środa, 11 grudnia 2013

Chwała Różańcowi!

- ,,Musicie być mocni tę mocą, którą daje wiara! Musicie być mocni mocą wiary! Musicie być wierni''! - brzmiało zbawienne orędzie.



Enigmatyczny, czarno ubrany osobnik czegoś szukał ręką w kieszeni skórzanej kurtki i uporczywie gapił się na nauczającego papieża, a Pan Sołtys na niego. Z każdą sekundą był coraz bardziej niespokojny. ,,Co on chce zrobić''? - myślał gorączkowo Pan Sołtys, zaś w dłoniach obserwowanego człowieka coś złowrogo błysnęło. Pan Sołtys jeszcze zanim nazwał rzecz po imieniu, zasłonił sobą widok na Jan Pawła II, a jego niebieskie oczy zderzyły się z czarnymi okularami.
- Nieeee !!! - z gardła Pana Sołtysa wydobył się tylko ten dźwięk, zagłuszony hukiem wystrzału z pistoletu.
Ratownik osunął się na bruk, a niedoszły zamachowiec wyparował jak kamfora. Wśród warszawiaków zrobił się zator; tu i ówdzie rozległy się groźne okrzyki piętnujące zamachowców, wielu słusznie uznało Pana Sołtysa za bohatera. Choć na Placu Zwycięstwa pełno było radiowozów Milicji Obywatelskiej nikt nie ścigał zamachowca. Nie znaczy to, że władze nie reagowały. Skądże! Czytałem, że Jaruzelski zagroził śmiercią każdemu dziennikarzowi, pracownikowi radia, czy ,,Dziennika Telewizyjnego'', który by wspomniał choć słówkiem czy zdjęciem o zaszłej sytuacji, niemniej brakuje dokumentów, które by to potwierdzały. MO, LWP, żandarmeria, UB i SB - otrzymały rozkaz bezwzględnej konfiskaty jakichkolwiek materiałów naświetlających sprawę. Dlatego też do dzisiaj niemal nikt nie wie nic o pierwszym zamachu na papieża (w 1979 roku!), ani o bohaterskim czynie Pana Sołtysa, który choć miał wiele wad i dziwactw jak widzimy potrafił być człowiekiem szlachetnym! Fakt poznano dopiero w roku 2002 po przeprowadzeniu wywiadu z



zamachowcem obecnie mieszkającym w Izraelu, a potwierdziła go ostatnio wizyta historyków z San Marino w archiwach watykańskich. Zamach zaplanował Plaptonius bez wiedzy i zgody władz państwowych. Papież przerwał naukę i ujął się za nieznanym sobie obrońcą; wyjednał dla niego karetkę i opiekę medyczną, lecz długo władze nie chciały się zgodzić na odwiedzenie poszkodowanego w szpitalu. Nasza delegacja szła tam niczym karawan za karetką w stronę szpitala. Papież bardzo współczuł swojemu obrońcy. Tymczasem kula utkwiła w podbródku Pana Sołtysa...
Tymczasem w siedzibie Partii siedział za biurkiem świeżo upieczony członek Komitetu Centralnego, nie kto inny, ale sam przywódca pawlaczyckiego Dziadowstwa , Jerzy Plaptonius. Nie było go na Placu Zwycięstwa. Z samego rana przyszła do niego jakaś kobieta błagając o uwolnienie syna z esbeckich więzień. Plaptonius chciał ją wyrzucić, lecz nieszczęśliwa matka dała mu jako łapówkę całe oszczędności, a gdy było mu mało dorzuciła też rodzinne precjoza, które tak wiele przetrwały ze stalinizmem włącznie! Plaptonius dał się skusić. Przyjął łapówkę, a kobiecie nakłamał, że jej syn - opozycjonista został wcielony do wojska, a któregoś dnia zbiegł do Szwecji, choć w rzeczywistości esbecy dawno go zabili w najwymyślniejszych męczarniach. Drugim interesantem tego dnia był z wolna dobiegający emerytury, oficer UB, Irosław Morski, ten sam, który wraz z Grzegorzem Kufińskim więził w 1951 roku  Heńka i Lawendycję na ul. Miodowej.
- Możecie mi załatwić - pytał Plaptoniusa - zarząd nad wszystkimi siłami tajnych służb, mających jechać do tej waszej Pawlaczycy po zdławieniu kontrrewolucji? Dajcie towarzyszu, nie bądźcie ,,ryj'', dam wam walutę! - kusił Morski.
Plaptonius nie lubił gdy mówiło się o ,,jego'' Pawlaczycy, ale myśl o ,,walucie'' działała nań jak najlepszy balsam.
- Dobra, towarzyszu Morski, zrobię wam o co prosicie, dajcie mi forsę, a jeszcze spróbujcie zabić Jaruzelskiego, bo mnie korci jego stołek. Gdybym na nim zasiadł, to nie musiałbym już gnić w tej śmierdzącej, reakcyjnej dziurze - Pawlaczycy! - rzekł Plaptonius.
- Ma się rozumieć, towarzyszu Jerzy - odrzekł sprzedajny ubek.
- Jeszcze jedno! - Plaptonius ze śmiertelnie poważną miną uniósł palec w górę. - Tylko nie próbujcie mówić, że to ja kazałem wam zabić Jaruzelskiego, bo wtedy skapuję was za waszą łapówkę! - Irosław Morski załatwiwszy sprawę z Plaptoniusem wyszedł z siedziby Partii, wsiadł do czarnej wołgi , lecz jechał bardzo nierozważnie. Przed oczami bowiem latały mu zielone banknoty. Nie zauważył autobusu, zderzył się z nim i zginął w wypadku. Tak oto wieloletni funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa podzielił los swoich ofiar. Tymczasem Plaptonius nie mając nic do roboty, zaczął wypowiadać chamskie bluźnierstwa. Przed jego biurkiem stał nagi mężczyzna z ogromnymi, czarnymi skrzydłami i ogromnym, wstrętnym penisem pokrytym łuskami, z którego wyciekała lodowata sperma.



- Dobrze, że was widzę, towarzyszu Astarot - mówił doń Palptonius - sami wiecie Wojtyła przyjechał, za nim chłopi z Pawlaczycy, a teraz towarzysz Jaruzelski  mówił mi przez telefon, że jakiś grubas we fraku został ranny w podbródek i tym samym udaremnił (słowo nienadające się do druku) zamach - na twarzy diabła Astarota malowała się żądza mordu. - Ja się pytam dyrekcję szpitala o tego franta, a oni mi (to samo słowo) mówią, że nazywa się Stefan Eustachiewicz Skyjłycki. On musi umrzeć! - ryknął Plaptonius a Astarot poruszył skrzydłami. - Jeszcze dzisiaj! Wykończę tę przeklętą wieś, gdy zabiję ich sołtysa. Pawlaczyca musi umrzeć! - diabeł zniknął z gabinetu Plaptonusa ryczącego jak jakiś szaleniec, podczas gdy w jednej ze szpitalnych sal, mieszczącej tylko jednego pacjenta z obandażowaną dolną szczęką, miało miejsce odmawianie Różańca. Tymczasem u dyrektora...



- Ależ pani Sonio, myślałem, że pani jest wciąż na chorobowym! - mówił dyrektor szpitala do czarnowłosej i niebieskookiej pielęgniarki, którą w rzeczywistości był Astarot.
- Tak się złożyło, że wyzdrowiałam wcześniej niż się tego spodziewałam - kłamał demon.
- No to świetnie, pani Sonio - mówił dyrektor - skieruję panią do sali nr. 10, tam jest tylko jeden pacjent - fałszywa pielęgniarka ruszyła pod wskazany numer.
Astarot szedł pustym korytarzem o ciemnozielonej podłodze, a w kieszeni pielęgniarskiego fartucha srożyła się strzykawka z cyjankiem potasu. Pan Sołtys leżał w łóżku, kiedy drzwi do jego sali się otworzyły.
- Panie Skyjłycki - zawołał kobiecym głosem Astarot - pora na lekarstwa! - po tych słowach przyszykował zabójczą strzykawkę.



Jednak Pan Sołtys nie reagował, tylko leżał i przesuwał między palcami paciorki różańca.
- Panie Skyjłycki - ponaglała pielęgniarka - modlitwę dokończy pan później, teraz muszę panu dać zastrzyk! - pan Skyjłycki miał szczęście nie widzieć, ani nie słyszeć tego, który próbował dokonać na nim eutanazji.
,,Spróbuję podejść do niego, chociaż się boję'' - pomyślał Astarot. Jednak gdy tylko słyszał ,,Zdrowaś Maryjo'' coś odrzucało go z dużą siłą od łóżka Pana Sołtysa. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Astarot starał się zagłuszyć w modlącym się Panu Sołtysie słowa modlitwy, odwrócić jego uwagę, lecz Pan Sołtys, (po którym mało kto spodziewałby się wytrwałości) nie przerywał odmawiania Różańca, choć szło mu jak po grudzie. Teraz pielęgniarka zrzuciła fartuch, załopotała wielkimi skrzydłami barwy nocy, a na podłodze leżała warstwa lodu o zapachu uryny, siarki i piwnicznego zaduchu. Diabeł był zdesperowany. Wzleciał nad łózko ze strzykawką w jednej ręce, a drugą usiłował wyrwać różaniec z ręki. Ledwo go dotknął, wrzasnął jak oparzony i uderzył nagimi plecami o ścianę, a Pan Sołtys teraz już łatwiej angażował się w modlitwę. Był rok 1950, w Pawlaczycy zbliżała się wojna z Dziadostwem, a Pan Sołtys żalił się przed Księdzem Dobrodziejem, że jakoby jego modlitwy o pokój nie zostały wysłuchane...
- ,,Jeśli swoje posłuszeństwo chcesz koniecznie opierać na strachu, to idź służyć Stalinowi i naprawdę nie rezygnuj z odmawiania Różańca, jeszcze zostaniesz nim uratowany'' - mówił mu ongiś Ksiądz Dobrodziej.
Teraz niebieskie oczy pielęgniarki Sonii rozjarzyły się niczym żarówki  i przybrały barwę - właśnie przeciętnej żarówki. Astarot widząc nimi modlącego się Pana Sołtysa, chciał podbiec i zadźgać go strzykawką niczym sztyletem. Zobaczył jednak coś więcej. Razem z Panem Sołtysem modlili się Aniołowie, a także Matka Boska.



- To znowu Ona... - wyszeptał trwożnie Astarot - w 1800 zabrała mi Atanazego Konidę, a teraz tego Stefana - myślał ze złością.
W ekspresowym tempie przybrał postać pielęgniarki i czmychnął z sali szpitalnej, a biegnąc korytarzem ujrzał dyrektora szpitala, który prowadził samego Jana Pawła II (dziennikarze mieli zakaz przekazywania tej informacji), a z nim szli Łukasz, Heniek, Lawendycja z kokardką w miejscu dziury w głowie. Reszta osób otrzymała pozwolenie odwiedzin dopiero w innym terminie (dyrekcja szpitalna tłumaczyła to troską o kanon higieniczny, tudzież o ochronę przed hałasem, a w rzeczywistości przyczyna była niedostateczna ilość foliowych woreczków nakładanych na obuwie). Astarot gnał korytarzem jak burza nie zamieniwszy ani słówka ze zdumionym dyrektorem, a uciekając (strzykawka z trucizną poniewierała się na podłodze sali nr. 10), rzucił przekleństwo:
- Żebyście znienawidzili tego kogo dzisiaj witacie! - mówił oczywiście o papieżu.



Moc przekleństwa została osłabiona. Polacy tak jak w 1979 roku, tak i dzisiaj okazują wielką miłość swojemu wielkiemu Rodakowi, ale nic go nie słuchają, oj strasznie nie słuchają, choć poważanie okazują. Było to przekleństwo wielkiego duchowego lenistwa, a także konformizmu. Polacy nie słuchają się papieża, bo jest to dla nich niewygodne i wymaga radykalnej zmiany na lepsze, za to wygodniej jest mieć ,,zdjęcie w klapie''. Co prawda istnieją wyjątki, nie jest bowiem nigdy możliwe, aby jacyś ludzie byli wyłącznie dobrzy, lub wyłącznie źli. Kiedy dyrektor wprowadził papieża do sali nr. 10, Pan Sołtys już skończył odmawianie Różańca.
- Ekm, ekm - odchrząknął dyrektor placówki medycznej. - Pana dzieci panie Skyjłycki zrobiły panu niespodziankę! Wiem, że pan, panie Skyjłycki dostał kulę w podbródek, bo uratował Ojca Świętego przed nieznanym zamachowcem - mówił z dziecięcym uśmiechem. - A pańskie dzieci powiedziały o panu, samemu Ojcu Świętemu i Ojciec Święty przyszedł do pana, aby panu podziękować - zakończył i opuścił salę.
Za papieżem weszli Łukasz, Lawendycja i Heniek. Spotkanie było bardzo serdeczne, pełne wdzięczności i wdzięku. Rozmowy były pełne pytań Jana Pawła II o Pawlaczycę, wyrazów współczucia, dużo było rozmów o tematyce religijnej i zdrowego poczucia humoru. Pan Sołtys ośmielił się poprosić papieża  o spowiedź i ją otrzymał, a potem w ślad ojca poszła córka. Odbyła szczerą rozmowę na temat przebaczenia. Papież wysłuchał jej wspomnień o Stasiu i Faustynce i płakał razem z rozmówczynią, szczerze bowiem żałował zabitych dzieci. Lawendycja chociaż z trudem, postanowiła, że postara się przebaczyć Dziadostwu. Jednak klątwa Astarota już zaczęła zbierać swoje żniwo; choć Lawendycja słuchała Jana Pawła II jak najlepszego przyjaciela, to jego pocieszenie jednym uchem wchodziło, a drugim wychodziło. Teraz przyszedł ubrany po cywilnemu, lecz uzbrojony milicjant i po impertynencku nakazał ,,obywatelowi Wojtyle'' opuścić w imię Gierka szpital i wrócić na Plac Zwycięstwa. Papież nie okazał lęku, a odchodząc obiecał Panu Sołtysowi, że wstawi się za nim u pierwszego sekretarza, aby ten pozwolił mu wrócić bezpiecznie do rodzinnej wioski. Ze szpitala wyszedł też Łukasz i państwo de Slony. Heniek wziął z ręki czekającej pod szpitalem Nataszy Warfołomiejewnej Symetayovej - żony Dymitra smycz Czubka i wszyscy udali się w nieznanym kierunku. Tak oto spróbowałem napisać o pierwszej papieskiej pielgrzymce do Ojczyzny. Cokolwiek napisałem, chwały tym papieżowi nie mogę ani dodać, ani odjąć.
Tymczasem w siedzibie Partii...
- Zabiłem Stefana Eustachiewicza - kłamał Astarot stojąc przed biurkiem Plaptoniusa.
- Łżesz psie! - ryknął Plaptonius - ja potrafię dostrzec co jest prawdą, a co kłamstwem! - był bowiem podobnie jak Jan Czarny czarownikiem i potrafił czytać w myślach.
- Ale towarzyszu - Astarot wiedział, że się sianem nie wykręci - on wzywał Jej imienia, byłem bezradny...
- Nic nas to nie obchodzi! - znów ryknął Plaptonius. - Regulamin partyjny ma dla towarzysza Astarota tylko jedną karę - po tych słowach czegoś długo szukał w biurku. - Pokropienie wodą święconą! - wrzasnął triumfalnie i zaatakował go mokrym kropidłem niegdyś zarekwirowanym w jakimś kościele na Mokotowie.
,,Czekaj parszywcze - myślał z gniewem Astarot - jak tylko umrzesz, to dam ci wycisk!''Głośno jednak nie powiedział tego. Wydobył z gardzieli przenikliwy krzyk, o którego wyleciały wszystkie szyby w siedzibie Partii i zniknął. Wszystkich obecnych w budynku, a także wielu przechodniów ogarnęło zdumienie połączone z przerażeniem. Ostatecznie w ,,Dzienniku Telewizyjnym'' winą obarczono opozycję, a konkretnie Komitet Obrony Robotników ,,KOR''.



Gdy jeszcze inni z delegacji przebywali na Placu Zwycięstwa, a Pan Sołtys leżał w szpitalu, Łukasz, Heniek i Lawendycja ze smyczą Czubka w ręku chodzili po Warszawie, ale nie był to zwykły spacer; oni czegoś szukali, a Lawendycja była tego inicjatorką. Doszli na teren polskiego poligonu, gdzie właśnie miała miejsce przerwa w ćwiczeniach.
- Tylko nie szalej Przeciwmolówko! - nalegał pokornie Heniek. - Uważaj na swoje zdrowie i życie!
- A nie lepiej umrzeć niż żyć na kolanach?! - odpowiedziała śmiejąc się, a w jej niebieskich oczach dojrzał coś kpiącego ze swoich zabiegów.
- Zrozum, że narażasz życie nie tylko swoje, ale i nasze! - upominał siostrę Łukasz.
- Jak się boisz to idź na Plac Zwycięstwa! - odpowiedziała Lawendycja, a Łukasz skonfundowany zamilkł.
- Pomnij - mówił Heniek, - że cię kocham i nie chcę abyś umierała. Jako twój mąż zakazuję ci to czynić! - powiedział tak do Lawendycji pierwszy raz od momentu ślubu.
- Jeśli mnie kochasz to umieraj razem ze mną! - odrzekła Lawendycja, a Heniek tylko westchnął.
Nasi bohaterowie ujrzeli czołg, a obok niego stał zadumany, polski Żołnierz. Lawendycja choć krew napłynęła jej do głowy, a serce biło szybciej, podeszłą do niego.
- Czy lubi pan Dziadostwo? - zapytała.
- Nie - odparł lakonicznie Żołnierz - dziadostwo to brud, smród, nędza i nieład, czyli to co Partia daje Polsce.
- My też nie lubimy - zaoponowała Lawendycja, - ale Dziadostwo to coś więcej. To taka organizacja. Nazywa się Socjalistyczny Czarny Zakon Dziadostwa Polskiego - tłumaczyła cierpliwie.
- Aaaa... - zamyślił się Żołnierz - mówicie zapewne o Lidze Masońsko - Komunistycznej, takiej międzynarodowej organizacji. Znam gagatków. U nas w LWP należy do nich wielu oficerów. To oni niewolą Polskę... - dodał z naciskiem.
- Nas też! - odpowiedziała Lawendycja. - Jestem córką sołtysa gminy Pawlaczyca, to taka wieś na południe od Warszawy, nazywam się Lawendycja. To jest mój mąż Heniek, to brat Łukasz, a to nasz pies Czubek - przedstawiła wszystkich. - Jestem zdesperowana więc zadam panu desperackie pytanie: czy pojedzie pan z nami, aby zniszczyć Dziadostwo? - po tym pytaniu zamarła, a nawet Czubek nie szczekał.
- Precz z komuną! - odpowiedział Żołnierz, zdarł z siebie odznakę Ludowego Wojska Polskiego i otworzył właz czołgu. 
- Wsiadajcie wszyscy! - zaprosił i pomógł ulokować się w wojennym pojeździe.
Lawendycja poinstruowała go aby jechał stale na południe. Heniek zaś przecierał oczy ze zdumienia.
- Przeciwmolówko - mówił zdumiony - jak ty umiesz agitować! Toż to mogłabyś przemawiać na wiecu, albo w ,,Dzienniku Telewizyjnym''! 
Lawendycja słysząc to zlała się purpurą, zdjęła kokardę z głowy i z powrotem ulokowała nóż w dziurze w ciemieniu,
- Nie rozumiem tylko - dodał po chwili, - że skoro jesteś taką dobrą agitatorką, to nigdy nie możesz mnie zagnać do mycia talerzy!



Wszyscy się roześmiali oprócz Żołnierza, współczującego Lawendycji. Pielgrzymka dobiegła już końca, prymas Wyszyński założył okulary, aby odczytać tekst pożegnania papieża, a ten miał łzy w oczach. Tymczasem czołg jechał ulicami Warszawy, aż zniknął w kniejach.