakomity tropiciel, wnet wykrył olbrzymie, smocze
ślady odciśnięte na wilgotnej ziemi, zdeptaną roślinność,
sterty odchodów i unoszący się w powietrzu zapach piżma. Wszystko
to mówiło mu, że rau jest gdzieś blisko. Po trzech dniach
wytropił go w palmowym zagajniku. Wielki, zielony jaszczur pasł
się, zjadając paprocie, oraz spadłe z drzew owoce. Jego ogrom
zapierał dech w piersiach. Boran zakradł się cicho
jak kot, w ręku dzierżąc topór. Jednym sprawnie wymierzonym
uderzeniem oddzielił kolczasty koniec ogona od reszty ciała. Rau
zaryczał przeciągle z bólu i wymachując okaleczonym ogonem,
rzucił się do ucieczki
prosto przed siebie.
-
Wybacz, bracie, że musiałem cię okaleczyć, ale swojej pani jestem
winien ślepe posłuszeństwo – rzekł Boran.
Tymczasem
zza drzew wybiegł biały jednorożec w złotej uprzęży. Dosiadała
go nierównanie nadobna łowczyni z napiętym łukiem wymierzonym w
Borana. Okrycie jej stanowiła kusa sukienka barwy szmaragdów tak
jak jej oczy. Miała jasną cerę i brązowe włosy opadające
lśniącą kaskadą na plecy. Boran pobladł i skłonił się do
ziemi, pojął bowiem, że ma przed sobą samą Dziewannę Šumina
Mati, oblubienicę Boruty i panią wszystkich puszcz świata.
-
Sława tobie, Leśna Matko! - Pozdrowił ją Boran.
-
Dlaczego to uczyniłeś? - Spytała surowo Dziewanna, patrząc z
wyrzutem na odcięty koniuszek ogona rau. - Czyż nie ustanowiłam
zakonu, zabraniającego leśnym ludziom niepotrzebnego zabijania
zwierząt i okaleczania ich z błahego powodu?
-
Wybacz, leśna królowo – kajał się Boran. - Wiedz jednak, że
pani mojego serca nakazała mi przynieść ten ogon i nie mogłem jej
odmówić.
-
Znam twoją panią – Dziewanna odłożyła łuk. - Ma ciało
rusałki, lecz pod powabną piersią skrywa serce Bieśnicy i każde
z zadań jakie ci wyznacza, ma w jej zamyśle przyprawić cię o
śmierć. Tak naprawdę cię nie kocha, jeno pragnie doprowadzić do
zguby twej duszy i ciała…
Wówczas
Boran uniósł się gniewem, a jego oblicze na przemian
bladło i czerwieniało.
-
Nie mogę uwierzyć, że właśnie ty, pani, wypowiedziałaś te
słowa płoche i kłamliwe. Gdybyś nie była niewiastą, wyzwałbym
cię na walkę na pięści. Wiedz, że Bosa jest najczystszym i
najdoskonalszym ze stworzeń i nawet sam Agej Zabołat nie może nas
rozdzielić… - Głos Borana unosił się i opadał od wielkiego
oburzenia, aż biały jednorożec, przestraszony przysiadł na
zadzie.
Dziewanna
widząc, że nie zdoła go przekonać, odjechała w głąb dżungli z
pochmurnym obliczem. Boran zarzucił sobie okrwawiony łup na plecy i
mocą pierścienia zjawił się przed obliczem swej wybranki.
*
Wśród
olsów krainy, która w erze trzynastej otrzymała nazwę Białorusi,
na piaszczystej wysepce leżącej pośrodku bagna, płonęło
ognisko. Siedział przy nim olbrzym, zwany Smolarzem. Był wysoki jak
sosna, zaś całe jego ciało pokrywały czarne kudły. Pośrodku
czoła miał jedno wyłupiaste oko, które świeciło niczym złowrogi
rubin z piekielnego skarbca. Nad ogniskiem był zawieszony wielki,
czarny kocioł, w którym bulgotała gotująca się smoła. Kosmaty
stwór zanurzył kościaną chochlę wewnątrz kotła i z lubością
wypił łyk smoły. Po prawej stronie Smolarza stała klatka z
mocnych, leszczynowych prętów. Płakało w niej dwoje zamkniętych
dzieci z rasy leśnych ludzi; chłopiec i dziewczynka noszący na
biodrach przepaski ze skór wiewiórek. Mina Smolarza zdradzała
wielkie zadowolenie. Szczerzył białe kły, błyszczące złowroga w
promieniach Słońca i podśpiewywał sprośne piosenki.
-
Wiecie co zaraz z wami zrobi wujek Smolarz? - Zwrócił się do
dzieci. - Taaak, zaraz was zanurzy w tej cudownej, smakowitej smole,
a gdy wyzioniecie w niej ducha, będzie się delektował waszym
młodym i słodziutkim mięskiem. Czyż to nie jest piękne? Hi, hi,
hi!
Leśne
dzieci wrzeszczały z trwogi i aż się posikały, tak bardzo były
przestraszone. Brat i siostra wtulili się w siebie, zanosząc się
szlochem. Im głośniej płakały, tym bardziej Smolarzowi było do
śmiechu. Oblizywał się długim jęzorem i klepał kosmatą dłonią
po pokaźnym brzuchu. Losy Kazka i Buczynki, bo tak nazywały się
leśne dzieci, wydawały się już przesądzone, gdy wtem zabrzęczała
strzała z łuku. Utkwiła aż po lotkę w karmazynowym oku potwora.
Smolarz jęknął głucho, po czym martwy
runął mordą prosto w kocioł smoły. Czarna maź wylała się z
kotła i zajęła ogniem. Potworne cielsko Smolarza poczęło się
topić, aż została z niego jedynie wielka kałuża kipiącej smoły.
-
Ze smoły powstałeś, w smołę się obróciłeś. - Dzieci
spostrzegły, że do brzegu wysepki przybiło czółno.
Wyskoczył
z niego rudy i piegowaty, leśny człowiek w zielonym płaszczu.
-
Nie lękajcie się, dziatki. Jestem Boran i przyszedłem was uwolnić.
- Po tych słowach rozciął pręty klatki ostrzem topora.
Dzieci
przestały już zawodzić.
-
Wsiadajcie co czółna a pomogę wam wrócić do waszych rodziców.
Właśnie was szukają i zaklinają wszystkich leśnych Enków, by
was tropili.
-
Dziękujemy panu, panie Boranie – odezwała się Buczynka.
-
Ja też dziękuję panu za ocalenie – dodał jej brat, Kazek.
Boran
nic nie odpowiedział. Uważnie rozglądał się czy uratowanym nie
zagraża nowe niebezpieczeństwo. Sam dumał o tym jakby to było
mieć własne potomstwo, co stanowiło marzenie każdego leśnego
człowieka.
*
Gdy
na nocnym niebie ukazała się srebrna tarcza Wielkiego Chorsa, Bosa
zabrała Borana do dębowego zagajnika, aby wespół z nim słuchać
urokliwych pieśni wężałek grających na złotych cytrach. Nimfy
te, rodzone córy Króla Węży, poniżej pasa miały wężowe ogony
zamiast nóg. Zarówno widok ich gibkich, jedwabistych ciał
przystrojonych klejnotami, oraz dźwięki ich śpiewu jak też gry na
instrumentach, napełniały serca niewypowiedzianą rozkoszą. Boran
i Bosa słuchali wzruszeni tym misterium piękna, gdy tymczasem w
mroku, cicho jak kot, skradał się w ich stronę tajemniczy stwór w
cylindrze na głowie, okryty czarnym płaszczem. Podszedł całkiem
blisko do pani serca Borana, wyciągnął kosmatą łapę zakończoną
czterema, szponiastymi palcami i zacisnął ją na nadobnej piersi
leśnej nimfy.
-
Przestań! To boli! - Krzyknęła Bosa, a w jej głosie słychać
było przerażenie.
-
Co się drzesz, złośnico? - Stwór w kapeluszu przemówił
chrapliwym głosem, który spłoszył wężałki. - Podobasz mi się,
zakręt mać!
Wówczas
Boran, jak prawdziwy wojownik dobył kindżału i szybkim jak myśl,
płynnym ruchem oddzielił zbrodniczą łapę od reszty ciała. Stwór
zawył z bólu jak wilk adorujący Wielkiego Chorsa, a jego czarny
cylinder upadł na trawę. Oczom Borana ukazała się niska i krępa
istota porośnięta szarym futrem, mająca krótki pysk ni to wilka,
ni to kota, wypełniony kłami przypominającymi gwoździe. Stwór
zatamował krwawienie, polizawszy językiem kikut, po czym rzucił
się na Borana. Leśny człowiek odrzucił oręż, chcąc aby walka
była honorowa. Otrzymał niejdeną ranę zadaną pazurami, nim
natężywszy muskuły, złamał łapę potwora, po czym dobił go,
skręcając mu kark.
-
Byłeś godnym mnie przeciwnikiem, mocnym jak tur Welesa – Boran
oddał hołd zabitemu przez siebie wrogu, a następnie zapytał się
swej lubej. - Czy wiesz, pani, jaka to istota? Przypomina mi nieco
Neurów.
-
To był Kapelusznik – odrzekła Bosa – o sercu tak okrutnym, że
nawet we mnie budził przerażenie. Dobrze, żeś go ubił, mój
dzielny junaku.
-
Jestem twoim wojem, pani, gotowym walczyć z każdą istotą Światła,
Mroku i ich pogranicza, która ośmieli się podnieść na ciebie
rękę, łapę czy mackę.
-
Wiem – uśmiechnęła się Bosa, a następnie założyła cylinder
Kapelusznika na własną, kasztanową głowę. - Czy teraz ci się
podobam? - Spytała filuternie.
*
,,W
tę noc chodź z nami, bo
Pełnia
nam dziś wypada
Tańcz,
pij, wesoło żyj
Jak
co dzień nam nie wypada’’
-
Donatan i Maryla Rodowicz ,,Pełnia’’
W
księżycową noc, kiedy rozlegało się wycie wilków i Neurów, w
starym zamczysku położonym nieopodal kamiennego sfinksa gdzieś w
ponurych górach na dackiej ziemi, zgromadziły się wąpierze z
różnych zakątków Królestwa Toropieckiego. Siedziały za okrągłym
stołem nakrytym obrusem z czarnego pluszu i cynowymi łyżkami jadły
w milczeniu czerninę z porcelanowych talerzy. Zupa ta, ugotowana z
niebieskiej krwi wytoczonej z młodziutkiej rusałki, przybrała
barwę błękitnej purpury. W zupełnej ciemności świeciły żółte
i czerwone ślepia ośmiu wąpierzy.
Pijavica,
przybyła z korutańskiej ziemi, była blada i smukła, odziana w
suknię z czarnego jedwabiu, zaś na głowie miała smoliste loki.
Obok
niej siedziała jej córka, Mara o czerwonych oczach. Przypominała
dziewczynkę o niewinnym
wyglądzie, lecz w jej małych dłoniach kryła się straszliwa siła,
pozwalająca jej łamać kości ofiar niczym słomki.
U
stóp hrabiego Nachzechera leżał tygrys szablozębny w kolczastej
zbroi, pokryty smoliście czarnym futrem.
Ohyn
był otyły i brudny, a jego cera miała odcień
zielonkawy.
Ubour
o twarzy czerwonej, zabawiał się rozniecając płomyki koniuszkami
długich palców.
Upier
chłeptał czerninę długim, szarym językiem pokrytym kolcami.
Volkodlak
o gorejących oczach, miał postać rosłego basiora o wystających z
pyska kłach, który poruszał się na tylnych łapach i siedział za
stołem z łyżką w garści.
Obok
Volkodlaka usiadła jego urodziwa nałożnica, Vurdalakinia mająca
postać smukłej i bladej niewiasty o rudych włosach i skośnych
oczach. Jej dekolt zdobił naszyjnik z wilczych kłów.
Wąpierze
jadły czerninę głośno siorbiąc. Kiedy opróżniły całą wazę,
zastawa stołowa uniosła się w powietrze i lotem sokoła przeniosła
się do kuchni. Wówczas zaczęła się narada, podczas której
padały propozycje jak uśmiercić królową rusałek i zniewolić
jej lud.
-
Najlepiej otruć ją
rtęcią! - Radziła Vurdalakinia.
-
A czemu nie krwią hydry? - Spytała Pijavica.
-
Połamię kości tej suce i wydrę jej nimfolit z głowy! -
Roześmiała się Mara.
-
Spalmy ją! - Zapalił się Ubour.
-
Lepiej niech mój Dzidoząb ją zje! - Zaoponował hrabia Nachzecher,
głaszcząc swego tygrysa szablozębnego.
-
Sam bym wolał ją zjeść! - Rozmarzył się Volkodlak, mlaszcząc
wilczym językiem.
-
Tym językiem przedziurawię jej piersi i wstyd dziewiczy! -
Roześmiał się Upier, wskazując szponiastym palcem na długie
kolce pokrywające jego szary ozór.
Wąpierze
miały jeszcze wiele podobnych pomysłów, lecz nie dane im było
wprowadzić ich w życie. Boran, obmyty
w martwej wodzie, cały czas przysłuchiwał się ich rozhoworom.
Przywlókł ze sobą beczkę smoły, której zawartość wlał teraz
do komnaty i podpalił ją za pomocą krzesiwa. Zamek wąpierzy
stanął w płomieniach. Straszydła miotały się w nim,
przeraźliwie wrzeszcząc, aż ucichły na zawsze. Jeno Dzidoząb,
czarny tygrys szablozębny z wyroku Doli zdołał się uratować,
jego wina była bowiem najmniejsza.
-
Z siarki powstaliście, w siarkę się obrócicie. - Rzekł
zadowolony Boran, po czym mocą pierścienia powrócił do swej
kochanki.
*
Bosa,
przeciągając się z lubością w zmiętej pościeli, poleciła
Boranowi:
-
Udasz się do Afryki, na bagniska Likuola i ubijesz tam dla mnie
smoka Bexę o długiej szyi i ogonie!
Boran
czym prędzej wyszedł z łoża, włożył na palec magiczny
pierścień i jego mocą teleportował się do Afryki. W powietrzu
niczym brzęcząca groźba, unosiły się chmary komarów, w wodach
zaś czaiły się krokodyle i hipopotamy. Boran widział stadko
karłowatych słoni, przeprawiających się przez rozlewisko, zaś z
oddali jego uszu dobiegło zgrzytliwe krakanie gada – latawca,
zwanego kongamato. Na wystających z bagna kamieniach wygrzewały
się trzy czarnoskóre ondyny o rybich ogonach z kwiatami lilii
wodnych we włosach, które uśmiechały się zalotnie do leśnego
człowieka.
Dopiero
piątego dnia Boran wytropił Bexę, potężnego gada o cielsku
wielkim jak góra, którego ryku bały się hipopotamy. Bexa był
pokryty szarozielonkawą, grubą i łuskowatą skórą, a jego długa
niczym wąż szyja zakończona była małą głową kryjącą jeszcze
mniejszy mózg. Smok pasł się, pochłaniając ogromne ilości
hiacyntów wodnych, glonów i tym podobnej roślinności. Mimo
ogromnych rozmiarów był łagodnym stworzeniem. Boran posmutniał na
myśl o jego zabiciu, jednak wola kochanki była dlań święta. Bexa
nie uciekał na jego widok, nie przeczuwając zagrożenia ze strony
tak małej istoty. Łowca napiął łuk i posłał zeń strzałę w
szyję smoka. Ranny Bexa zaryczał przeciągle niczym zarzynana
krowa, a z jego wielkich, bursztynowych oczu poczęły się sączyć
gorzkie łzy skargi. Boran posłał drugą strzałę, tym razem z
głowę smoka. Bexa upadł martwy, rozbryzgując wodę. Wówczas
bajoro zabulgotało i wynurzyła się z niego ociekająca wodą
najada o brązowej cerze, której wstydliwe części ciała zakryte
były przepaskami uplecionymi z wodorostów. W milczeniu podeszła do
Borana i spoliczkowała go.
-
Ty łotrze! - Wybuchnęła płaczem. - Dlaczego ubiłeś przyjaciela
całego mojego plemienia? On był taki łagodny! - Boran zbaraniał.
-
Wiedz, piękna pani, że uczyniłem to jeno z posłuszeństwa, bowiem
moja władczyni zażyczyła sobie, abym ubił to stworzenie, a nie
mogłem jej odmówić.
-
Jesteś wieprzem, a twoja papaszela to demon! - Zawodziła najada,
podczas gdy Boran z pochmurną twarzą przeniósł się do chatki na
kurzej nóżce.
*
,,Kronosaurus,
prawdziwy potwór pokrewny elasmozaurom (należał do innej grupy),
żył w okresie kredy. Jego olbrzymia głowa dochodziła do 2,70 m
dł. Długie szczęki uzbrojone w wiele zębów pozwalały mu bez
trudu chwytać inne gady wodne i ryby. [...]’’ - Michel Cuisin
,,Prehistoria’’
Na
dnie Zatoki Balat, w późniejszych erach nazywanej Morzem Ancylusa,
Joldów, Srebrnym i Bałtykiem, wznosił się bursztynowy pałac
Juraty Aredvi Maris, z mandatu Ageja, królowej wszystkich mórz i
oceanów świata. Sławiły ją pieśniami, przystrojone naszyjnikami
z pereł i bursztynów, urokliwe okeanidy, nereidy, czeltice,
morzeczki i redunice. Te ostatnie zostały przedstawione na
miniaturach zdobiących ,,Wedę kaszubską’’ Sofonii
Przepierzyckiej pod postacią urokliwych, półnagich dziewic,
mających długie, rude włosy i rybie płetwy wyrastające z
nadgarstków i łydek.
Wielkie
zmartwienie trapiło serca tych pełnych wdzięku istot o zielonych
oczach błyszczących w ciemności jak gwiazdy. Oto w czasie
jesiennych sztormów, w Zatoce Balat pojawił się ogromny smok
morski z czterema płetwami. ,,Weda kaszubska’’ nazywa go
Zębojarem, bowiem jego moc zaklęta była w długich i ostrych
zębach. Zębojar niczym prawy pomiot Czarnoboga, pożerał syreny,
oraz wszelkie inne morskie nimfy, a w szczególności redunice o
płomienistych włosach, które z płaczem zanosiły do Juraty
błagania o ratunek.
Redunica
o imieniu Bryzanna uzbroiła się w harpun. Stanęła na szczycie
czarnej skały wystającej z morza i wpatrywała się w jego
powierzchnię. Wrzucała w fale ryby zroszone własną, niebieską
krwią i powtarzała przy tym imię Zębojara. Wreszcie wywołała
potwora z morskiej toni. Kiedy Zębojar rozdziawił paszczę, aby
połknąć nią odważną redunicę, ta z imieniem Juraty na ustach,
skoczyła z harpunem w kierunku morskiego smoka. Gad kłapnął
potężnymi szczękami, łamiąc nimi harpun. Jego ostrze utkwiło mu
w podniebieniu, doprowadzając go do wściekłości. Otworzył krwawą
paszczę i z szybkością błyskawicy zaatakował bezbronną teraz
Bryzannę. Był zbyt szybki, aby redunica mogła przed nim uciec.
Bryzanna dołączyłaby do jego licznych ofiar, gdy morski smok
poczuł straszliwe ostrze zatapiające się w jego brzuchu. To
nieustraszony Boran wbił aż po rękojeść długi nóż, zwany
Saxem w trzewiach potwora. Zębojar zwijał się z bólu jak oblany
wrzątkiem, kłapał długimi szczękami i wybałuszał oczy, na
próżno usiłując pochwycić swego prześladowcę. W tym czasie
redunica zdążyła wdrapać się na skałę. Parę chwil później
smok już nie żył. Jego rozpłatane cielsko opadło na dno, a
wyciekająca obficie krew zwabiła stada rekinów i morskich wilków,
których mocz zamieniał się w bursztyn. Boran wypłynął na
powierzchnię, aby zaczerpnąć oddechu i ujrzał stojącą na skale,
rozpromienioną redunicę, która przesłała mu ręką pocałunek
wdzięczności. Czym prędzej wypowiedział zaklęcie i przeniósł
się do lasu, gdzie mieszkała Bosa, podczas gdy rekiny rozpoczęły
ucztować na ciele kronozaura…
*
,,Skorupiak
ten ukrywa się w rozpadlinie skalnej, czyhając na swą ofiarę. Gdy
ta zbliża się do kryjówki, rawka ogłusza ją błyskawicznie
uderzeniem swego maczugowatego odnóża’’ - ,,Świat przyrody’’
(praca zbiorowa)
Korčula,
córka rusałki Niny Wspaniałej, była księżną wyspy na Morzu
Rajskim nazwanej jej imieniem. Miała długie włosy, czarne jak
pkieł i miękkie niczym kitajka oraz oczy podobne do turkusowych
gwiazd. Odziana w turkusową tunikę, z głową przyozdobioną
wieńcem z białych lilii, oraz złotymi obręczami na nagich
ramionach i kostkach, zasiadała na jaśniejącym od klejnotów
tronie, a na jej podołku spała Koko, zaprzyjaźniona kura morska.
Pokryta łuskami zamiast pierza, od lądowych kur różniła się
także tym, że w miejscu nóg i kupra posiadała rybi ogon. Była
jednakże zdolna do przebywania na lądzie. Księżna obracała w
smukłych palcach złotą różdżkę zakończoną kwiatem lilii,
oznakę jej władzy. Właśnie przyjmowała poselstwo z odmętów
Morza Rajskiego, złożone z syreny, okeanidy, dwóch trytonów i
Telchina, istoty podobnej do żółwia morskiego.
-
W imię wszechmocnej Juraty i jej namiestnika, księcia Lamii,
pragniemy złożyć u twych stóp, pani, skargę na potwora, który
nas prześladuje i pożera. - Zaczął uroczyście jeden z trytonów.
-
Jakaż to maszkara was gnębi? - Uniosła brwi Korčula.
- Smok morski czy inny ketos?
-
Gnębi nas Ravka – wyjaśniła okeanida. - Wygląda jak olbrzymia
krewetka wyposażona w przednie odnóża modliszki. Czai się wśród
skalnych załomów, chwyta nas i pożera. Wielce mocny ma uścisk i
władna jest łamać nim kości.
-
Uwolnij nas, pani od tej plagi! - Syrena złożyła dłonie w geście
błagania.
-
Na życie Juraty, której służę – Korčula
powstała z tronu. - Nie pozwolę was pożerać!
Gdy
księżna wypowiedziała te słowa, różdżka w jej dłoni
przeobraziła się w dwuręczny miecz, cały ze złota i sypiący
złote iskry.
-
Ty, Koko, zostań w pałacu. - Zwróciła się czule do morskiej
kury, gdaczącej z niepokoju.
Następnie
udała się na brzeg morza. Zrzuciła z siebie turkusową tunikę,
pozostając w złotym napierśniku i przepasce na biodrach, po czym
dała nura w fale. Oddychając pod wodą dzięki parze skrzeli
umiejscowionych pod pachami, kierowała się ku czarnej rafie pełnej
zwalonych głazów przypominających bazaltowe kolumny. Szła po dnie
ze złotym mieczem w dłoni i rozglądała się na boki. W końcu
spostrzegła Ravkę kończącą właśnie pożeranie delfina. Księżna
podpłynęła do potwornego skorupiaka z zamiarem zatopienia miecza w
jego wyłupiastych oczach. Ravka była jednak szybsza. Uderzyła
Korčulę swymi odnóżami
chwytnymi. W jednej chwili złamała jej miecz i kości, zaś ostre
kolce przedziurawiły na wylot jej pełne wdzięku ciało. Rusałka
najpierw poczuła przejmujący ból, a następnie straciła
przytomność.
Kiedy
po trzech dniach otworzyła oczy, spostrzegła, że leży w
atłasowej, pachnącej kwiatami, purpurowej pościeli w swojej
komnacie. Ucieszyła się, że jej rany zagoiły się, nie
pozostawiając nawet blizn, zaś wcześniej połamane kości były
teraz jak nowe. Trzeba bowiem wiedzieć, że rusałki i inne istoty z
rasy toropieckiej obdarzone były zdolnościami regeneracji, o jakich
ludzie mogą tylko pomarzyć. Z kuchni dobiegał smakowity zapach
smażenia mięsa gigantycznej krewetki, która jeszcze niedawno
budziła postrach. Korčula
nic nie rozumiała, kiedy w komnacie zjawiła się jej służebnica,
Koska i opowiedziała o całym zajściu.
-
Miałaś szczęście, pani. Ravka została ubita ciosem topora w
głowę przez Borana, wojownika i myśliwego z rasy leśnych ludzi,
który przybył z północy.
-
Zawołaj go, abym mogła mu podziękować. - Rozkazała Korčula.
-
Niestety, gdy tylko upewnił się, że twojemu życiu, pani, nic nie
zagraża, wzuł pierścień na palec i rozpłynął się w powietrzu.
- Odpowiedziała Koska.
-
Szkoda – westchnęła Korčula.
- Z radością zostałabym jego żoną.
-
On już ma swoją wybrankę. - Rzekła służebnica, zaś księżna
Korčula przymknęła
oczy, a na jej twarzy zagościł błogi uśmiech.
*
Na
ziemiach późniejszej Analapii, a dzisiejszej Polski, między
Ojcowem, a wyniosłymi szczytami Montanii, rozciągała się
niewielka kraina nosząca nazwę Zielonych Stawów. Były to pokryte
wodną rzęsą rozlewiska i podmokłe lasy, zamieszkane przez
rusałki, wodniki, bagienne skrzaty i leśnych ludzi. Kraina ta
obfitowała w stada łosi, bobrów, dzików, oraz w wydry i norki.
Niewiele się tu działo. Kikimory niezwykle rzadko zapuszczały się
w te okolice, a ich mieszkańcy cieszyli się życiem w zgodzie i
spokoju. Było tak aż do Zielonych Stawów, w noc zaćmienia
Księżyca, przyleciał straszliwy Lasoliko, ogromny gad – latawiec
o błoniastych skrzydłach. Z jego wypełnionego ostrymi zębami
dzioba wydobywały się cuchnący siarką dym oraz płomienie.
Pokryty żółtą skórą Lasoliko porywał w swe czarne szpony
dziatki rusałek i innych istot obdarzonych rozumem. Zabierał je do
swojego cuchnącego gniazda wśród gałęzi starej olchy, zabijał
uderzeniem zębatego dzioba, po czym rozszarpywał na strzępy i
pożerał. Wielu łowców z rasy leśnych ludzi próbowało ubić
poczwarę, jednak Lasoliko był czujny i płochliwy. Dostrzegał
zawczasu myśliwych i pluł w ich stronę morderczymi płomieniami.
Kiedy gad – latawiec wracał nad ranem do swego gniazda, ujrzał w
błocie poniewierającą się padlinę łosia. Zakrakał radośnie i
chwyciwszy ją w szpony, zaniósł do swego gniazda. Już zabierał
się do uczty, kiedy skórę łosia rozpruła silna ręka uzbrojona w
krótki miecz, zwany Saxem. Boran wyskoczył z padliny niczym biały
królik z cylindra. Zatopił Sax w trzewiach zaskoczonego Lasoliko, a
następnie dobił potwora, obcinając mu głowę. Kiedy go zabił, z
trzewi wydobywały się płomienie, które parzyły mocarne ramię
łowcy. Boran rzucił truchło gada do gnijącej wody, a następnie
wydobył ze swych piersi doniosły okrzyk zwycięstwa. Nałożył
pierścień na palec i jego mocą opuścił Zielone Stawy.
*
,,W
1978 roku Bernard Heuvelmans, belgijski ‘ojciec kryptozoologii’,
zapełnił całą książkę zatytułowaną Les derniers dragons
d’Afrique rzekomo prawdziwymi opisami latających stworzeń
przypominających smoki, które wyglądają, jakby odnosiły się do
pterozaurów. Wśród nich szczególnie wyróżniał się ‘kongamato’
ponoć uwielbiający opadać na przerażonych tubylców i wywracać
ich kanu do góry dnem … ale tylko gdy w pobliżu nie było żadnych
obserwatorów [...]’’ - Caspar Henderson ,,Księga zwierząt
niemalże niemożliwych. Bestiariusz XXI wieku’’
W
wielkiej rzece Kongo wypływającej z Gór Księżycowych, pod
palącymi promieniami Słońca, pluskało się dwanaście rusałek o
złotych oczach, włosach czarnych jak heban, skórze zaś w pięknym
odcieniu brązu. Twarze miały roześmiane. Dokazywały w wodzie
niczym młode foki.
-
Krar! Ledwo usłyszały ten nieprzyjemny dźwięk, z nieba spadło
coś wielkiego i czarnego.
-
Kongamato! Ratuj się kto może! - Pisnęły rusałki uciekając w
popłochu jak wystraszone łanie.
Większy
od orła gad – latawiec wyróżniający się czerwonymi ślepiami i
plamą na czubku głowy w tym samym kolorze, zacisnął swe szpony na
warkoczach dwunastoletniej najady Dindi i zaczął unosić ją w
górę.
-
Niech mi ktoś pomoże! - Dindi zalewała się łzami niczym bóbr
odgryzający sobie wstydliwe członki.
Boran
zaś pojawił się we właściwym miejscu i czasie. Stał pewnie na
grzbiecie krokodyla płynącego z nurtem rzeki i kiedy ujrzał
atakującego kongamato, cisnął w jego stronę toporem. Ostrze
odcięło w locie łapę kreatury zaciśniętą na warkoczach wodnej
nimfy.
-
Krar! - Zaskrzeczał przeraźliwie z bólu okaleczony kongamato, po
czym wzbił się ponad korony palm i zniknął z oczu.
Dindi
upadła z pluskiem do wody. Niezwłocznie wynurzyła się z rzeki,
cała mokra i szczęśliwa, po czym nie bacząc na obecność
krokodyla, podbiegła do Borana. Rzuciła mu się na szyję i
wyściskała serdecznie, nie szczędząc pocałunków. Również inne
nimfy o brązowej cerze, wyszły z nadrzecznych zarośli, tańcząc i
śpiewając pieśni pochwalne ku czci Borana. Najśmielsze z nich
obejmowały leśnego człowieka za nogi i całowały jego kolana.
-
Uspokójcie się, dziewanny – Boran zaczerwienił się ze wstydu. -
Mam już swoją panią, która będzie o mnie zazdrosna! - Po tych
słowach nałożył pierścień i teleportował się do puszczy gdzie
czekała na niego Bosa.
*
-
Zdajesz mi się być niepokonany – Bosa przeciągnęła się z
lubością w łożu, a jej dłoń pieściła nagie ciało Borana. -
Ile to już razy bawiłeś w Afryce pełnej najdzikszych potworów i
co? Żaden z nich nie zdołał ciebie zabić. Walczyłeś nawet z
samym Mzimu, lecz i jego pokonałeś. Czeka cię sława największego
junaka dziewiątego eonu!
-
Cieszę się, pani, że dla ciebie mogę przemierzając świat,
wojować z potworami i wyrywać im niewinną zdobycz z ich paszcz i
szponów. - Uśmiechnął się Boran.
-
Tym razem znów poślę cię do Afryki – oznajmiła Bosa – chcę
bowiem, abyś ocalił pewnego rzadkiego zwierza przed złożeniem go
w ofierze na ołtarzu Čortów.
-
Cóż to za zwierz? Jakiś jednorożec? - Zaciekawił się Boran.
-
Raczej nosorożec i to nietypowy – uściśliła Bosa. - Zowie się
Direr. Jego pancerz pokrywają kolce zatrute jadem z wilczomlecza, z
nozdrzy zaś wydobywają się siarczyste płomienie. Tym razem nie
chcę, abyś go zabijał. Przeciwnie, masz go uratować. Rozumiesz?
-
Rozumiem i jestem ci posłuszny, o pani. - Zapewnił Boran i zaczął
szukać pierścienia położonego na nocnym stoliku.
-
Czeka cię zażarta walka. Uważaj na siebie. - Bosa ucałowała
Borana w czoło, choć jej zimne serce radowało się, a w oczach
tańczyły figlarne iskierki.
Direr
spoczywał związany okrętowymi linami na ołtarzu ułożonym z
sześćdziesięciu sześciu dużych i czarnych kamieni, na które
padał srebrny blask Księżyca. Obok niego stał rosły Čort
podobny z wyglądu do Murzyna, który w każdej z sześciu mocarnych
rąk dzierżył maczetę tak ostrą, że można nią było przeciąć
kamień jak masło. Na wprost stała z pochodniami w łapach czereda
dwunastu afrykańskich Čortów.
Każdy z nich był całkowicie nagi i łysy, pozbawiony rogów,
mający za to wyłupiaste oczy ryby zwanej topornikiem, oraz szaro –
srebrzystą skórę. Demony te sięgały ofiarnikowi zaledwie do
piersi. Čort stojący
przy ołtarzu, wygłaszał właśnie długą i zawiłą inkantację,
pełną nieopisanych bluźnierstw i innych słów budzących trwogę.
Direr szarpał się w więzach, lecz jego strach i wysiłek tylko
bawiły prześladowców.
Boran
wtargnął na to zgromadzenie dosiadając słonia. Usadowiony na jego
grzbiecie, napiął łuk i posyłał zeń chyże strzały o grotach
maczanych w świętym źródle. Każda z nich zabijała jednego z
szarych Čortów, a ich
obmierzłe ciała stanęły w płomieniach. Ofiarnik zgrzytnął
zębami, aż posypały się iskry, po czym natarł na słonie
uzbrojony w sześć maczet. Słoń to zwierzę nie tylko silne, ale i
mądre, władne pokonać smoka i zaprawione w bojach z Čortami.
Zaryczał donośnie i uniósł się na zadnie nogi. Przednimi uderzył
czarnego Čorta w pierś.
Obalił go na ziemię, po czym zaczął deptać. Metodycznie łamał
mu żebra, ręce i nogi, aż zielona posoka tryskała na wszystkie
strony. Wówczas Boran zszedł po trąbie słonia na ziemię. Wziął
jedną z leżących na trawie maczet i ostrożnie podszedł do
związanego nosorożca.
-
Nie bój się mnie, jestem przyjacielem. - Przemówił do zwierzęcia
po starokrasnemu, po czym rozciął maczetą jego więzy.
Direr
zarżał jak koń. Zeskoczył z ołtarza i pognał przed siebie.
Boran podszedł następnie do Čorta,
aby zadać mu cios łaski.
-
Znowu się spotykamy, ty zakochany oprawco – wycedził Čort.
- Co, nie poznajesz mnie? Jestem Mzimu, namiestnik smoka Rykara na
całą Afrykę. Drzewiej przyniosłeś moją uciętą głowę swojej
papaszeli jako trofeum. Jej czary sprawiły, że utworzyłem sobie
nowe ciało z waporów powietrza, bo i ona, której wdzięki z czcią
pokrywasz pocałunkami, jest demonem jak ja, Bieśnicą, Piękną
Panią Bez Litości…
-
Kłamiesz! - Rzekł zimno Boran, po czym jednym ciosem maczety
rozciął głowę Mzimu, jakby to był dojrzały melon…
*
O
zmierzchu Boran i Bosa zasiedli do wieczerzy. Świece zastępowały
im latające wkoło robaczki świętojańskie i błędne ogniki
przywołane z bagien. W kryształowych czaszach połyskiwało
szkarłatne wino i aromatyczna, złocista rosa miodowa. Na złotych
talerzach parowało pieczyste z daniela podane ze smażonymi kurkami
i świeżymi szparagami w majonezowym sosie.
-
Jestem z ciebie taka dumna, mój bohaterze! - Bosa zatrzepotała
zalotne rzęsami, po czym włożyła do swoich koralowych ust zielone
winogrono.
-
To dla mnie niezgłębiony zaszczyt służyć ci, pani – rzekł
Boran. - Dla twej chwały byłbym gotów potykać się z wszystkimi
potęgami Čortieńska i
Domu Enków!
-
Dość już wojowałeś. Nie musisz więcej udowadniać mi swojej
wdzięczności. - Roześmiała się Bosa podnosząc do ust czarę z
winem. - Wiesz, że nie jestem zwykłą rusałką? - Spytała po
chwili.
-
Wielbię ciebie więcej niż złocistą Mokoszę, Dziewannę Šumina
Mati, Juratę, Borową Ciotkę, Dziwicę, Pszeniczną Matkę i
wszelkie inne Enki! - Boran nie cofnął się przed bluźnierstwem,
co jego kochance tylko się spodobało. - Miłuję cię więcej nawet
niż samego Ageja! - Dorzucił na koniec, a wtedy na zewnątrz
uderzył piorun i niebo zapłakało deszczem.
-
Wiedz, że moja jest potęga, wdzięk i płodność. Istniałam nim
rozpoczęły swój wieczysty bieg eony. Jestem starsza niż Bujan, a
zarazem wiecznie młoda. Ołtarz mego ciała jest skarbnicą
wieczystej rozkoszy. O, jak szczęśliwy jesteś mężny Boranie, że
zgodziłeś się mi służyć! Przed tobą ostatnia próba. Jako
twoja bogini pragnę, abyś złożył mi swoje ciało i krew jako
żertwę. Przeprowadzę cię przez ofiarny ogień, abyś jako bóg
Boran mógł zasiąść po mojej prawicy na złotym tronie. Wówczas
Agej, wszyscy Enkowie i Čorty
oddadzą nam pokłon i będą nam służyć. Czy chcesz tego?
-
Z radością wyłupiłbym sobie oczy, jeśli w zamian mógłbym całą
wieczność słuchać twego upojnego głosu, pani. - Zapewnił Boran
nie przeczuwając, że czeka go coś bardzo złego.
-
Gucen
– uśmiechnęła się Bosa. - Skoro jesteś gotowy, to pójdź za
mną! Rytuał już niedługo się zacznie.
Boran
posłusznie wstał od stołu i wyszedł z chaty w ślad za swoją
kochanką. Oboje kluczyli wśród drzew w srebrnym blasku Księżyca,
aż zatrzymali się pod starym i rozłożystym dębem. U stóp drzewa
stał ołtarz z czarnego marmuru.
-
Ułóż się na nim! - Rozkazała Bosa, zaś Boran ochotnie spełnił
jej rozkaz.
Gdy
to uczynił, na jego szyi, oraz przegubach rąk i nóg zacisnęły
się stalowe obręcze połączone ze sobą łańcuchami. W oddali
zalśniły czerwone i żółte oczy. Spośród spowitych w mroku
drzew poczęły wychodzić równie urodziwe, co przepojone złem,
półnagie nimfy piekielne, zwane sukubami. Każda z nich trzymała
w ręku sztylet, kastet, rozpalone kleszcze, szydło, lub młotek do
wbijania gwoździ. Witały Bosą przyklękając przed nią i całując
jej nagi pępek. Ostatnia z nich przyniosła opasły tom oprawiony w
skórę wielkiego węża pytona. Kochanka Borana ujęła foliał,
otworzyła go i zaczęła zeń czytać straszliwe inkantacje, których
nie godzi się powtarzać. W lesie powiało grozą.
-
… a teraz do dzieła, moje panny! - Bosa zatrzasnęła księgę.
Sukuby
rzuciły się z radosnym piskiem i chichotem na skrępowanego Borana.
Zdarły przepaskę z jego bioder i na wyścigi zaczęły zadawać mu
rany zębami, pazurami i ostrymi narzędziami. Boran, jak przystało
na mężnego junaka, zacisnął jeno zęby i cierpiał w milczeniu.
Rany stawały się coraz dotkliwsze, zaś rozochocone piekielnice
polewały je oliwą i przypalały pochodniami. Oszczędzę
Czytelnikowi dalszych szczegółów. Dość powiedzieć, że w wyniku
tych tortur, Boran stracił jedno oko, zaś tym, które ocalało,
ujrzał swą kochankę tarzającą się ze śmiechu w trawie. Zawiódł
się srodze, oczekując od niej współczucia.
-
Głupi byłeś, rudy wieprzu, wierząc, że cię kocham! - Twarz
Bosej wykrzywił straszny grymas nienawiści i pogardy. - Słusznie
prawiono ci, żem jest Bieśnicą, lecz ta wiedza nic ci już nie
pomoże. Skończysz marnie tak jak wszyscy, którzy mi służyli! -
Boran zobaczył jak urokliwa nimfa, którą tak gorąco ukochał i
dla której stoczył tyle bojów, teraz zamienia się w cuchnącego
siarką, czerwonego potwora z rogami na głowie i żmijami zamiast
włosów, uzbrojonego w straszliwe kły i szpony.
Wówczas
jęknął z bólu i uczucia zawodu, zaś Bieśnica zatopiła szpon w
jego ostatnim oku. Wtedy nastała ciemność i cisza…
*
Różnie
powiadają poeci o tym jak potoczyły się pośmiertne dzieje Borana.
W najstarszych pieśniach przewoźnik Sowica przeprawił jego duszę
łodzią przez rzekę Nevedamayę do Nawi, gdzie Boran stanął przed
sądem Welesa. W czasie procesu, Mokosza broniła Borana przez wzgląd
na jego odwagę, szczerą miłość oraz to, że bronił słabszych.
Tymczasem Čart oskarżał
go o to, iż zaprzedał się Bieśnicy czcząc ją jako swoją
boginię. Weles wysłuchał argumentów oskarżyciela i obrończyni.
Szalę przeważyła modlitwa Kaliny, dziewczęcia z wioski Borana.
Miłowała go sercem szczerym i czystym, lecz on o tym nie wiedział.
Teraz zaś pod wpływem jej próśb i wyrzeczeń, trafił na miejsce
pokuty w Nawi Ciemnej. W miejscu tym, napełniony wielką tęsknotą
za Agejem, oczekuje z nadzieją swojego wyzwolenia.