,,Chłop potęgą jest i basta!’’ - Stanisław Wyspiański ,,Wesele’’
Rudy Knieimir o srogim wejrzeniu przenikliwych, niebieskich oczu, spoglądał z okna wysokiej, białej wieży wznoszącej się na Księżycu w stronę Ziemi. Minęło pięćdziesiąt lat od zjedzenia zakazanych żołędzi z dębu Baublis, teraz zaś młoda ludzkość toczyła ze sobą wyniszczającą wojnę wśród podmuchów lodowatego wiatru i w strugach ulewnego deszczu. Knieimir, syn Novalsa miał świadomość, że to na co patrzy, wynikało z jego winy. Ongiś był myśliwym, podczas gdy jego brat, Dech zajmował się zbieraniem jagód i grzybów. Licho pobudzało coraz większą zawiść w sercu Knieimira, któremu zdawało się, że Dech był bardziej kochany. W końcu Knieimir wziął kamień i rozbił nim głowę brata.
- Trzeba mi było tego nie robić – zgrzytnął zębami, gdy młoda płanetnica przyniosła mu do celi złotą tacę z białym serem i również złoty dzban maślanki. - Teraz jednak nie mogę zawrócić rzeki dziejów kijem. Marność nad marnościami! - Mówiąc to zapłakał gorzko i ukrył twarz w dłoniach.
Płanetnica z królewskiego rodu na próżno usiłowała go pocieszyć, podczas gdy na Ziemi wojna szalała w najlepsze.
*
,,Gałęzie ogołoconych z liści drzew uginały się od czaszek, głów wysmarowanych olejem rycynowym, jelit, rąk i wisielców. […] ludzie […] wynaleźli miecze, łuki i strzały, włócznie, maczugi, młoty, topory, sztylety oraz szłomy i szczety, prymitywne zbroje. Rozpoczęli pierwszą wojnę w swych dziejach. […] Niebawem biali mordowali i obracali w niewolników Murzynów i Sineańczyków, Bharatyjczycy ludy Imalainu, mieszkańcy Cypru, Wyspy Słoni, Zicilli padali ofiarą akcji odwetowych czarnych. Kwitło niewolnictwo. Oprócz jeńców wojennych porywano płanetników, oskarżanych o przygotowywanie spuszczenia gradu wielkości głazów, a król Laszlo przybył na Ziemię, by prosić wodzów plemiennych o uwolnienie swych poddanych. W odpowiedzi przeszyto go tysiącem strzał , a głowę ucięto i włożono do garnka z miodem. Jego następca, Jonkilain wysłał wielką armię w celu wywarcia pomsty. Wynaleziono wówczas pale do wbijania oraz z upodobaniem obdzierano ze skóry. Najokrutniejszych zwano bohaterami i sławiono ich w pieśniach. Wymordowywano całe plemiona, zmuszano do walki dzieci, palono lasy i polany… Jady do zatruwania strzał robiono z gnijących ciał dzieci zabitych przed urodzeniem. Niektórzy z głodu jedli ciała poległych różnych ras, innym Mieczywład mówił, że zjadając serce lub wątrobę zabitego, posiądą jego męstwo. Roiło się od sierot. Każdy bał się każdego, Enków nikt już nie słuchał. Podobnie jak pierwszych ludzi, Novalsa i Aivalsy wołających o pokój…
Wojna od Ultima Thule po Jomon i od Svalbardu po wyspę Malgalesio, trwała już dziesiąty rok, a nie mogła się skończyć. Wszyscy mieli jej dość. Wszyscy zapomnieli już dlaczego wybuchła. Aby wybić stwory, leśnych ludzi, czarnych, żółtych, białych? Czy może, aby stworzyć pierwsze państwo? Nikt jednak nie chciał złożyć broni. […] Władzę nad światem objęła Zima. […] Lód pokrył jeziora i rzeki, Morze Ancylusa, Północne, a nawet Rajskie. Tony śniegu zalegały na stwardniałym na kamień Morzu Smoły. Dniami i nocami szalały śnieżyce, ciągnęły milionowe watahy wilków […]. Była to najstraszniejsza zima od czasu Pierwszej Zimy Śnieżnej w erze czwartej. Wojny nie zakończył żaden pakt. Wojownicy porzucali broń i kładli się zrezygnowani na śniegu, czekając aż pożrą ich trolle, smoki czy potwór Grabiuk […]. Wodzowie tracili swą cześć i poważanie, wybuchały bunty. Całe rodziny wędrowały na południe; ku Rajkowi, Międzyrajowi, czy Bharacji, bo tam nie było śniegu, ani lodu. Zima za pomocą potężnej śnieżycy uniemożliwiła lot ‘jajom płomienistym’, któe roztrzaskiwały się w górach, a płanetników, którzy przeżyli, dobijały zimowe rusałki lub hordy głodnych ludzi. Tak zginął król Jonkilain, a z jego głowy Zima zrobiła sobie podnóżek. Wreszcie wczorajsi wrogowie porzucili broń i wspólnie zaczęli szukać ratunku. Zima, choć straszna, nie miała trwać wiecznie i na bocianich skrzydłach przyleciała Wiosna. Skończyła się era dziesiąta, Wiek Złoty ludzkości, a rozpoczęła się era jedenasta – Wiek Żelazny, albo nawet Ołowiany’’ - Kosa Oppman ,,Perłowy latopis’’
*
Kiedy na tronie nad rzeką Nilus zasiadał król Ruman Daku, zaś mądry i prawy Jastrzebóg przemierzał świat na jastrzębich skrzydłach, zapowiadając narodziny Cara Słońce, wcielonego Swaroga, na ziemiach późniejszego Aplanu żył junak Witosza, syn Kmiecika. Rosły i silny był niby tur. Włosy miał płowe, oczy zaś niebieskie. Odniósł niejedną ranę podczas Pierwszej Wojny Ludzi z Ludźmi, broniąc przed zgwałceniem i okrutnym mordem swojej starej matki oraz pięciu młodszych sióstr. Gdy nastała pierwsza i zarazem najsroższa zima w dziejach ludzkości, Witosza szukał schronienia w pieczarze zamieszkałej przez niedźwiedzi gdzieś w Ojcowie. Nim nastała wyczekiwana latami wiosna, cały ród Witoszy zginął z zimna i głodu prócz niego samego. Witosza wielce bolał nad utratą bliskich i obwiniał się o ich śmierć, choć tak naprawdę nie miał ku temu powodu. Ułożył ciała drogich sobie osób w grocie, w pozycji embrionalnej. Związał ich ręce i nogi powrozami, aby nie przekształcili się w wąpierze. Posmarował zwłoki ochrą czerwoną jak krew na znak nadziei, że będą żyć szczęśliwie w Nawii Jasnej i obsypał je pierwszymi wiosennymi kwiatami. Następnie ujął kostur i wyruszył na wschód w stronę krainy nazywanej Wołyniem na cześć rogatego Wolarza o dwóch głowach.
Zapadł wieczór, gdy Witosza zatrzymał się na spoczynek w miejscu gdzie las przechodził w step. Kiedy usiadł na trawie, ujrzał spadającą gwiazdę, która nadleciała od strony Burus. Gwiazda spadała z szybkością sokoła w kierunku Witoszy. Junak przeraził się i chciał wziąć nogi za pas, wierząc, że w przeciwnym wypadku zostanie spalony żarem ciała niebieskiego na miałki popiół. Spadająca gwiazda była jednak szybsza. Przy zetknięciu z trawą lasostepu przeobraziła się w wysmukłą, złotowłosą dziewicę w jaśniejącej, białej szacie. Witosza nigdy wcześniej nie widział równie urokliwej niewiasty.
- Pokój i sława tobie, Witoszo, synu Kmiecika! Nie obawiaj się mnie. Jestem Kurko z Burus i z woli Ageja mam nauczyć ciebie sztuki uprawiania ziemi. Będziesz dbał o Mat’ Syraję Ziemlę, ona zaś odwdzięczy ci się wysokimi plonami.
- Dostojna pani! - Witosza objął Kurko za nogi. - Jestem łowcą. Umiem też łowić ryby, wybierać miód z barci, zbierać jagody, grzyby i orzechy. Zupełnie nie mam pojęcia o co chodzi z tym uprawianiem ziemi. Czy mam jej składać żertw ze swej krwi i nasienia?
- Wszystkiego cię nauczę – Kurko uspokajającym gestem położyła białą dłoń na ramieniu Witoszy. - Zaczniemy od jutra, teraz zaś śpij, boś wielce zdrożony.
Witosza posłuchał słów córki Jarowita. Rano Kurko zbudziła junaka i kazała mu się pilnie uczyć. Klaśnięciem w dłonie przyzwała swych braci, dziesięciu Jeźdźców Ognistego Pioruna. Przybyli z łoskotem podkutych kopyt swych rumaków pędzących po pociemniałym niebie. Każdy Jeździec zakuty był w łuskową zbroję misternej roboty. Uzbrojenie ich stanowiły błyskawice jarzące się złotym i srebrnym blaskiem. Odczytali w umyśle swej siostry powód, dla którego ich wezwała i uderzyli swym orężem w pobliski las, wydając go na pastwę płomieni. Gdy ustał pożar, Kurko pokazała Witoszy jak sporządzić motykę, pług, radło i wszelkie inne narzędzia potrzebne do pracy w polu. Wydobyła ze swej kalety ze smoczej skóry ziarna prosa i nasiona rzepy, ucząc junaka jak powinien je uprawiać. Jeźdźcy Ognistego Pioruna nauczyli Witoszę jak zbudować chatę, miał bowiem przestawić się z trybu życia koczowniczego na osiadły. Kurko wielokrotnie jeszcze nawiedzała dom i pole Witoszy. Widząc, że był pojętnym uczniem, dała mu ziarna pszenicy, jęczmienia, żyta i owsa, oraz nasiona wszelkich jarzyn i owoców; kapusty, marchwi, bobu, ogórków, buraków, jabłek, gruszek i śliwek, cierpliwie instruując pierwszego rolnika jak należy dbać o te rośliny. Kiedy uprawy zaczęły zwabiać głodne dziki i tury, Witosza po bezowocnych próbach ich przepędzenia, począł chwytać owe zwierzęta i zamykać je w chlewie i oborze, aby dostarczały mu mięsa i mleka. Kurko nauczyła także Witoszę mielenia ziaren na mąkę i wypiekania z niej chleba.
- Pokarm ten będziesz cenił wyżej niż wszystkie inne i składał z niego żertwy dla Ageja i Enków. Nadaję ci drugie imię, Chliborob, bo jako pierwszy człowiek upiekłeś chleb. - Rzekła uroczyście Kurko do klęczącego przed nią w nabożnym skupieniu Witoszy, odzianemu w odświętną, białą koszulę. - Pamiętaj, pierwszy oraczu, że chleb, który ci dałam, jest święty. Masz się nim dzielić z potrzebującymi, w przeciwnym razie zostanie ci odjęty.
- Wielce jestem ci wdzięczny, dostojna pani, za cenne nauki jakie mi przekazałaś. Niech Agej ci wynagrodzi! Pozwól, że wyrażę swą prośbę.
- Mów – zachęciła łagodnie Kurko.
- Czy nie będzie przejawem pychy z mojej strony, mnie, ułomnego stworzenia, prosić ciebie, boginkę, abyś została moją połowicą? - Witosza sam przeraził się swojej śmiałości, lecz łaskawa Kurko nie okazała gniewu.
- Moja misja na ziemi Wolarza jest już zakończona. Potrzeba, abym wróciła do Burus, gdzie wśród tysiąca jezior czuję się najlepiej. Wiedz jednak, pierwszy rolniku, że znajdziesz swoją żonę i będziesz z nią szczęśliwy! - Kurko pobłogosławiła Witoszę, składając pocałunek na jego czole. Następnie przybrawszy postać gwiazdy, wzbiła się ku wieczornemu niebu i poleciała w kierunku Burus, gdzie czekała na nią w chacie jej przyjaciółka, rusałka Vega, córka rozpustnej królowej Goplany III.
*
Witosza mieszkał i pracował na swoim polu samotnie. Przez pięć lat od założenia gospodarstwa nie dane mu było spotkać drugiego człowieka, oprócz rzecz jasna Kurki, która była jednakże istotą ludzką tylko w połowie. Nocami jego zwierzęta trwożyły się w zagrodzie słysząc wycie wilków i Neurów oraz donośny ryk sfinksów, chimer i mantykor. W Szczodry Wieczór, kiedy płatki śniegu tańczyły na zimnym wietrze, do zasobnej chaty Witoszy zapukał sam Wolarz, z mandatu Welesa wypasający bydło. Wolarz nie przyszedł sam. Prowadził na postronku dwa wspaniałe, czarne woły, silne i łagodne. Rogi jednego z nich lśniły niczym małe Słońce, zaś rogi drugiego przypominały blask Księżyca.
- Pokój temu domowi! - Zaryczał dwugłowy Wolarz, zaś Witosza czym prędzej zaprosił go do środka. - Wszystkim Enkom wiadomym jest, żeś dzielny pracownik. Mokosza i Weles widzą jak się trudzisz i wierz mi, nie szczędzą ci swoich błogosławieństw. Kurko opowiadała mi o tobie i nie mogła się nachwalić, przeto przyjmij w darze ode mnie te woły. Przedstawcie się ładnie! - Wolarz zwrócił się do zwierząt.
- Jestem Złotorożek – powiedział ludzkim głosem wół o rogach błyszczących jak promienie Słońca.
- Ja zaś nazywam się Srebrnorożek – rzekł wół, którego rogi lśniły blaskiem Miesiąca. - Dbaj o nas, zacny gospodarzu, a będziemy ci wiernie służyć w pracach polowych.
- Jestem wam ogromnie wdzięczny, Dwugłowy Pasterzu, Złotorożku i Srebrnorożku! - Odparł wzruszony Witosza. - Zacny panie, Wolarzu, racz zamieszkać pod mym skromnym dachem tak długo jak chcesz. Na dworze trwa panowanie Zimy, a w mojej chacie jest tak ciepło!
Wolarz zamuczał pełen uznania i chwilę naradzał się z oboma wołami.
- Widzę, że czegoś ci brakuje – zauważył Wolarz poważnym głosem. - Nie jest dobrze, abyś był sam ze zwierzętami. Jako gospodarz potrzebujesz gospodyni.
- Cóż mam zrobić, panie, kiedy ludzie przetrzebieni przez wielką wojnę i zimę nie zapuszczają się w te rejony. - Posmutniał Witosza.
- Uszy do góry – powiedział wół o złotych rogach. - Srebronorożek i ja będziemy prosić Mokoszę, aby zesłała tu odpowiednią pomoc dla ciebie.
- Dziękuję wam, przyjaciele! - Odrzekł wzruszony rolnik.
Wolarz gościł w jego chacie jeszcze osiem dni, aż którejś nocy odszedł wśród sypiących się obficie z nieba płatków śniegu…
*
Nastała wiosna i dla pierwszego rataja oznaczało to wytężoną pracę na roli; orkę i siew. W obejściu Witoszy krzątały się skrzaty świadczące cichą a niestrudzoną pomoc; domowiki, dworowoje, chlewniki, banniki, plonki, gumienniki. Choć chłop mógł ilekroć zechciał rozmawiać ze swoimi wołami władającymi ludzką mową, wciąż czuł się samotny, nie miał bowiem żony.
Zdarzyło się, że o zachodzie Słońca wracał z pola do swej chaty. Przystanął słysząc dobiegający od strony lasu przepiękny śpiew i śmiech perlisty. W jego sercu coś drgnęło.
- Nie idźcie tam, gospodarzu – ostrzegł go Złotorożek.
- Tam może być niebezpiecznie – dodał Srebrnorożek.
Witosza nie posłuchał swoich mądrych wołów. Zostawił zaprzęg, a sam udał się w kierunku skąd dochodziło urokliwe pienie. Jego oczom ukazała się szóstka rusałek, nadobnych panien o włosach lśniących złotem, odzianych w kuse sukienki białe jak świeżo spadły śnieg. Rusałki tańczyły lekko, jakby unosząc się nad ziemią, a ich oczy lśniły na podobieństwo szmaragdowych gwiazd. W sercu Witoszy zapłonęła tęsknota tak wielka, że zdawała się pożerać całą jego duszę. Patrząc na urodziwe tanecznice miał ochotę zarazem śmiać się i płakać. Rusałki spostrzegły chłopa i na chwilę przerwały swój taniec. Uśmiechały się do Witoszy i machały do niego rękami, zapraszając, aby przyłączył się do nich. Witosza nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Zapadł właśnie zmierzch, kiedy podbiegł do gromadki rusałek i zaczął razem z nimi wirować w kręgu. Nie przeszkadzało mu, że ich dłonie były w dotyku zimne. Na twarzy chłopa malowało się upojenie, a jego woły ryczały gdzieś w oddali. Rusałki tańczyły coraz szybciej, aż cały świat zawirował Witoszy w oczach. Zrazu czuł błogość, jednak im dłużej tańczył, tym coraz bardziej kręciło mu się w głowie, nogi zaś plątały się. Czuł, że omdlewa.
- Zwolnijcie… panienki… - prosił Witosza. - Mnie już tchu braknie… - Rusałki jednak zdawały się być głuche na jego prośby.
Uśmiechały się radośnie, wirując coraz szybciej, zaś Witosza czuł się coraz gorzej. Kręciło mu się w głowie. Dostał oczopląsu, a ręce i nogi bolały go jak na torturach. Zaczął się dusić. Z jego otwartych ust najpierw wydobywała się piana, a następnie treść żołądkowa. Wesołym tanecznicom zdawało się to nic a nic nie przeszkadzać.
- Ostawcie go wreszcie, na miłość Mokoszy! - Rozochocone rusałki przerwały swój morderczy taniec.
Właśnie podeszła do nich siódma nimfa, równie nadobna jak one, lecz mająca długie włosy barwy srebrnej. Odpięła pasek od białej sukienki, który w jej rękach zamienił się w syczącą żmiję cienką jak ołówek.
- Daj spokój, Białka! My się tylko bawimy! - Próbowały się tłumaczyć rusałki.
- Nie widzicie, że ten człowiek cierpi? - Białka nie dała się im przekonać. - Woły mówiły mi, że już od godziny męczycie tak ich gospodarza!
- Woły są głupie! - Jedna ze złotowłosych panien wydęła pogardliwie wargi.
- Woły są bardzo mądre i pożyteczne – tupnęła nogą Białka i zasługują na cześć niemal jak Enkowie. Kto nie szanuje pracowitych wołów, ten obraża trójgłowego Welesa i dwugłowego Wolarza!
- Uspokój się. Chciałyśmy tylko potańczyć – broniła się złotowłosa.
- Nie widzicie, że on ledwo dyszy? To nie jest strela, aby móc tańcować z nami czy wiłami kilkanaście godzin pod rząd. Ludzie są słabsi niż istoty rasy toropieckiej; czyż nie wiedziałyście o tym? Mogłyście go zabić!
- Nawet jakby ten syn Novalsa wyzionął ducha, to nic wielkiego by się nie stało. Wszak to ludzie sprowadzili zło na świat.
- Nie tylko ludzie ulegają podszeptom Rykara. Czyżbyście zapomniały już o mrocznych czasach Goplany Przeklętej, która nurzała się we wszelakiej rozpuście i składała Čortom swe dziatki w ofierze? - Rusałki zamilkły skonfundowane i pospuszczały głowy.
- Białka, nie bądź dziwna! - Prosiła jedna z nich.
- Macie natychmiast ostawić tego syna Novalsa, albo będę zmuszona wychłostać was żmijowym batem!
Kiedy złotowłose rusałki, mamrocząc pod nosem, poszły w stronę lasu, Białka przypadła do leżącego Witoszy. Wiechciem trawy wytarła plamy ze śliny i wymiocin na jego odzieniu. Masowała pierś chłopa i energicznie dmuchała na jego twarz, dzieląc się z nim życiodajnym oddechem. Witosza zamruczał coś pod nosem, gdy jego serce znów zaczęło bić. Białka, silna jak wilczyca, zarzuciła sobie Witoszę na ramiona i przeniosła go w kierunku stojących wołów. Uwolniła je z jarzma, przełożyła pogrążonego w letargu Witoszę przez szeroki grzbiet Złotorożka, a następnie poleciła obu zwierzętom wracać do obory. Gdy woły doszły do chutoru, Białka zdjęła Witoszę z grzbietu Złotorożka. Następnie z matczyną delikatnością ułożyła gospodarza w jego łóżku.
- Na przyszłość bądź ostrożniejszy – poradziła śpiącemu cichym, melodyjnym głosem.
Ucałowała go na pożegnanie w czoło i odeszła z izby, cicho jak kot. Kiedy Witosza zbudził się o brzasku, Białki już od dawna nie było. Nie potrafił przypomnieć sobie co robił wczoraj. Głodny i zdezorientowany udał się do obory, aby dowiedzieć się czegoś od swych mówiących wołów.
- … i wtedy Białka zaopiekowała się tobą i z naszą pomocą, umożliwiła ci powrót do domu. Gdyby nie ona, całą naszą trójkę pożarłyby wilki albo brukołaki – zakończył opowieść Złotorożek.
- Tak było. Mój brat nic a nic nie zmyślił – dodał wół o srebrnych rogach.
- Kim jest Białka? - Spytał Witosza.
- Jedną z rusałek, nadobną panną o włosach srebrnych jak moje rogi i racice – objaśnił Srebrnorożek.
- Rad byłbym spotkać ją jeszcze i wyrazić jej swą wdzięczność – westchnął Witosza.
- Znajdzie się na to rada – wtrącił wół o złotych rogach. - Nazrywaj bukiet kwiecia i połóż go na stepie na płaskim kamieniu. Następnie zawołał donośnie na cztery strony świata: ,,Sława tobie, Biała Pani, niech Enkowie ci błogosławią!’’ Myślę, że pani Białka doceni ten wyraz wdzięczności.
- Jesteście mądre jak sowy i pracowite niczym mrówki – odrzekł wzruszony gospodarz i przytulił oba woły.
Zjadł śniadanie złożone z pajdy chleba z boczkiem i szczypiorem, po czym wyszedł z chaty. Nazrywał dorodnych, białych lilii i uczynił z nimi wszystko to co polecił mu wół. Wówczas przez step przeszedł powiew łagodnego wiatru. Witosza uczuł delikatny zapach róż i jaśminu, a do jego uszu dobiegł perlisty śmiech niby dźwięk srebrnych dzwoneczków. Podniósł oczy i ujrzał ją! Srebrzyste włosy Białki falowały na wietrze. Rusałka odziana była w powłóczystą suknię barwy fiołków.
- Witaj, Uprawiający Ziemię – uśmiechnęła się promiennie i z wdziękiem ujęła kwiaty.
- Nazywam się Witosza Chliborob i chciałbym ci podziękować, piękna pani, za uratowanie mi życia tamtej nocy.
Białka uśmiechnęła się skromnie i spuściła wzrok. Następnie ni z gruszki, ni z pietruszki, zarzuciła Witoszy na szyję swe białe ramiona i pocałowała go w usta. Od tego czasu Białka często nawiedzała chutor Witoszy. Swym upajającym głosem śpiewała mu stare, toropieckie pieśni o miłości i szczęściu kochanków. Uczyła go uprawy nieznanych wcześniej roślin takich jak kalarepa, brukiew, botwina, groch, fasola, brokuły i kalafiory, a także sztuki sporządzania leczniczych uzwarów z ziół i żmijowego jadu. Z każdym dniem Witosza pragnął jej coraz bardziej, aż w końcu poprosił ją o rękę. Białka zgodziła się. Gdy nastał kolejny rok, w najkrótszą noc upamiętniającą urodzenie Sobotniej Góry przez Mokoszę, Białka i Witosza udali się, trzymając za ręce do pobliskiego lasu. Przedzierali się przez kłujące zarośla, zaś dzikie zwierzęta, czując pulsującą w powietrzu magię Nocy Kupały, nie czyniły im żadnej krzywdy, jeno łasiły się do nich.
- Oto jest, piękny jak gwiazda spadła z nieba! - Uradowana Białka wskazały Witoszy okazały kwiat paproci.
Miał duże, złote płatki i niebieski środek. Rzucał blask silny jak pochodnia.
- Jaki on piękny! - Szepnęła wzruszona Białka i wyciągnęła rękę, aby zerwać kwiecie.
- Synu Novalsa i córko Europy! - Nieoczekiwanie kwiat paproci przemówił ludzkim głosem, lecz nikogo to nie zdumiało. - Czy chcecie być dla siebie oblubieńcem i oblubienicą?
- Chcemy – odpowiedzieli zgodnie Witosza i Białka.
- Czy biorąc na świadka Welesa, strażnika przysiąg, ślubujecie sobie miłość mocną jak dąb i wieczną niczym trawa, z czego tylko ukłucie ościenia Mar – Zanny może was zwolnić?
- Przyrzekamy!
- Miłujcie się przeto wiernie na podobieństwo wilka i wilczycy. Sława nowożeńcom!
Po tych słowach kwiat paproci umilkł, a jego blask przygasł i płatki opadły. Witosza i Białka z wielką radością zrzucili odzienie i aż do białego rana prześcigali się w okazywaniu sobie małżeńskiej czułości.
*
W Wiedźmim Jarze leżącym siedem wiorst od chutoru Witoszy Chliboroba, nieszczęsna Białka leżała obdarta z szat na płaskim kamieniu służącym za ołtarz. W ustach miała knebel, zaś jej członki były skrępowane grubymi powrozami, dodatkowo wzmocnionymi zaklęciami. Rusałka dygotała ze strachu, a jej serce biło jak oszalałe. Pochylały się nad nią nagie czarownice, równie urodziwe co zepsute, z pochodniami w dłoniach, skrzydlate mamuny ze żmijami zamiast piersi, nocnice o skórze czarnej jak antracyt i czerwonych oczach, wilkołaki, obrzydliwe sysuny i brukołaki z monstrualnymi kłami i pazurami, trzy wąpierze okryte cuchnącymi całunami, detka, mające postać ludzkich głów poruszających się na pajęczych nogach oraz piekielne ptaki, lelce. Te ostatnie przypominały zwykłe lelki kozodoje o ognistych oczach, miały jednak dzioby wypełnione kocimi zębami i żmijowe ogony. W oczach Białki zalśniły łzy przerażenia gdy podeszła do niej złotowłosa czarownica Linnika znad wielkiej rzeki Volgi. Miała na głowie koronę z trupich kości, a jej jedyne odzienie stanowił czerwony jak krew płaszcz wyszywany rubinami. Linnika uśmiechnęła się słodko na widok związanej Białki, a w jej dłoni zalśnił rytualny sztylet z kła tygrysa szablozębnego.
- Poznajesz mnie, wywłoko? - Spytała czarownica trzepocząc rzęsami.
Białka poznała ją. To właśnie Linnika pod postacią staruszki dzień wcześniej sprzedała jej smakowicie wyglądające, rumiane jabłko o zapachu cynamonu. Z dziecięcą ufnością Białka ugryzła owoc. Ostatnie co zapamiętała to była straszliwa ciemność. Jej oczy zajarzyły się z wielkiej trwogi.
- Wiesz co ci teraz zrobię? - Ciągnęła Linnika przeciągając szponiastą dłonią po twarzy i piersiach rusałki. - Wyrwę ci serce, a potem je zjem! Oznajmiła czarownica, a zgromadzone straszydła zarechotały z uciechy. - Będę swoją śnieżkę pieścić sztyletem, aż wytoczę z niej całą krewkę, a na jej ciałku nie będzie miejsca bez rany, hi, hi. Na ostatek rozłupię ci główkę i wyjmę z niej nimfolit, abyś wreszcie zdechła po długich męczarniach.
- Śmierć rusałkom i ludziom! - Ryknął jakiś brukołak, a pozostałe straszydła podchwyciły ten okrzyk.
W tym samym czasie Witosza zerwał się z posłania, obudzony cichym, lecz stanowczym głosem Chorsa Cara – Księżyca.
- Wstawaj mężny Chliborobie i pędź do Wiedźmiego Jaru! Tam czarownice chcą złożyć twą żonę w ofierze Čortom!
Witosza zerwał się czym prędzej z łoża. Pochwycił nabijaną krzemieniami maczugę, służącą mu na co dzień do obrony trzody przed wilkami i pognał w step. W drodze do Wiedźmiego Jaru wskoczył w biegu na grzbiet dzikiego tarpana i polecił mu biec w kierunku sabatu. Dziki koń nigdy nie miał na sobie jeźdźca i nie zrzucił Witoszy tylko dlatego, że Enka Ratajnicza, opiekunka koni, przez Celtów nazywana Eponą, szepnęła tarpanowi do ucha, aby tym razem pozwolił się dosiąść w słusznej sprawie. Dzięki chyżości nóg tarpana, Witosza zdążył na czas. Linnika już wznosiła sztylet, aby zatopić o w białej piersi rusałki, gdy Witosza począł ciężką maczugą łamać kręgosłupy brukołaków i złych Neurów. Tarpan dzielnie pomagał gospodarzowi, zajadle gryząc i kopiąc kopytami, aż okrutne i tchórzliwe straszydła rozpierzchły się z jazgotem. Jeszcze tylko ptaki lelce usiłowały kąsać Witoszę swymi kocimi zębami, lecz chłop obronił się przed nimi za pomocą kindżału. Przy kamiennym ołtarzu czarownica Linnika zasyczała gniewnie i zraniła Białkę sztyletem. Następnie rozpłynęła się jak mgła, aby uniknąć kary wymierzonej przez rozgniewanego chłopa. Witosza rozciął więzy żony i troskliwie opatrzył jej rany broczące lazurową krwią. Następnie okrył jej nagość swym płaszczem, posadził na grzbiecie tarpana i powiódł w stronę chutoru.
*
Białka i Witosza mieli córkę Sławunię oraz synów Chłopa, Kmiecia, Rataja i Opoja. Pierwsi trzej byli pracowici, co napełniało ojca dumą, jeden tylko Opój pozostał całe życie leniwy i niezaradny. Napotkał Čorta noszącego imię Ka, który nauczył go pędzić ze zboża uzależniający napój nazwany gorzałką. Opój zasmakował wielce w tym trunku, aż stał się jego niewolnikiem, krzywdzącym swą żonę i dzieci. Jednym z odległych potomków Witoszy Chliboroba żyjących w obecnej erze trzynastej był polski działacz ludowy, Wincenty Witos z dumą wspominający swojego przodka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz