poniedziałek, 30 września 2013

Emigracja. Heniek

,,Moja mamo jado goście
Niedaleko so na moście
Sykujcie im styry pyry
Jado do mnie kawaliry'' - kurpiowska pieśń ludowa



Aby kontynuować nasze nasze rozważania, musimy przenieść się poza granice Polski, do Mołdawii - małego kraju między Ukrainą a Rumunią, gdzie z dawien dawna ścierały się interesy Turków i Polaków, Rumunów, Rosjan i Sowietów. W okresie międzywojennym w mieście Kiszyniowie, urodził się niejaki Heniek de Slony, bo tak wymawiano jego nazwisko w wersji spolonizowanej. Podczas II wojny światowej Sowieci narzucili jarzmo Besarabii, wówczas krainie na północy Rumunii, obecnie razem z Bukowiną tworzącej pogranicze ukraińsko - mołdawskie. Jego rodzice byli od zawsze przeciwnikami komunizmu - wyniesioną z domu postawę Heniek zachował przez całe życie. Kiedy ojciec i matka opuścili doczesny świat, w sercu ich syna rozkwitło postanowienie, że nigdy nie będzie pracował dla wrogów swojego narodu. Rozżalony przerwał swoją ponadpodstawową edukację, a za ostatnie pieniądze nakupował alkoholu i papierosów. Władze oświatowe w Kiszyniowie rozgłaszały jego zabicie przez rumuńskich opozycjonistów wobec władzy Stalina - publicznie wydalono ze szkoły i przekazano milicji trzech kolegów Heńka, których jedyną winą było posiadanie chałupniczych wytwórni sprzętu domowego przez rodziców, a ponadto trzeci z nich i jedna dziewczyna zostali wydaleni za uczestnictwo w nabożeństwach cerkiewnych.



Tymczasem sam zainteresowany potajemnie przekroczył granicę Ukraińskiej SRR. Dalejże rozpijać kołchozy! Niech alkoholizm uderzy w podstawy komunizmu, niech gorzałka okaże się sroższym tyranem od Lenina i Stalina. Heniek widział tragedię rozpijanych przez siebie niewolników sowchozów i kołchozów oddawanych i oddających się w jarzmo niszczącego nałogu. Oczywiście, że miał wyrzuty sumienia, ale zagłuszał je w sobie. ,,Jeśli kacapy głoszą, że 'wielka rewolucja potrzebuje wielkiej krwi' to dlaczego z kontrrewolucją nie miałoby być podobnie''? - myślał. Alkohol i papierosy rozdawał najczęściej za darmo, pieniądze zarabiał dorywczą pracą, a coraz częściej kradzieżą. W Kijowie dokonał serii włamań do mieszkań członków Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), które przy okazji demolował. Od pewnego Polaka, który podczas wojny pod przymusem przyjął sowieckie obywatelstwo, Heniek kupił kudłatego psa rasy owczarek nizinny o wdzięcznym imieniu Uk Tubajtyna, w polonizacji: Czubek. Dla niewtajemniczonych: Wsiewołd Tubajtyn był ukraińskim bohaterem narodowym, który zginął w XVIII wieku broniąc oblężonej przez Rosjan Siczy Zaporoskiej. Od tego momentu, Uk Tubajtyna zawsze towarzyszył Heńkowi podczas przemytniczych wypraw. Dopóki pili sami chłopi pracujący w kołchozach, problem jakby nie istniał. Co prawda pola leżały odłogiem, ale do Moskwy wciąż nadchodziły raporty triumfalnie donoszące o hałdach zboża, oceanach mleka, jajach licznych jak gwiazdy na niebie, świniach liczniejszych od szarańczy, ziemniakach władnych wypełnić Ocean Indyjski i podobnych mirażach unoszących się niby fetor nad trupami zdechłych z głodu kołchozowych wieprzy. Do czasu... Urzędnicy nadzorujący chłopów też zaczęli pić przemycany alkohol, aż sami zaniedbali się w robocie. W Moskwie nadaremno oczekiwano z utęsknieniem ich wypocin, a gdy tych zabrakło Sowieci spostrzegli, że coś nie gra. W Związku Radzieckim bowiem, świstek zapisanego, lub zadrukowanego papieru z rządową pieczątką znaczył więcej od ludzkiego życia lub pracy. Wreszcie milicja zaczęła szukać Heńka, toteż przemytnik i  jego pies uciekli do Rumunii. Rozpijanie chłopów, a z czasem także robotników, a nawet zbiorowa libacja Komitetu Centralnego w Bukareszcie wyszły na jaw i de Slony ścigany listem gończym w ZSRR i w Rumunii zbiegł na Węgry. Tam jednak przyszła kryska na matyska i Mołdawianin został złapany przez milicję. Z aresztu uratował się brawurową ucieczką i odnalazłszy Czubka uciekł do Czechosłowacji. Lata życia poza prawem zmieniły go na gorsze. Stracił skrupuły, niszczenie społeczności było już dla niego czymś normalnym. Okradał zarówno komunistów, jak też ich poddanych. Nauczony ostrożnością rychło opuścił Czechosłowację i przekroczył granicę polską. Nasza powieść zaczyna się w momencie, gdy szukany przez milicję sowiecką, rumuńską i węgierską znalazł azyl na jachcie ,,Huta'' kapitana Jana Tadeusza Sadłowskiego.

*



- Widzę, że jesteś uczciwym człowiekiem i uczciwie pracujesz. Towar - mmmm - tylko te zawistne rybiciotki chcą zrujnować ci życie, ale ja też jestem uczciwy człek i nie dam ciebie skrzywdzić - mówił na pokładzie ,,Huty'' naiwny kapitan, wierzący we wszystkie kłamstwa przemytnika.
Jan Tadeusz Sadłowski był otyły i miał czarne wąsy; image przypominał króla Sobieskiego, a intelektem i doświadczeniem roczne dziecko. Nosił wysokie czarne buty do kolan i typowo kapitański uniform. Jacht ,,Huta'' co roku odbywał rejs z Krakowa do Gdańska, a Sadłowski był jego kapitanem, ponieważ nie mógł znaleźć żadnej innej pracy, a i tą dostał z trudem. Nie miał za grosz autorytetu, był manipulowany przez udającego posłuszeństwo bosmana, teraz zaś przez Heńka de Slony.
- Długo z tobą rozmawiam, więc mi w gardle zaschło, proszę poczęstuj mnie tą rosyjską wódką! - prosił kapitan Sadłowski.
Heniek podał mu butelkę, a kapitan po skosztowaniu jej zawartości...
- Heniek! Jesteś najlepszy! - wykrzyknął entuzjastycznie.
Przemytnik i jego pies zostali stałymi członkami załogi, protegowanymi nieco sfiksowanego kapitana. Heniek poił go alkoholem i częstował papierosami (w obu przypadkach bez banderoli), a Jan Tadeusz wśród ,,ochów'' i ,,achów'' pozwalał sobą manipulować przy akompaniamencie głośnych i widowiskowych zapewnień o przyjaźni. De Slony żył wygodnie na pokładzie ,,Huty'', ale kapitan rychło mu się znudził. Był pewny, że Polska w przeciwieństwie do Kraju Rad, Rumunii i Węgier, a kto wie czy również nie Czechosłowacji? - nic nie wie o jego przestępstwie. ,,Huta'' i Sadłowski były już dla niego nudne jak flaki na oleju. Zapragnął zejść na ląd, rozpić jakiś kołchoz, czy też raczej PGR, może fabrykę, aby nie miał kto dla komunistów pracować, a nie gnić bezczynnie na krypie, kupować używki w państwowych sklepach i znosić ciężki dowcip kapitana. ,,A właściwie to czy dobrze robię? - zadał sobie pytanie leżąc w hamaku - rujnuję rodziny i zdrowie, a komunę zdaje się to nic nie obchodzić - myślał rozgoryczony. - Przeciwnie, to komuna raczej szkodzi mi, niż ja jej. A poza tym czy można być prawdziwym wrogiem komunizmu, stosując w jego zwalczaniu tę samą niegodziwość''? Wtedy przychodził do niego diabeł, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia. ,,Świat jest już tak urządzony, że aby samemu żyć, trzeba krzywdzić innych, to taka konieczność - usprawiedliwiał się przemytnik - działam w słusznej sprawie a cel uświęca środki, tak np. robi wojsko, a z pewnością Białogwardziści bywali okrutniejsi ode mnie. Zaraz - nikogo przecież nie zabijam, nawet najpodlejszego partyjnego śmiecia! Niszczę rodziny? Szkoda, że musi tak być, że te rodziny i tak już niszczone przez Partię, gdyby wiedziały dlaczego muszą ginąć, to widząc w swojej zagładzie, zagładę komuny, uznałyby się za męczenników''! Heniek zgasił papierosa i wyszedł z hamaka.
- Muszę czym prędzej opuścić tę krypę i zająć się przemytem, albo sfiksuję jak kapitan! - westchnął głośno.
Od czasu gdy uciekł węgierskiej milicji niczego nie przemycił. Na ,,Hucie'' bał się rozpijać pasażerów. Wiedział, że bosman go nienawidzi jako konkurenta w manipulacji kapitanem i jest gotów zaskarżyć go na najbliższym posterunku Milicji Obywatelskiej.
- Wiesz Czubek - mówił do psa - uciekniemy stąd i to już niedługo.
- Hau! - odezwał się owczarek nizinny Uk Tubajtyna.
- Nie martw się. Umknęliśmy Węgrom, umkniemy też Polakom.
,,Huta'' tymczasem płynęła w dół rzeki i obecnie znajdowała się na wysokości Konstancina - Jeziornej. Kapitan Sadłowski i Heniek de Slony siedzieli na plastikowych krzesłach przed zardzewiałym, blaszanym stolikiem i pili tokaj.
- czy lubisz raki? - z głupia frant zapytał przemytnik.
- Nie, bo szczypią, a to boli! - zaprzeczył kapitan.
- A wiesz, że teraz wszyscy mają raka? - ciągnął Heniek. - W Hameryce wszyscy mają raka, sam ruski prezydent ma raka...
- Hmm - zdziwił się Sadłowski. - Jak wszyscy mają, to zejdę w wodę i złapię jednego, ale do czego będzie mi potrzebny? - kapitan zdradzał wielką naiwność.



- ,,Nie wiedziałem, że rodak Kopernika może być takim debilem'' - pomyślał Heniek, głośno zaś powiedział:
- Jest na świecie taki przepis, że każdy człowiek musi mieć raka i trzymać go w kieszeni, na razie tak robią w Hameryce, ale w Polsce też już zamierzają wprowadzić, więc radzę się przygotować.
- Ale ja nadal nie rozumiem do czego jest potrzebny rak w kieszeni? - zafrasował się Sadłowski.
- Bo widzisz, panie kochanku, dzięki wprowadzeniu socjalizmu ludzie stali się tak uczciwi, że milicji grozi bezrobocie, toteż ruski i hamerykański prezydent uchwalili ustawę, żeby milicja karała każdego kto nie ma raka w kieszeni! - głupkowato uśmiechał się Heniek.
- A ja nie muszę mieć raka! - buńczucznie odparł kapitan - bo jak milicja będzie mi sprawdzać, to ja się schowam, albo ciach - przez łeb, że się z rozumem nie połapią!
- Panie kapitanie - de Slony nie tracił cierpliwości - milicjanci noszą broń palną i mogliby pana zastrzelić w każdej chwili! - odparł spokojnie.
- Brrr... - Urodzeni mordercy - wystraszył się kapitan, - ale dlaczego boją się bezrobocia?
- ,,Z jego głową jest gorzej niż myślałem'' - przestraszył się przemytnik.
- Bo ja bym chętnie został bezrobotnym... - marzył kapitan.
- ,,Idioto - miarkuj swoją głupotę, bo nie zdzierżę'' - Heniek słuchał wynurzeń z politowaniem.
- Całymi dniami leżałbym pod drzewem, na słoneczku, jadłbym owoce, które by spadały na mnie... - komentarz zbyteczny.
- A skąd pan kapitan brałby pieniądze? - de Slony próbował sprowadzić go na Ziemię.
- Co miesiąc przychodzi do mnie facet w mundurze, ale nie milicjant i daje mi pieniądze - zdziwiony odpowiedział Sadłowski.
- Tym facetem w mundurze, ale nie milicjantem jest listonosz, a pieniądze otrzymujesz za wykonaną pracę - mówił rzeczowo przemytnik.
- A myślałem, że daje mi pieniądze, bo mnie lubi - kapitan był zawiedziony. - Zawsze wiedziałem, że jestem bardzo zasłużony dla Polski...
- ,,W zbijaniu bąków'' - pomyślał Heniek.
- ...ale nie wiedziałem, że aż tak! - zakończył triumfalnie. - No to jak, panie de Slony; chodźmy do wody łapać raki i wsadzać je sobie w kieszeń! - powiedział wesoło.
- O nie! - chytrze zaprzeczył przemytnik - u nas w Mołdawii opracowano nową metodę chwytania raków. Nazywamy ją ,,obrzędem napędzania raka''. Używamy w niej papierosów.
- To ciekawe - powiedział kapitan - możemy spróbować?
- Oczywiście - odpowiedział de Slony.
Kapitan i przemytnik trzymając skrzynie pełne papierosów, weszli do kajuty i szczelnie ją zamknęli. Heniek pootwierał skrzynie i pomacał się po kieszeni czegoś szukając.
- Nie rozumiem co teraz będziemy robić - dziwił się kapitan Sadłowski. - Jaki ma to związek z rakiem?
- Raki siedzą nie tylko w rzekach i jeziorach, ale także w papierosach - tłumaczył chytrze de Slony - musisz być cierpliwy a rak sam do ciebie przyjdzie.
- Ale co mam robić? - dopytywał się naiwny kapitan.
- Zamknij oczy... - radził przemytnik.
- ... otwórz buzię - dopowiedział Sadłowski.
- Nie, buzię też zamknij i nie otwieraj aż rak do ciebie przyjdzie - mówił de Slony - połóż się na podłodze, rozluźnij, oddychaj głęboko - radził obłudnie. - O jeszcze okienko zamkniemy, o, co jeszcze? - pytał się uśmiechnięty zjadliwie. - Teraz pan kapitan będzie trzymał buzię na kłódkę, ani mru - mru i niech się... raczki przyśnią - de Slony z politowaniem patrzał jak kapitan wykonuje wszystkie jego polecenia.
Następnie wyjął z kieszeni zapalniczkę i pozapalał nią zawartość drewnianych skrzynek. Z tuby używanej przez Sadłowskiego do wydawania rozkazów na mostku kapitańskim, zrobił mu inhalator, przez który węższym końcem, szary, gryzący dym miał dostać się do nozdrzy. Dym ze skrzynek ogarniał całą kajutę, podczas gdy Heniek pospiesznie wyszedł z niej, zamknął drzwi i zabrawszy ze sobą Czubka i pieniądze Sadłowskiego po kryjomu opuścił statek. Kapitan leżał przytomny jak śpiące po długim i męczącym dniu dziecko. ,,Hutę'' unosiły fale Wisły, zaś z oparów tytoniowego dymu - ,,Idzie rak - nieborak, jak uszczypnie będzie znak''. Rak dawał mu pieniądze, samochody, alkohol, papierosy i jedzenie. Z kieszeni wystawały czerwone szczypce i rak łapał nimi dziewczyny. ,,Fajnie! Fajnie!'' - przez sen mamrotał Sadłowski. Wszystko było zgodnie z obietnicą Heńka de Slony. Ten zaś stał z Czubkiem na brzegu Wisły i spoglądał na bezwładnie kołysaną falami ,,Hutę''.
- A pisz pan do mnie na Berdyczów! - wesoło krzyknął w stronę statku.
Głaskał i przytulał Czubka, obaj tarzali się po zielonej trawie.
- Wolny, wolny! - krzyczał de Slony. - Nareszcie na lądzie!
Kapitan cały dzień nie wychodził z zadymionej kajuty, aż wzbudził niepokój załogi, nie wynikający niestety z altruizmu. Bosman pukał, ale nie spotkało się to z odzewem. Pukał coraz mocniej, walił pięścią w drzwi kajuty, aż wreszcie je otworzył. Nagle pokład ,,Huty'' zasłoniła ogromna chmura szarego dymu. Marynarze wynieśli leżącego kapitana na pokład. Obudził się cały w wymiocinach i znienawidził Heńka de Slony. Bosman powrócił do łask Jana Tadeusza Sadłowskiego. Tymczasem nasz Mołdawianin był w Konstancinie - Jeziornej. Sprawił, że komendant MO, agitator komunistyczny i przewodniczka pracy, stale ze sobą skłóceni, tym razem zgodnie leżeli pod płotem z czerwonymi nosami. Heniek nauczony ostrożnością, po wywołaniu tego incydentu opuścił Konstancin - Jeziorną i udał się razem z Czubkiem na północ, przemierzając Las. Jego życie zmieniło się na stałe (i na lepsze!) kiedy kolejnym etapem jego wędrówki stała się Pawlaczyca.

*


Cztery spalone stodoły, ośmiu ludzi leżących pod płotem, jedno pole leżące odłogiem, mąż, który zamordował żonę, wszędzie walające się śmieci: butelki, paczki papierosów, pożar łąk z trudem ugaszony, czerwone nosy i żółte zęby, ludzie cuchnący etanolem i nikotyną, pięć prób gwałtu; jedna udana, rozcięcie nogi o butelkę przez jakieś dziecko na polu, obniżenie sprawności psychicznej i fizycznej, zwiększenie impotencji, zahamowanie wzrostu, prowokujące do wymiotów, przesiąknięte odorem książki i zeszyty dzieci, w Jeziorze biomasa niedopałków i butelek przekroczyła biomasę ryb. Oto pobieżny bilans wprowadzenia alkoholu i papierosów do Pawlaczycy. Wiec postanowił schwytać winnego za wszelką cenę, lecz było to trudne bowiem Heniek koczował w już opuszczonych chatach i w stodołach, tudzież w innych pomieszczeniach gospodarskich, a używki rozprowadzał raz jawnie, a raz anonimowo. Początkowo niszczył wieś z zapałem, ale obecne wyrzuty sumienia odezwały się najsilniej - przecież w tej wsi nie mógł dostrzec ani śladu komunizmu, dlaczego więc miał ją rozpijać?! Piętnowany ustawami wiecowymi, wzywany do pokuty i nawrócenia przez Księdza Dobrodzieja, otoczony niechęcią Żyda i Sadownika oraz przeklęty przez Starą Babuchę, miał sojusznika w wiejskich dziewczynach, którym rozdawał rosyjską wódkę, mołdawskie wino i białoruską machorkę.
- Wiesz Przeciwmolówko - mówił Pan Sołtys - wczoraj były rekolekcje trzeźwościowe, bo Ksiądz Dobrodziej musi je teraz organizować od nowa, to wiesz co się stało? - gardłował z werwą. - Szewc znów się spił. No, wyobrażasz sobie? Pije i mówi: ,,Ale mocna'' o tej wódce z Rosji, wiesz, a Ksiądz Dobrodziej pyta się: ,,Co jest mocne''? Wiesz co Szewc odpowiedział? - Pan Sołtys musiał zaczerpnąć powietrza, a Lawendycja słuchała zmęczona.
- Szewc odpowiedział: ,,Nasza katolicka wiara'' - Pan Sołtys rumienił się ze wstydu. - No wiesz, żeby tak się zbłaźnić i to w Kościele, to ja bym się wstydził. I teraz się wstydzę za Szewca. Gdybym znalazł tego co go rozpił, to bym mu nie wiem co zrobił - Pan Sołtys odpiął pelerynę na znak, że zakończył tyradę.
Tymczasem Lawendycja kochała Henka, ten jednak nie zwracał na nią uwagi. Co z tego, że była dobrą i piękną kobietą, skoro nosiła nóż w ciemieniu, nie piła gorzałki, ani wina, nie paliła papierosów, a jej ojciec miał opinię człowieka ekscentrycznego. Poza tym nie była w nim zakochana, bo dostrzegała też jego wady. Kochała go prawdziwie, a on do prawdziwej miłości jeszcze nie dorósł. Tak więc Lawendycja dla niego nie istniała - uważał, że niespotykane nigdzie indziej imię i ciemię z tkwiącym nożem to ostateczne cechy dyskwalifikujące kobietę w jego oczach. De Slony, któremu tego dnia nie szły interesy, wiedział o obowiązującej w Pawlaczycy prohibicji i trudnościach jakie to stwarza dla niego. Postanowił, że uderzy w same fundamenty niekorzystnego dlań prawa.
- Rozpiję sołtysa - pomyślał idąc drogą do jego domu.
Zastał Pana Sołtysa siedzącego za biurkiem w swoim gabinecie.
- Szczęść Boże, panie gospodarzu! - pozdrowił uprzejmie mimo, że był ateistą.
- Panie Henryku, jeśli łaska - żarliwie zaoponował Pan Sołtys - proszę mnie nie nazywać gospodarzem, bo ja nie jestem żaden gospodarz, ni dziad, bo za dziada robi Pan Konida, ale jestem sołtysem gminy Pawlaczyca, panem Stefanem Eustachym Romanem Skyjłyckim, mam szlacheckich przodków i proszę o szacunek dla mojego urzędu - zakończył życzliwie. - Szczęść Boże. W czym mogę pomóc?
- To ja chcę pomóc - obłudnie przemawiał Heniek.
- W czym? - zapytał Pan Sołtys.
- W rozkoszy - mówił Heniek, po czym wyciągnął na biurko butelkę czerwonego napoju. - To pijemy w Mołdawii - zachwalał -wino. - Jest pyszne, będziesz miał ,,fazę'' po tym, włosy staną ci dęba i będziesz polował na sępa. Wszyscy to piją - zachwalał wino niczym agitator Partię - ten napój jest przyszłością Polski, Europy, świata, Pawlaczycy i ciebie - ciągnął. - Chcesz aby żona cię kochała? - pytał sie demagogicznie.
- Moja Bożenka kocha mnie i bez gorzałki, a poza tym mamy prohibicję. Sam ją wprowadziłem - z dumą zakończył Pan Sołtys.
- Ależ panie Skyjłycki! - przemytnik się nie poddawał. - To nie jest alkohol, to tylko taki napój! - kłamał bezczelnie.
Pan Sołtys postanowił zakończyć sprawę raz a szybko.
- No dobra - mówił - masz tu zapłatę - dał przemytnikowi przedwojenne monety - wezmę to picie.
Pan Sołtys kupiwszy butelkę mołdawskiego wina rozbił ją o biurko.
- No dobrze, co jeszcze macie ciekawego? - uważnie spojrzał na pobladłego i zaszokowanego przemytnika.
- To - odparł de Slony wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
Pan Sołtys długo i uważnie badał białe, śmierdzące obiekty, które widział właśnie pierwszy raz w życiu. Zainteresowany wpakował jednego do ust, pogryzł zębami, próbował połknąć, lecz po chwili wypluł z obrzydzeniem.
- Fuj! - wrzasnął. - Zawsze jecie takie świństwa? - zapytał się zdenerwowany.
- Nie wiedziałem, że nie zna papierosów, ale co grajdół, to grajdół! - myślał zaintrygowany, głośniej zaś dodał: - Tego się nie je, ale pali.
- Ale dlaczego mamy tym palić w piecu, skoro chrustu w Lesie mamy pod dostatkiem? - dziwił się Pan Sołtys.
Heniek się uśmiechnął.
- Tym się nie pali w piecu na zimę, ale zapalone trzyma w ustach dla przyjemności - tłumaczył Heniek, mimo woli widząc absurdalność palenia tytoniu.
- Ja nie rozumiem co to za przyjemność - rzekł Pan Sołtys.
- Wsadź sobie w usta a zrozumiesz - zdecydowanym ruchem rąk de Slony wepchnął Panu Sołtysowi papierosa w rozdziawioną ze zdziwienia buzię i zapalił zapalniczką.
- Fuj! - ryczał Pan Sołtys. - Chcesz mnie otruć?! - rzucił papierosa na podłogę i pobiegł otworzyć okno.
- Co za świństwo! Rzyg, rzyg, rzyg, rzyg, rzyg - wymiotował na biurko i podłogę, a Heńkowi robiło się niedobrze, gdy na to patrzał. - Łukaszu, osiołku, wyprowadźcie pana! - polecił.
Żarzący się papieros upadł Panu Sołtysowi na sznurowadło i to powoli zaczynało się tlić. Tymczasem Heniek nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy młody mężczyzna i stojący na zadnich kończynach Mądry Osioł wzięli go za ramiona i nie mogąc wymówić ani słowa, ni stawić oporu, dał im się prowadzić w stronę drzwi. Gdy poniósłszy porażkę odchodził z domu, z okna usłyszał wrzask ,,Zbrodniarz''! i kiedy się obejrzał, ujrzał przelatujący mu nad głową płonący adidas.
Ledwo Pan Sołtys ochłonął z gniewu, przyszedł do niego Żyd.
- Cześć Mosiek - zagadnął Pan Sołtys. - Wiesz, ja tak ostatnio nie słyszę żadnego gwaru z Chlewu Pijackiego. Czyżby chłopom zbrzydł soczek jabłkowy i tęsknili do wódki?
- Panie Sołtysie - odparł roztrzęsiony Żyd - chłopom nie tęskno do wódki; oni wódkę piją i prawo prohibicji łamią, a do karczmy nikt nie przychodzi, bo przecież już od dawna nie podaję napojów alkoholowych! - mówił Żyd.
- Hmmm. Chyba już wiem dlaczego... - zamyślił się Pan Sołtys.
- A to dlatego - żywo gestykulował Pilzstein, - że to wina tego człowieka co przyjechał z Unii Sowieckiej i sprzedaje to czego nie powinien!
- Nazywają go podobno Heniek de Slony i jest podobno Besarabem czy Bukowińcem, tak nie orientuję się w tych sowieckich nacjach... Ma jeszcze polskiego psa, którego nazywa nazwiskiem jakiegoś Małorusina, a my mówimy nań Czubek, bo ten Rusin nazywał się Tubajtyn, czy jak mu tam... - Pan Sołtys zamyślił się głęboko i ukrył twarz w dłoniach.
- Sadownik mówi - przerwał zadumę Żyd, że jeśli de Slony nie przestanie rujnować naszego interesu, to on go normalnie zabije! Tak Sadownik powiedział - była to prawda. - Panie Skyjłycki, pan jest tu do pilnowania porządku, on przecież rozpije całą wioskę! - zakończył błagalnie.
- Nie uczyła cię pani matka, że nie wolno kłamać? - buńczucznie zapytał Pan Sołtys.
- Ale panie dobrodzieju, ja mówię prawdę! - zaoponował Żyd.
- A nie - zaprzeczył Pan Sołtys - bo mówisz ,,całą wioskę'', a ja też jestem jej mieszkańcem, a mimo to nie złamię własnej ustawy o prohibicji. Nie dam się rozpić! Już wkrótce potwierdzę czynem prawdziwość  dzisiejszej deklaracji - zakończył uroczyście, a Żyd był pewien, że ucieszy Sadownika tą odpowiedzią.
Mosiek Pilzstein chciał już wyjść, bo zapadł już wieczór, ale Pan Sołtys jeszcze zagadnął go na odchodnym:
- A wiesz Mosiek, że ten de Slony był dzisiaj u mnie zanim ty wszedłeś? - zapytał.
- I co zrobił? - zapytał Żyd.
- Wiesz - odparł Pan Sołtys - dał mi butelkę wina z Mołdawii i na siłę zmusił mnie do kupna, lecz ja potłukłem ją o biurko, bo jak prohibicja to prohibicja, a wtedy ten zbrodniarz chciał mnie otruć. Dał mi takie białe, miękkie patyki z brązowymi paprochami w środku, włożył mi do gębusi i zapalił, a wtedy gwałtu rety!
- Papierosy... - domyślił się Żyd Pilzstein.
- Jakby cała siarka z piekła znalazła się w moim domu, aż zwymiotować musiałem, o tu leżą moje... wstyd to mówić... jeszcze nie zdążyłem ich sprzątnąć - wskazał na biurko i podłogę - to wiesz, ja kazałem Łukaszowi i Mądremu Osłu, aby wyprowadzili go z domu, on idzie won a ja patrzę; w międzyczasie buta mi podpalił papierosem i teraz go nie mam na nodze - Pan Sołtys musiał odsapnąć chwilę.
Żydowi robiło się już niedobrze.
- Bueeee. Dobranoc panie Skyjłycki. Bueee. Dobranoc. Dziękuję za wsparcie. Bueee. Rz... Muszę, bueee, iść już! - wymiociny zmieszane z winem wśród potłuczonego szkła napawały Żyda wstrętem.
Pan Sołtys to posprzątał, nie chciał bowiem budzić żony, rano zaś nadciągnęły ważkie wydarzenia...



Uk Tubajtyna nie mógł znaleźć swojego pana. Niezamieszkana od lat chata, w której ostatnio nocowali, miała zerwany dach i z ogromną siłą rozwaloną ścianę. Wył obudziwszy się wśród ruin. Rozdzielenie dwóch przyjaciół. Dramat przez wielu późniejszych komentatorów porównywany do rozdzielenia Karuska i Anielki. Przez wieś szedł owczarek nizinny szukający swojego pana. Mijał domostwa, pola, Wisłę - wieś była jakby wyludniona. Na polach pozostawały tylko pojedyncze osoby pokazujące sobie Czubka palcem i mówiące: ,,Oto pies Heńka de Slony''. Nikt jednak nie robił mu krzywdy. Nieoczekiwanie poczuł zapach swojego właściciela i szedł za nim aż dotarł na stałe miejsce wieców; łąkę przed domem Pana Sołtysa. Cały czas był, jeśli można tak to powiedzieć, trapiony niepokojem, że de Slonemu zagraża niebezpieczeństwo. Kiedy doszedł na miejsce, ujrzał ogromny tłum ludzi. Wiedział jedno: jego pan jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Szczekał i usiłował przedrzeć się przez tłum, lecz dwóch chłopów go pochwyciło i przywiązało do drzewa. Tymczasem dobiegł końca sąd, trzeba powiedzieć, że sprawiedliwy, ze świadkami, adwokatem i oskarżycielem, przesłuchaniem, bez tortur i prób przekupstwa. Warto to zauważyć, zważywszy, że prowadzący rozprawę Pan Sołtys był bardzo zagniewany, lecz starał się panować nad emocjami. Przynajmniej do czasu... Był to sąd nad Heńkiem de Slony, a Czubek wył długo i żałośnie...
- Uznając Heńka de Slony winnym: rozpijania, wsi, kołchozów, fabryk, okradania mieszkań i ich demolowania, kradzieży na statku ,,Huta'' i zagazowania jej kapitana dymem papierosowym przy jednoczesnym prawieniu mu dubów smalonych o ,,obrzędzie napędzania raka'', próbie rozpicia mnie i otrucia papierosami, krótko mówiąc: przekupstwa wymierzonego w naszą prohibicję, oraz ucieczki przed milicją Unii Sowieckiej, Rumunii i Węgier, dłużej nie będę powstrzymywał gniewu. Więcej łajdactwa nie zdzierżę! - krzyczał Pan Sołtys w roli sędziego. - Kara musi być i to surowa! - zakończył groźnie.
Tymczasem de Slony stał przywiązany sznurem do pala, a do kolan piętrzył się stos papierosów oblany alkoholem. Przemytnik nie mógł wymówić ani słowa. W rodzinnym domu w Kiszyniowie słuchał o licznych zbrodniach komunistów, lecz spalenia na stosie w XX wieku nie spodziewał się nawet po Stalinie! Nie mógł uwierzyć swojemu losowi. Pan Sołtys był nieubłagany. Na próżno Ksiądz Dobrodziej i Żyd na kolanach musieli go błagać o złagodzenie wyroku! Sadownika nic to nie obchodziło. Pan Sołtys nie był okrutny, ale bardzo porywczy, dlatego często robił rzeczy, których potem żałował. Tak było teraz.
- Wiem, że macie dobre intencje - zwrócił się do Księdza Dobrodzieja i Żyda - lecz porządek musi być! Jak go nie ukarzę, to inni pójdą w jego ślady i całe społeczeństwo rozpuści się jak dziadowski bicz! Tak być nie może!



Pan Sołtys wyjął z kieszeni trzy szydła, które zamierzał wbić Heńkowi w czoło, usta i serce, na znak, że tamten zgrzeszył myślą, mową i uczuciem. Połowa wsi myślała nad potrzebą leczenia psychiatrycznego ich sołtysa. Ten zaś młotkiem wbijał pierwsze szydło w czoło (a nie lepiej by zrobił kując się nim w pośladek, może gniew szybciej by przeminął?). Mołdawianin konał z przerażenia i bólu. Krew spływała po czole, a niektórym łzy po policzkach. Nagle jakaś młoda kobieta zarzuciła mu białą chustę na głowę. Przemytnik myślał, że zrobiła to z litości, aby nie widział własnej gehenny i uczuł wdzięczność dla niej. Czekał aż drugie szydło przebije mu obie wargi. Nie doczekał się. Uczuł, że ktoś odwiązuje go od pala i rozgarniając stos oblanych alkoholem papierosów, prowadzi go za rękę. Białą chustę zdjęto mu z głowy i Heniek zobaczył swoją wybawicielkę. Była to niebieskooka blondynka w białym wełniaku, z czerwoną szarfą, w spódnicy wzorowanej na łowickim pasiaku i czerwonych butach. Kiedy przyjrzał się jej dokładnie, zobaczył, że miała głowę przebitą nożem. Heniek z wrażenia upadł na ziemię. Pan Sołtys ochłonął z gniewu, wszak nie czuł się na siłach odmówić córce, a tym samym złamać odwieczny, żywy nie tylko w Pawlaczycy zwyczaj, który gdzie indziej zaniknął. W Pawlaczycy po raz pierwszy uratowano w ten sposób przemytnika kontrabandy. Oto tradycja złączyła się ze współczesnością. Pan Sołtys darował przestępcy winę.
- Nie zostaniesz zabity, ale nie wiem czy wiesz, że tym gestem możesz zostać zobligowany do małżeństwa, więc pytam czy nie jesteś już żonaty?
- Nie - odparł de Slony.



Mało wiedział o Polakach; znał ich głównie ze szkolnych lekcji o dymitriadach i z ,,Tarasa Bulby'' Gogola, przeto tym bardziej był pełen podziwu dla Lawendycji Skyjłyckiej. Tymczasem jej ojciec.
- Gniewałem się za te papierosy, ale chcę ci przebaczyć i ciebie też o przebaczenie proszę - mówił do Heńka - jeśli moja Przeciwmolówka nie ma nic przeciw temu, możesz zostać jej narzeczonym.
- Zgadzam sie - odpowiedział przemytnik.
- A teraz pragnę się zapytać naszego autorytetu moralnego - zwrócił się do proboszcza - jak powinni przeżyć narzeczeństwo, aby właściwie przygotować się do życia małżeńskiego?



- Teraz to ,,autorytet moralny'', a wcześniej nie chciałeś go posłuchać! - ze śmiechem odparł Ksiądz Dobrodziej, aby uchronić Pana Sołtysa przed niebezpieczeństwem obłudy. - W ,,Biblii'' Tobiasz i Sara przed ślubem uczyli się wspólnej modlitwy. Proponuję uczynić to samo narzeczonym, ponieważ ,,jeśli Bóg domu nie zbuduje, daremno trudzą się ci co go wznoszą''. Poza tym powinni się uczyć rozmawiać ze sobą, powiem nawet, że na próbę mogliby się pokłócić o coś, aby zbadać swoje reakcje. Wszak nawet w najlepszym małżeństwie takie sytuacje się zdarzają, dlatego lepiej jest nauczyć się przeżywać je jeszcze przed ślubem - zakończył radę.
- A teraz jeśli możesz, obiecaj uczciwą pracę - polecił Mołdawianinowi Pan Sołtys.
- Chcę uczciwie pracować i nauczyć się waszej pracy aby wynagrodzić  z jej pomocą wyrządzone wam szkody, bowiem bronią przeciwko komunie nie jest przemyt, ale miłość - obiecał.
Burza oklasków zakończyła stary rozdział w życiu Heńka i otworzyła nowy, lepszy. Pan Sołtys przypomniał sobie o Czubku i kazał go odwiązać. Nareszcie!



*

Lawendycja Skyjłycka i Heniek de Slony szli łąką w pobliżu domu Pana Sołtysa, a z nimi Pan Konida. Byli narzeczeństwem, a towarzystwo Dziada wynikłe z woli Pana Sołtysa nie wynikało z obaw o niemoralne postępowanie. Ojciec chciał ochronić córkę przed niebezpieczeństwem plotek - niesamowite imię, nóż w ciemieniu, ekscentryczny ojciec, gadający osioł, dziad z czyśćca rodem - wśród rówieśników Lawendycja miała zawsze opinię odmieńca. A teraz jej bohaterski czyn. Przecież już teraz pod wpływem zazdrości plotkowano, że biała chusta miała być jakoby bielizną nietrzeźwego Piotra Wierzby, który łamiąc prohibicję zabił się, ale to tylko absurdalne i krzywdzące wymysły. Pan Konida miał autorytet, toteż mógł uchronić ją przed oszczerstwami. Narzeczeni szli łąką i rozmawiali ze sobą.
- Więc powiadasz, że wasz Dziad naprawdę pochodzi z czyśćca? - bo nie mogę w to uwierzyć - pytał się Heniek.
- Kiedy ty nie wierzysz, ja wiem - odezwał się Pan Konida, - że pochodzicie z prawosławnej rodziny; urodziliście się w Kiszyniowie, a waszymi rodzicami byli Konstantine Solanescu i Kira z domu Ascu. Bardzo kochałeś Boga - Dziad zmrużył oczy - wiem, że w cerkwi byłeś ministrantem. Kiedy rodzice umarli (oboje tego samego dnia!) zostałeś ateistą...
Heniek się zdumiał, bowiem nikomu nigdy tego nie mówił. Porażony padł na kolana przed Panem Konidą.
- Proroku! - zawołał.
- Nie klękaj przede mną, wszak byłem psychopatą, raczej się  nawróć do Boga; nie przekreślił On mnie, nie odrzuca też ciebie; jesteś nawet w lepszej sytuacji niż ja, bo jeszcze żyjesz i możesz odpokutować, podczas gdy moja pokuta trwa nadal... - zakończył Pan Konida. - Powiedziałem co powiedziałem i co jeszcze powiem, bo wiem to od Boga; pozwolił mi to powiedzieć przeciwko zatwardziałości serca twojego.
- A nie mówiłam? - zapytała Lawendycja. - On naprawdę jest z czyśćca, a nie chciałeś mi wierzyć.
- Pasujecie do siebie - ciągnął Dziad - będziecie mieć dwoje dzieci płci obojga...
- To znaczy chłopca i dziewczynkę - tłumaczyła Lawendycja narzeczonemu, który jeszcze słabo znał język polski, a tym bardziej w wersji nieco archaicznej.
- ... nazwiecie je Stanisław i Faustyna na znak kraju i tego czego on potrzebuje najbardziej - powiedział Pan Konida.
- A długo będziemy mieć komunę u siebie? - zapytała Lawendycja.
- Zniknie za lat trzy i jeszcze cztery - tajemniczo odpowiedział Dziad i nie został zrozumiany.
Tymczasem jeszcze tego samego dnia Heniek de Slony poprosił o przyjęcie do rzymskokatolickiego Kościoła.

czwartek, 26 września 2013

Sny o Murzynach

UWAGA: Nie jestem rasistą, ani nie zamierzam propagować rasizmu.


Śniło mi się, że:


- byłem Murzynem, nosiłem wojskowy mundur i miałem usta, dosłownie od ucha do ucha (w tym śnie występował pies Śliniak z ,,Rodziny zastępczej’’),



- murzyński król Biały Tulipan był niewolnikiem i musiał stawiać kolumnę w ogrodzie swego pana, ktoś powiedział o nim: ,,Ten człowiek tak naprawdę sam sobie postawił pomnik’’,



- prezydent Bronisław Komorowski pojechał do starożytnej Numidii, aby podziękować jej mieszkańcom za zabicie Lecha Kaczyńskiego,



- Judasz był Felaszem (czarnoskórym wyznawcą judaizmu z Etiopii),
- pewien amerykański Murzyn został członkiem afroamerykańskiej organizacji przypominającej Ku – Klux – Klan (nosili oni stroje wzorowane na strojach białego KKK, tyle, że czarne),
- w czasie wycieczki w jakąś okolicę, podobną do Polany Harcerskiej w Szczecinie, ujrzałem idących przez las wysokich i rozczochranych Murzynów o strasznym wyglądzie i się ich bałem,
- miałem dziadka Murzyna i babcię Murzynkę, która używała kosmetyków zawierających złoty pył,
- w sklepie zoologicznym zobaczyłem nagie Murzynki,



- idąc po Szczecinie ujrzałem smoliście czarnych Murzynów i trochę ich się bałem.

Sny o muzyce

Śniło mi się, że:

- istnieje piosenka religijna pt. ,,Siusia’’,



- Doda przyszła do banku przebrana za Jokera,
- w CH ,,Galaxy’’ w wulgarny sposób przedrzeźniałem Dodę, zaś wieczorem, wracając do domu spotkałem ją i była na mnie zła, a ja przepraszałem ją, próbując tłumaczyć, że to nie ja się wygłupiłem, ale Peregrin Tuk,



- widziałem teledysk, na którym trzech piosenkarzy przebrało się za trzech królów; byli ubrani na biało, zaś na głowach mieli wysokie korony z papieru, oraz chodzili boso po czymś co przypominało szkło,
- Krzysztof Krawczyk rozmawiając na Facebooku z Małgorzatą Nawrocką o Sapkowskim, powiedział, że wyznaje on ,,arabską moralność’’



sobota, 21 września 2013

Sny o filmach




1920 Bitwa warszawska. Śniło mi się, że w tym filmie występowała matka Piłsudskiego, która była blondynką i nosiła białą maskę, z której ust wydobywał się tytoniowy dym. W tym śnie, dwóch policjantów dla żartu (?) kazało pewnemu kupcowi stawić się na komisariacie w dniu urodzin prezydenta Narutowicza.



Conan Barbarzyńca 3 D. Miałem sen zainspirowany tym filmem. Śniło mi się bowiem, że Conan został pojmany w niewolę i musiał służyć kapłankom na ich uniwersytecie. Nie chciał jednak pracować, ale się miniaturyzował i kierując maleńkim statkiem kosmicznym, latał po kuchni i rozbijał czarodziejskie naczynia. Potem się okazało, że nie Conan to czynił, ale przybierający jego postać czarownik Khalar – zym. Conan pomógł kapłankom zabić czarownika i chyba odzyskał wolność.




Morozko .W moim śnie zainspirowanym tym filmem, głupi Iwan był wychowywany przez prawosławnych mnichów, z których jeden pisał ikony. Chłopiec zamienił się w niedźwiedzia, lecz został odczarowany przez Babę Jagę, która dała mu czterdzieści rubli w banknotach.




Seksmisja.. Śniło mi się, że na jakąś obcą planetę zamieszkaną przez same kobiety, przybyło dwóch mężczyzn (jednym z nich byłem ja), owe kobiety były olbrzymkami, ale i my się skurczyliśmy, a one nas ścigały po całym budynku. Wreszcie aby się bronić przed nimi chciałem im pokazać rysunkowy żart o Leninie.



Stara baśń. Kiedy Słońce było bogiem. Śniło mi się, że w filmie zamiast Popiela występował cesarz rzymski Julian Apostata, który zlał się w jedno z Adamem ,,Nergalem’’ Darskim; Piastun i Ziemowit chcieli go obalić i pytali się senatu rzymskiego, czy Julian ma być nadal cesarzem.



czwartek, 19 września 2013

Oniricon cz. I

Śniło mi się, że:

- dziewczyna po wypiciu magicznego napoju zamieniła się w wampirzycę, a jej szabla stała się  mieczem świetlnym,



- Jarosław Grzędowicz udzielając wywiadu miał ostro spiłowane zęby,



- w Starym Testamencie występowali Napoleon Bonaparte i Lew Trocki, który nosił czerwony sweter i wynalazł żarówkę,



- w ,,Słowie i mieczu'' Witolda Jabłońskiego jedna chrześcijanka nosiła dżinsy, a inna miała na twarzy maskę i pływała w morzu z delfinem,
- byłem w wiosce zamieszkanej przez polską szlachtę; w tym śnie występowała złota szabla,
- nocą, przez szczeciński Plac Grunwaldzki jechały tramwaje wiozące odpady atomowe,



- spotkałem na mieście Jenę ov Blackeyovą, która była ubrana w białą suknię i miała twarz pomalowaną na zielono, rozebrałem się do naga, a ona tatuowała mnie,
- Japończyk w hotelu kuł igłą żonę, spijał jej krew i zjadał kawałki mięsa z jej ciała,
- pewna szczecinianka weszła nocą na zacumowany na Odrze statek piracki, na którym był buddyjski klasztor,



- w sadze ,,Zmierzch'' występowały czarownice (polecam swój wpis ,,Wokół 'Zmierzchu'''),
- neopogański bloger Opolczyk nosił brodę i robił zadymę,
- chciałem z Babcią pojechać na Litwę - do Wilna i Kowna,



- papież Franciszek mieszkał w Szczecinie i uczył w jednej z miejscowych szkół,



- w Meksyku, w czasie Cristiady, wojska rządowe korzystały z magii azteckiej, lecz przegrały,
- Henryk VIII miał telefon, którym dzwonił do Wolanda na numer 999,
- w niemieckiej szkole za karę dawano do jedzenia płetwy rekina,



- Lyra Belacqua była na wyspie zamieszkanej przez dinozaury,
- autystyczni uczniowie robili sekcję krewetki i dafni, 
- spotkałem sprzedawcę podobnego do midgaardzkiego boga Hinda, który sprzedał mi dwie skórki i gałązki jedliny,
- Tolkien był świeckim prałatem,



- w Świecie Dziesięciu Kontynentów żyła germańska wojowniczka Adela von Hamburg, która była pierwszą miłością Kagana - największego bohatera Słowian (polecam swój wpis ,,Kagan''),
- w ,,Sadze o wiedźminie'' Reinmar z Bielawy chciał uwolnić Elenczę z niewoli biskupa Konrada,



- biskup wrocławski Konrad z Oleśnicy był prymasem Polski,



- we Wrocławiu stał olbrzymi pomnik Bolesława Drobnera, którego głowa była wielkości człowieka,



- wróciłem do przedszkola, w którym zmuszano dzieci do zajęć z ideologii gender; kiedy oburzony tym zdemolowałem przedszkole, feministka za karę szczypała moje genitalia i sypała mi na głowę cukier i sól, przerażony uciekłem z przedszkola, a feministka mnie goniła, na ulicy spotkałem biskupów różnych wyznań, którzy bronili mnie przed nią.

wtorek, 17 września 2013

Kresy w ogniu

Znów przerywam jakże żmudne przepisywanie ,,Pawlaczycy'', aby w 74 rocznicę najazdu sowieckiego na Polskę, oddać hołd wszystkim obrońcom wschodniej granicy i wszystkim ofiarom czerwonego terroru. Sowieci wkroczyli do Polski na mocy zawartego z hitlerowskimi Niemcami paktu Ribbentrop - Mołotow, łamiąc postanowienia pokoju ryskiego, paktu o nieagresji z Polską i konwencji genewskiej. Odczłowieczeni przez diaboliczną propagandę z okrucieństwem godnym orków, albo Piktów masowo mordowali cywilów (np. w Grodnie gdzie rozjeżdżali ich czołgami), w myśl zasady ,,divide et impera'' zachęcali mniejszości narodowe do wystąpień antypolskich, zagrażali nawet polskim dyplomatom ... Wśród grup ludności skazanych na zagładę byli min. żołnierze, policjanci, parlamentarzyści, duchowni wszystkich wyznań, a nawet ... filateliści (sic!). Łupili co się tylko dało (np. zegarki). Jeden z najeźdźców miał powiedzieć: ,,Obełgała nas propaganda. [...] Toż to druga Ameryka''! - Paweł Jasienica ,,Pamiętnik''. Miłośnicy twórczości Pilipiuka znają zapewne określenie ,,zaiwanić'', czyli ukraść. Pochodzi ono właśnie z tego okresu!



Gdy pisałem o 1 września 1939 roku, mój przyjaciel Pavlas ov Vidłar zarzucił mi, że zbyt surowo oceniłem ... Niemców (sic!), a przecież podpisuję się pod słowami wielkiego przyjaciela Polski i Polaków, Ukraińca, śp. Wiktora Poliszczuka: ,,Nie ma zbrodniczych narodów. Są zbrodnicze ideologie i organizacje''.

niedziela, 8 września 2013

Pupa, pupa, traktor




,,Po wojnie Hitler przepędzony
lecz
Stalin
nadal się
panoszy
rządów zdrajców nadszedł czas,
narodziny
PRL - u
Moskiewski Antychryst
ogłosił
I znów krew polska się
polała
tak przez cały czas
Rękoma
ZOMO
i
'nieznanych sprawców'
wzmacniano stołek
dla
szubrawców'' - ,,Milenium, czyli Nowe Triumfy''



- Szczęść Boże, Księże Dobrodzieju! - powiedział Pan Sołtys wchodząc na plebanię.
- Szczęść Boże, panie Stefanie! - odpowiedział Ksiądz Dobrodziej.
Pan Sołtys usiadł a Ksiądz Dobrodziej przez chwilę uważnie obserwował jego tłustą twarz.
- Muszę powiedzieć panie Skyjłycki - podjął proboszcz, - że od pewnego czasu, bardzo się pan zmienił. Pański nos dawniej był taki czerwony jakby skórę z niego zdarto, a teraz ma kolor jaki przystało mieć nosowi trzeźwego człowieka. A tak się zapytam jeśli można - jak minął pierwszy dzień bez wódki?
- Fajnie, księże proboszczu - odpowiedział Pan Sołtys - i nawet żona nie robi już na mnie ,,huru - buru'' za tę krowę, tylko wie Ksiądz Dobrodziej - tak mi czegoś brakuje, tak bym sobie coś wypił ...
- No cóż - ,,Każdy kto popełnia grzech, staje się niewolnikiem grzechu'' - powiedział Ksiądz Dobrodziej, - ale widzę, że macie dobre chęci i wytrwałość, a to jest ważne, bowiem liczy się nie to ile razy upadamy, ale ile razy wstajemy z upadku. W alkoholizmie to jest złego, że zamyka nas na potrzeby bliźnich. Może aby nie myśleć o wódce mógłbyś spróbować zrobić coś dobrego dla drugiego człowieka ... - zaproponował Ksiądz Dobrodziej.
Po chwili namysłu Pan Sołtys powiedział:
- Ja tu tak przyszedłem do księdza proboszcza, właśnie tak aby o wódce nie myśleć. Bo Ksiądz Dobrodziej otworzył przed wojną szkołę, tak?
- Oczywiście, miesiąc temu ostatecznie naprawiono jej dach.
- Bo mnie to tak interesują, .... jestem zaciekawiony bardzo tymi podręcznikami, z których ksiądz uczy. Chciałbym je obejrzeć. To chyba nic złego, że jestem ciekawy? - spytał się niepewnie.
- Ciekawość sama w sobie - odparł Ksiądz Dobrodziej - nie jest rzeczą, ani złą, ani dobrą - wszystko zależy od tego na co jest ukierunkowana.
Ksiądz Dobrodziej otworzył szafę i wyjął drewniane pudło. Przyniósł je Panu Sołtysowi i otworzywszy je, pokazywał mu książki. Wśród nich był jeszcze przedwojenny podręcznik do przyrody.
- Co to jest? - spytał się Pan Sołtys. - Taka maszyna wielka jak stodoła i taka dziwna? - mówiąc to trzymał okryty białą rękawiczką palec na czarno - białej fotografii.
- To jest traktor zwany też ciągnikiem - cierpliwie rzekł Ksiądz Dobrodziej.
- A do czego on służy? - dopytywał się Pan Sołtys.
- Do prac polowych; siew, żniwa i inne - odpowiedział kapłan.
- A gdzie takie mają? - Pan Sołtys nadal był ciekawy.
- Obecnie w wielu krajach, w tym również w Polsce ...



- A jak się nazywa polski prezydent, czy nadal Mościcki? - ciekawość Pana Sołtysa wzrastała z każdą odpowiedzią.
- Prawowity prezydent jest teraz w Londynie, stolicy Wielkiej Brytanii, a w Warszawie rządzi Partia, która otrzymała władzę od Sowietów - odpowiedział Ksiądz Dobrodziej.
- A co sprawia, że taki traktor jedzie? - pytał Pan Sołtys.
- Wlana do baku benzyna, którą traktor spala w silniku - odpowiedział duchowny. - Planowałem je wprowadzić przed wojną, ale naziści wszystko popsuli. Być może teraz uda się je wprowadzić - zakończył.
- O tak - z zapałem podjął temat Pan Sołtys - i to ja wprowadzę traktory, albo nie jestem sołtysem gminy Pawlaczyca, panem Stefanem Skyjłyckim! - wykrzyknął z butą i pewny siebie do granic szaleństwa, zresztą jak zawsze w życiu.
Przyjaciele się pożegnali i Pan Sołtys idąc w stronę domu cały czas myślał tylko o ogromnych, silnych, pracowitych, pożytecznych traktorach. Traktor, traktor, traktor - szedł z głową w chmurach, nie pozdrawiał nikogo ze spotkanych chłopów, nawet Szewca i Kowala, traktor, traktor, adidasami wchodził w błotniste kałuże, traktor, i brudził podobne do dzwonów spodnie, płosząc traktory, przepraszam - chciałem powiedzieć żaby. Również w domu był podniecony i po głowie jeździły mu traktory. Pani Sołtysowa i inni mieszkańcy Pawlaczycy obawiali się nawet, czy czasem, mimo wprowadzonej przez siebie prohibicji nie pije cichaczem czegoś wyskokowego. Traktor, traktor, traktor. Hip, hip, hurra - niech żyją ciągniki, ich konstruktorzy, oraz użytkownicy! W Pawlaczycy rozpoczął się kolejny wiec.
- Ostatnio ktoś o mnie plotkował, że po kryjomu piję wódkę - przemawiał Pan Sołtys - żeby mi to ostatni raz było! Jestem trzeźwy jak bela, a kłamca taki czy siaki ma język obrośnięty w kłaki! Lepszy złodziej niż kłamca!
- Ale panie Skyjłycki! - zaoponował rolnik Marian Hiacynt - jeśli waszmość nie pije, to czemu jest ,,trzeźwy jak bela''?
Chłopi aż łapali się za brzuchy nie mogąc powstrzymać śmiechu, spowodowanego błędnym użyciem popularnego frazeologizmu.
- Panie Marianie, ja wam wszystko zaraz wyklaruję - mówił Pan Sołtys - otóż ostatnio byłem na plebani u Księdza Dobrodzieja i rozmawialiśmy o książkach do nauki szkolnej. W jednej z nich zobaczyłem przedwojenny traktor, czyli inaczej ciągnik, bo ciągnie po polu różne inne maszyny i od tego pracuje się szybciej, wydajniej i przyjemniej.
- Tatusiu, w szkole Ksiądz Dobrodziej uczył nas o traktorach na lekcji przyrody! - odezwała się Lawendycja.
- Patrzcie jaka mądra - pochwalił tatuś.
- A ja nie potrzebuję mieć traktora - buńczucznie rzekł Marian Hiacynt - mój Siwek dobrze ,,ciągnie różne inne maszyny po polu'', a mój dziad i ojciec nie mieli traktorów, a poćciwie żyli!
- Kochany Marianku! - słodko odrzekł Pan Sołtys - jeśli łaska, może pan swoją teściową zaprzęgnąć do pługa i kazać jej orać, jeśli łaska, ale postęp musi być, chyba, że pan Marianek ,,rączuchny całuję'' chce byśmy znów byli tak zacofani jak drzewiej, ale lepiej by było, ażeby jeśli się panu Mariankowi nie podoba traktor, wlazł na drzewo, zwisł z niego jak gibon, a gwizdał sobie, a gwizdał jak lokomotywa ... - zakończył tyradę sołtys.



Twarz Mariana Hiacynta oblał pąsowy rumieniec wstydu.
- Więc widzicie kochani - kontynuował Pan Sołtys - traktory są nowoczesne, potrzebne i ja je dla was sprowadzę, choćby z samego Księżyca.
Przez chwilę myślał o czymś intensywnie po czym zapytał się Księdza Dobrodzieja.
- Przepraszam bardzo, czy Sowieci wiedzą co to jest traktor?
- Oczywiście - potwierdził Ksiądz Dobrodziej.
- No bo ja tak pytam, bo wcześniej mi ksiądz proboszcz mówił, że gdy napadli na nas, to kolekcjonowali zegarki, a ich żony na zabawę ubierały się w nocne koszule.
- Nie wynika to bynajmniej - mówił Ksiądz Dobrodziej - z żadnej tępoty, a tylko i wyłącznie z niższego standardu życia; dla nich zegarki, kiełbasa, biały chleb, czy polska, nocna koszula to była nowość, bo ich rząd trzymał ich z dala od tych luksusów, rezerwując je tylko dla siebie - cierpliwie i rzetelnie wyjaśnił zagadnienie.
- A Partia zna traktory? - spytał się jeszcze niepewnie.
- A dlaczego miałaby nie znać? - zdziwił się Ksiądz Dobrodziej.
- To świetnie! - entuzjastycznie wykrzyknął Pan Sołtys.
Mocno uściskał Księdza Dobrodzieja, Kowala, Szewca, swoją rodzinę, zwierzęta, Żyda i Pana Konidę, a następnie Kowal uniósł go w górę i posadził na końskim grzbiecie.
- To cześć, czołem, jadę do Warszawy prosić aby Partia dała nam traktory.
Zanim Ksiądz Dobrodziej zdołał powiedzieć cokolwiek, Pan Sołtys w dzikiej euforii, jak piorun jechał konno w kierunku Lasu. Zagłębiał się w knieje i gnany entuzjazmem, cwałował w kierunku Warszawy, którą miał odwiedzić pierwszy raz w życiu. Pan Sołtys jechał do tajemniczej Partii, o której wiedział tylko tyle, że otrzymała władzę od Sowietów i wie co to jest traktor.

*

Warszawa, roku 1947. Pan Sołtys na jej ulicach; oszołomiony, zdziwiony, zaszokowany, rozmarzony na punkcie traktorów. Pan Sołtys cieszył się swoją naiwną wiarą, że Partia zna traktory i da je Pawlaczycy, gdy jej sołtys o nie poprosi. Traktor, traktor, traktor. Ubiór Pana Sołtysa budził zaciekawienie przechodniów. ,,A więc burżuje naprawdę ubierają się i wyglądają jak na rządowych plakatach? Może to jakiś zagraniczny dyplomata? Albo ktoś inny?'' - myśli te nurtowały w głowach ówczesnych warszawiaków. Traktor, traktor, traktor. Pan Sołtys widząc stojącego w pobliżu mężczyznę, postanowił zapytać się go na temat swojej najnowszej pasji.
- Bardzo pana przepraszam - zagadnął uprzejmie - czy nie wie pan, czy w Londynie mają traktory? - myślał bowiem o możliwości uzyskania traktorów od emigracyjnego Rządu Polskiego.
Przechodzień nie mógł wymówić ani słowa, tylko oczy wybałuszył i bezwiednie otworzył usta. ,,Czego ode mnie chce ten dziwnie ubrany człowiek''? - myślał gorączkowo. ,,W Londynie rezyduje nasz rząd w Hotel Rubens, ale w Polsce rządzi Partia i nienawidzi tamtych ludzi, więc ten, który ze mną mówi, widząc możliwość współpracy z Rządem emigracyjnym, naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo''! - przemknęła myśl ubranemu w kraciasty płaszcz człowiekowi.
- Czy jest pan Sowietem, albo należy do Partii? Bo Ksiądz Dobrodziej mówił, że oni wiedzą co to jest traktor i ja tak myślę, że rząd londyński, Partia, albo Sowieci mogliby dać Pawlaczycy - to moja wieś - traktory, bo ich nie mamy - Pan Sołtys był zaniepokojony milczeniem.
,,To szpieg od rządu londyńskiego''! - pomyślał niemy rozmówca Pana Sołtysa. ,,Chwała Bogu! Przyjechał, zrobi porządek z Partią, a nam zrobi wolność. Chętnie bym mu pomógł, ale nie jestem agentem, toteż lepiej zrobię, jeśli się będę trzymał z daleka od jego tajnej misji''. Pan Sołtys czekał na odpowiedź, ale zdziwiony ujrzał jak zagadnięty warszawiak odsunął się od niego jak od trędowatego.
- Gbury z tych warszawiaków - niechętnie skomentował Pan Sołtys.
Rozmawiał jeszcze z paroma innymi ludźmi, pytając o londyńskie traktory, miejsce pobytu Partii, czy traktory są na Cyprze i w Damaszku, gdzie można kupić benzynę do traktora, ale wszyscy byli skonsternowani jego pytaniami. ,,Jeśli to szpieg, to żeby tylko zachodni; amerykański, może angielski'' - szeptali trwożnie. Nagle -
- Uuuuu - aaaaa !!! - zaryczała syrena na radiowozie Milicji Obywatelskiej.
Pan Sołtys się obejrzał, a warszawiacy rozbiegli się jak spłoszone ptactwo. Radiowóz zatrzymał się przed Panem Sołtysem i wyszedł z niego uzbrojony milicjant.
- Stójcie obywatelu! - zakrzyknął groźnie, mierząc w pierś Pana Sołtysa - mówcie jak się nazywacie i wylegitymujcie. Widzi mi się, że jesteście szpiegami rządu londyńskiego!
- Ja bardzo przepraszam - zaprotestował Pan Sołtys, - ale nie jestem obywatelem, ani szpiegiem, tylko sołtysem gminy Pawlaczyca, nazywam się Stefan Eustachy Roman Skyjłycki, nie noszę dokumentów i nigdy nie byłem w Londynie, a w Warszawie jestem pierwszy raz w życiu - sprostował błędne insynuacje. - Czy może wie pan co to jest traktor i jak można go dostać? A może jest pan płanetnikiem, bo ma skórę taką niebieską? - pytał się z rozbrajającą szczerością Pan Sołtys.
- On jest szpiegiem i udaje nienormalnego! - pomyślał milicjant Franciszek Sicki.
Nie myśląc wiele, uderzył pałką w twarz i brzuch Pana Sołtysa, który mocno uderzony bez słowa upadł na chodnik. Stróż prawa niemiłosiernie kopał leżącego człowieka i mówił mu...
- Z przyjemnością bym was zastrzelił, ale mam nadzieję, że pokazowy proces o szpiegostwo i okrutne śledztwo sprawi wam więcej cierpienia niż moje kopniaki. Nareszcie - złapałem londyńskiego szpiega i komendant da mi awans - marzył milicjant. - A teraz, ty sanacyjny faszysto, masz wstać i iść ze mną, bo oczy wyłupię! - Sicki za włosy podniósł broczącego krwią z nosa Pana Sołtysa.
Następnie założył mu kajdanki i planował upchać do radiowozu. Nagle -
- Znów te ścierwa jadą jak wariaci i chcą powodować wypadek drogowy - milicjant wyjął gwizdek i ,,lizaka'' aby zatrzymać pędzący, luksusowy samochód.
- Gwizzzzzzzzzd! - samochód się zatrzymał. - Prawo jazdy, proszę - oschle rzekł milicjant.
Tymczasem zza szyby jakaś dłoń pokazała legitymację partyjną. Franciszek Sicki pobladł i zlał się lodowatym potem. Resztką przytomności upadł na kolana i służbiście całował trzymającą legitymację dłoń. Szyba całkiem zsunęła się w dół, a przez otwór widać było wąsatą twarz.



- Towarzyszu Bierucie - milicjant zerwał się na równe nogi - dziś schwytałem szpiega rządu londyńskiego, który planował akcję sabotażową wobec tworzenia Państwowych Gospodarstw Rolnych i zamach terrorystyczny na siedzibę KC PZPR - mówiąc to z dumą pokazywał katowanego przed chwilą Pana Sołtysa.
Bolesław Bierut przez chwilę przypatrywał się Panu Sołtysowi, po czym bez słowa wysiadł z auta i uderzył pięścią w twarz milicjanta. No cóż - za PRL - u ci co stanowili prawo byli ponad nim i mogli je łamać ile tylko dusza zapragnie, nie ponosząc żadnych konsekwencji.
- Głupiec z was! - powiedział do policjanta. - To nie jest szpieg! Uwolnijcie go!



Milicjant pospiesznie zdjął kajdanki i przypadłszy do nóg Pana Sołtysa kornie ucałował jego adidasy i pośladek jak to robili dzicy Yahoosowie wymyśleni przez Jonatana Swifta, zwalił winę na swego rzekomego sobowtóra z NSZ, pochwalił Stalina, po czym wsiadł do radiowozu i odjechał, aż się za nim kurzyło. Biedny funkcjonariusz! Chciał dostać awans od komendanta, a dostał burę od pierwszego sekretarza. Pan Sołtys wsiadł do samochodu Bieruta, a szofer nie mógł się nadziwić, dlaczego jego pan nie pozwolił Sickiemu zabić sołtysa.
- Wiem, że nie jest szpiegiem - tłumaczył Bierut - bo jest za głupi na szpiega. On jest idiotą - powiedział z naciskiem - a kraj potrzebuje idiotów, bo Stalin i ja jesteśmy mocni i nie chcemy równych sobie potęgą i władzą, a idiotami łatwo się rządzi. W sumie idioci dzielą się na idiotów czerwonych i białych - tych pierwszych trzeba trzymać za pysk, a drugich bić po pysku. A wy co za jedni? - głośniej zwrócił się do Pana Sołtysa.
- A ja dziękuję, że mnie pan dobrodziej uratował przed tym świrusem, od czasów okupacji podobnego sadystycznego ścierwa nie widziałem... - mówił Pan Sołtys. - Jeśli mi zgniótł nerkę, to żeby mu ptak zrobił granatem na głowę! Uff. Ulżyło mi. Nazywam się Stefan Skyjłycki i jestem sołtysem gminy Pawlaczyca; bardzo zacofanej, ale razem z Księdzem Dobrodziejem robię co mogę, aby ją modernizować. Przyjechałem tu konno przez Las, a moja wieś znajduje się między Warszawą, a Konstancinem - Jeziorną. Zanim przybyłem, byłem na plebanii i razem z Księdzem Dobrodziejem oglądałem taką książkę do szkoły, w której był na zdjęciu traktor. Traktor to taka maszyna, którą jeździ się po polu, a inaczej traktor to ciągnik...
- Nie musicie nas uczyć co to jest traktor, bo wiemy jak wygląda - ze śmiechem przerwał Bierut.
- A skąd pan jest? - spytał Pan Sołtys. - Czy zna pan Partię, która wie co to jest traktor? Czy mógłby pan dać Pawlaczycy traktory? Ja tak bardzo marzę o nich...
- Ja jestem z Partii i jestem tam pierwszy po Stalinie, mogę wam dać traktory - zapewnił Bierut.
- O to świetnie, panie dobrodzieju! - wykrzyknął entuzjastycznie Pan Sołtys.
- Bo widzicie towarzyszu Skyjłycki - ciągnął Bierut - wy modernizujecie Pawlaczycę, a ja modernizuję (czyt. ,,okradam'') Polskę. Jeśli chcecie dostać traktory od Partii, musicie wstąpić do niej... - rozmowa się urwała.
- Idiota - szepnął poufnie szofer do pierwszego sekretarza.
Samochód zatrzymał się przed siedzibą Partii. Bolesław Bierut skierował Pana Sołtysa na szkolenie partyjne. Towarzysz Skyjłycki w białej koszuli i z czerwonym krawatem uczęszczał na kurs, gdzie nie bał się mówić prawdy. Wprost krytykował ateizm, brak krzyża na ścianie i korony na głowie białego orła, śmiało wyliczał zbrodnie Lenina, w tym jego antypolonizm, mówił, że największym człowiekiem nie jest Stalin, ale Ojciec Święty, krytykował obecność alkoholu w sklepach spożywczych, bronił prawa dzieci nienarodzonych do życia, wyrażał zachwyt nad chartami i pudlami, oraz mówił, że nie wszyscy kułacy są źli. Chwalił się swoim szlacheckim rodowodem, a w niedzielę uczęszczał do kościoła. Radzieccy i polscy agitatorzy mieli z nim dosłownie - sto pociech. Gdyby nie był protegowanym Bieruta, już dawno nosiłby pod czaszką między oczami sutą porcję prochu i ołowiu. Niesforny klient hotelu Mariot budził konsternację komunistów, gotowych go zabić.



- Przecież on nie może należeć do Partii! - z werwą gardłował Edward Osóbka - Morawski. - On jest niereformowalny!



- Jeśli Stefan Eustachiewicz otrzyma legitymację partyjną, to ja się zastrzelę! - groził Rokossowski.
- To tylko idiota - uspokajał towarzyszy Bierut, który jednak sam był niespokojny.



- To dobrze, że jest idiotą - odpowiedział Michał Rola - Żymierski, - ale nie wiemy czy idiotą czerwonym, czy białym.
- Sprawdźmy to - uciął Bierut.
Następnego dnia Bierut, wezwał Pana Sołtysa do swego gabinetu, powiedział, że ,,towarzysz Stefan Eustachiewicz'' poczynił wielkie sukcesy i potrzebuje przejść jeszcze tylko jedną próbę, aby otrzymać legitymację partyjną i móc zaopatrzyć Pawlaczycę w traktory.
Pan Sołtys wszedł do gabinetu Bolesława Bieruta. Okna były zasłonięte czarnymi firanami i starannie zamknięte. Był już wieczór i gabinet zalegała ciemność, rozpraszana jedynie płomykiem stojącej na stole świecy. Stały dwa krzesła - jedno dla Pana Sołtysa, drugie dla Bieruta. Na stole piętrzył się stos czarno - białych fotografii.
- To są zdjęcia wrogów socjalizmu, pokoju i ludzkości - tłumaczył Bierut. - Chcę abyś je spalił w płomieniu świecy.



A kogo nie było na tych zdjęciach! Był Piłsudski, Hitler, Adenauer, Edvard Benes, który już w rok później miał stracić władzę, ataman Symon Petlura, carowie Aleksander III i Mikołaj II, komuniści Lew Trocki, Nikołaj Bucharin, Grigorij Zinowiew; bolszewicy, którzy ,,podpadli'' Stalinowi, tudzież Jeżew i Jagoda, których urząd pełnił teraz Beria. Był zdrajca Francji Philipe Petain na jednej linii z jej bohaterskim obrońcą Charlesem de Gaullem, były zdjęcia Mussoliniego i generała Franco, byli cesarze Pu - i i Hirohito, chiński prezydent Czang - Kai - Szek, prezydent USA Harry Truman i generał Dwight Eisenhower. Nie da się ukryć, że była to bardzo niemądra wersja historii, gdzie kryterium stanowiła nie prawda historyczna, a jedynie ideologia rządzącej partii. Przecież żyjący wówczas Konrad Adenauer był zdeklarowanym antynazistą, tyle, że z partii chadeckiej, a nie komunistycznej, ale przecież był zamieszany w zamach na Hitlera i myślę, że byłby obrażony, gdyby go porównywać ze zbrodniczym przywódcą Trzeciej Rzeszy. To oczywiście tylko jeden z przykładów. Pan Sołtys jednak słabo znał się na historii najnowszej. Po kolei brał zdjęcia i przykładając je do ognia, patrzył jak płoną. Ze stosu zostało się tylko jedno - było to zdjęcie papieża Piusa XII.



- A to jakaś pomyłka - zdziwił się Pan Sołtys - przecież to jest Ojciec Święty, a on jest dobry!
Bierut z trudem powstrzymał gniew.
- Dobrze towarzyszu Skyjłycki, możecie wyjść, jak trzeba będzie to damy wam znać o swojej decyzji.
Bierut zapalił światło elektryczne, zdmuchnął świecę, a Pan Sołtys wyszedł z gabinetu. Weszli do środka stali współpracownicy pierwszego sekretarza. Bierut był blady i ledwo trzymał się na nogach.



- Jakim on jest idiotą - pytał się Stanisław Radkiewicz - białym czy czerwonym?
- Jest tragicznie - z trudem wyrzekł Bierut - on nie jest idiotą!
Następnego dnia w gabinecie Bieruta zjawił się Pan Sołtys, który nie był idiotą.
- Macie tu legitymację partyjną, jedźcie do tej swojej Pawlaczycy, a traktory dostaniecie przez Towarzysza Pogranicznika, którego kwatera mieści się na północ od Lasu.
- Dziękuję panie dobrodzieju! - podziękował Pan Sołtys.
- Idźcie już proszę - kazał Bierut, a towarzysz Skyjłycki opuścił siedzibę Partii.
- Wczoraj radziłem, że go zastrzelę z karabinu, a wy nie chcieliście, a nawet dostał legitymację partyjną - mówił Rokossowski. - Co to ma znaczyć? On nie jest idiotą, myśli samodzielnie, jest niereformowalny ... - wyliczał marszałek Polski.
- Nim nie można rządzić, a jak nie można kogoś zdominować, to trzeba go zabić! - mówił najsroższy z ludobójców doby PRL - u, Jakub Berman.



- W tym szaleństwie jest metoda - oznajmił Bierut - chcę zrobić mu kawał dla poprawy humoru, a Pawlaczycę z jej kułactwem zniszczymy wcześniej czy później.
Pan Sołtys wracał do Pawlaczycy cały w skowronkach. Traktor, traktor, traktor i jeszcze raz traktor!

*

Tej nocy Pan Sołtys długo nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, coś mamrotał pod nosem, wstawał z łóżka, aby ponownie się do niego położyć. Przez okno spoglądał na Księżyc, aż wreszcie położył się do łóżka z powrotem.
- Traktorku... - szepnął czule do żony, po czym zasnął.
Śpi spokojnie, aż rano budzi się wyspany, lecz z jakimś niepokojącym go uczuciem. Nie mogąc znieść obawy podchodzi do lustra, patrzy, nie może uwierzyć...
- Gwałtu rety! - krzyczy - Jestem traktorem!
Faktycznie - po mieszkaniu domu Skyjłyckich jechał ogromny, gadający traktor ubrany w cylinder, z którego zwisała czarna peleryna.
- Bożenka, obudź się! - wołał do żony. - Jestem traktorem!
- I co z tego? - odparła pani Bożena Skyjłycka, która dopiero wstała, czy też raczej wyjechała z łóżka, bo też obudziła się jako traktor.
- Dzień dobry tatusiu! - mówiły małe traktorki, Łukasz i Lawendycja z zamontowaną antenką.
Sołtys - traktor jak piorun zjechał po schodach i zderzył się z Panem Konidą, który właśnie chciał opowiedzieć o trapiącej go rdzy. W stodole ujrzał trzy traktory; jeden różowy, drugi łaciaty, a trzeci szary, które zgodnie konsumowały leżące w żłobie siano. Przerażony pędził jak wiatr i rozglądał się po całej wsi wypatrując ludzi. Nadaremno! W każdym domu rodzina traktorów. W każdej stajni - traktor. W każdej oborze - traktor jedzący z koryta. W każdym chlewie - traktor napędzany mlekiem.
- Pojadę do Chlewu Pijackiego, może Mosiek jest jeszcze człowiekiem.
Przed karczmą stał traktor z jarmułką i z rozpiętym na karoserii czarnym chałatem. W środku koła była przyklejona filakteria.
- Traktor jest jak kołdra, która przykrywa grzechy Partii i błędy sołtysa - sparafrazował przysłowie swego narodu Mosiek Ciągnikstein.
- Nieeeee !!! - zaryczał jak lokomotywa Pan Sołtys.
Był już wieczór a Pan Sołtys jeździł po całej wsi pełen przerażenia. Okazało się, że w obydwu dopływach Wisły i w Jeziorze zamiast wody płynęła benzyna, a zamiast ryb - części zamienne do traktorów. W Lesie zwierzęta pracowały konstruując nowe traktory, a już gotowe pasły się na łące i ryczały jak krowy. Pan Sołtys spojrzał w niebo i zamiast Księżyca zobaczył ogromne koło od traktora, a w jego środku twarz Bolesława Bieruta. 
- U - huuuu! - nad Panem Sołtysem przeleciał kapiący smarem silnik. 
W krzakach zielono - żółtym światłem świeciły ciężko latające kluczyki i śrubokręty.
- Auuuuu! - zawył z bólu Pan Sołtys - traktor mnie ugryzł. - Istotnie, z budy wyjechał mały traktorek szczekający jak pies. 
Pan Sołtys uciekał przed nim prędko niczym sokół.
- Auuuuuuuu !!! - znowu krzyknął z bólu - wjechałem na jeża i złapałem gumę! - rozpaczał stojąc w miejscu.
Na szczęście jeż przyłożył do dziury swój spiczasty pyszczek i po nadmuchaniu przebitej opony Pana Sołtysa, przylepił do niej plasterek. Pan Sołtys jechał dalej. Zatrzymał się przed Kościołem. Brama sama się otworzyła i ujrzał w niej...
- Nie! To jakiś koszmar! - Pan Sołtys w samych pasiastych kalesonach leżał na trawie przed Kościołem, głośno płakał i krzyczał. Swoim krzykiem obudził połowę wioski. 
- Nieładnie! - gardłował Marian Hiacynt - wprowadził prohibicję, a się spił jak nie powiem kto!
- Nie można kogoś potępiać nie osądziwszy wcześniej - zaoponował Ksiądz Dobrodziej.
Żona ze świecą w ręku nachyliła się nad swoim mężem.
- Bożenka! - wykrzyknął obudzony. - Dlaczego nie jesteś traktorem?
Pani Sołtysowa była zdziwiona, a Marian Hiacynt mruczał pod nosem: ,,Od wódki rozum krótki''. Pół Pawlaczycy nachyliło się nad leżącym Panem Sołtysem. 
- A wy dlaczego nie jesteście traktorami? - Pan Sołtys nadal niczego nie rozumiał.
Dopiero Pani Sołtysowa zorientowała się o co chodzi.
- To był tylko sen - tłumaczyła mężowi - frasujesz się dużo tymi traktorami, więc nie dziwota, że się potem śnią tobie po nocach. To tylko sen... - uspokajała Pani Sołtysowa.
- O jak dobrze! - westchnął z ulgą Pan Sołtys. - Przepraszam za to zamieszanie. Jutro rano Partia da nam przez Towarzysza Pogranicznika prawdziwe traktory. Dobranoc, wszystkie pchły na noc! Państwo Skyjłyccy wrócili do swoich łóżek. Chłopi się rozeszli. Traktor, traktor, traktor!

*

To był uroczysty dzień. Delegacja chłopów, na czele której stali Ksiądz Dobrodziej i Pan Sołtys, kroczyła w kierunku domu Towarzysza Pogranicznika. Proboszcz znał zło powodowane przez komunistów, ale znał też Pana Sołtysa z całym jego uporem. Nie miał złudzeń co do obietnic Partii. Wiedział jednak, że jeśli Pan Sołtys raz wbije sobie coś do głowy, to nie ma potem siły, która mogłaby mu to potem wyperswadować. Tak było właśnie teraz. Ksiądz Dobrodziej postanowił pozwolić Panu Sołtysowi, aby na własnej skórze poznał uczciwość Partii. Nadszedł właśnie kulminacyjny moment uroczystości. W drzwiach domu ukazał się człowiek w białej koszuli z czerwonym krawatem. Był to Towarzysz Pogranicznik.
- A teraz towarzysze, Partia daje wam namacalny dowód swojej dobrej woli budowania waszego szczęścia w nowoczesnym społeczeństwie socjalistycznym! - mówił uroczyście, nie mogąc zegnać złośliwego uśmiechu z twarzy.
- A kiedy dostaniemy traktory? - zapytał się Pan Sołtys z wielką niecierpliwością.
- Już za chwilę, towarzyszu Skyjłycki - wesoło odparł Towarzysz Pogranicznik.
Zagłębił się w domu i po chwili wrócił z jakimś workiem. Z namaszczeniem włożył rękę do worka i wyciągnął zeń ... drewniane zabawki.
- Oto dar Partii! - powiedział dumnie, a Księdzu Dobrodziejowi łzy stanęły w oczach.
Pan Sołtys podziękował i wziął do ręki. Serce mówi mu, aby się cieszył, ale jednocześnie coś każe mu wątpić, że nie jest to prawdziwy traktor. Uśmiechnął się, ale na stronie zwierzył się ze swych wątpliwości Księdzu Dobrodziejowi.



- Coś mi się wydawało, że traktor jest wielki jak stodoła - mówił - a te są takie maciupeńkie, że najwyżej krasnoludki mogłyby nimi jeździć. Czy może one urosną? - zapytał się ufnie.
- Niestety - ze smutkiem odparł Ksiądz Dobrodziej - to nie są prawdziwe traktory.
Pan Sołtys odwrócił się w stronę Towarzysza Pogranicznika. 
- Świniaaaaaa! - wrzasnął jak dziki, po czym chwycił widły i rzuciwszy nimi w Towarzysza Pogranicznika, przygwoździł go do ziemi.
- Za to, że nie szanujesz ludzkiej pracy, będziesz teraz pracował jako kuń!
Tego dnia Pan Sołtys orał pole Towarzyszem Pogranicznikiem zaprzęgniętym do pługa. Co za scena! Z jednej strony cylinder, frak, czerwona muszka, białe rękawiczki, z drugiej biała koszula i czerwony krawat. Wyglądało to jak inscenizacja jakiegoś plakatu propagandowego, a gdyby Mc Carthy to widział, to chyba oczu by nie mógł oderwać!



Gniew Pana Sołtysa szybko przeminął, ale o incydencie ćwierkały nawet wróble na dachu. 
- Uważam, że postąpił bardzo niewłaściwie i autor nie powinien tego opisywać! - ćwierkał jeden wróbel.
- A może ta scena, choć nie jest budującym przykładem do naśladowania, stanowi jakąś alegorię np. powiedzenia: ,,Chłop potęgą jest i basta''? - myślała wróblica.
- Kto ma rozum niech się domyśli - uciął rozmowę bocian, gnieżdżący się na kominie chaty państwa Kwiatków.