niedziela, 12 listopada 2023

Lubart i jego otrok

 

,,Czy Etiopczyk może zmienić swoją skórę, a lampart swoje pręgi? Tak samo czy możecie czynić dobrze, wy, którzyście się nauczyli postępować przewrotnie?’’ - Jr 13, 23




Październik dobiegał końca. Zimny wiatr, kąsający niczym wściekły pies, miotał na wszystkie strony kolorowymi liśćmi. Z pochmurnego nieba padał lodowaty deszcz. ,,W taką pogodę nawet psa być nie wyrzucił z domu’’ - mawiali gospodarze i skwapliwie dokładali drwa do paleniska. W taką to właśnie pogodę, pustym gościńcem w ziemi Guculsko na zachodnich rubieżach Orlandu, dwóch podróżnych zmierzało w stronę Aplanu. Oto dostojnie kroczył okazały lampart, zwierz z głębi tajemniczej Afryki, nazywany podówczas lubartem lub lewartem. Zwierzęciu towarzyszył dwunastoletni na oko, trzęsący się z zimna Murzynek, odziany jeno w przepaskę ze skóry pytona i płaszcz ze skóry zebry.

- Bwana Phalmant, oto zajazd przed nami! - Ucieszył się Murzynek, zaś lampart, który nazywał się właśnie Phalmant zamruczał z radości jak domowy kot.

Towarzyszący mu chłopiec nazywał się Nasibu i był jego niewolnikiem. Władający ludzką mową Phalmant przygarnął go, gdy ten jako jedyny przeżył pożar swojej rodzinnej wioski. Początkowo lampart chciał zjeść Murzynka, jednak wzruszony jego łzami, zgodził się, aby ten mu służył. Odtąd Nasibu wszędzie towarzyszył dumnemu lampartowi. Phalmant, co dość niezwykłe u kota, lubił podróże, przeto gnany ciekawością i żądzą przygód, wyruszył razem z Nasibu na północ, przez Międzyraj do zimnej i deszczowej Europy. Nieraz Phalmant ocalił swego sługę od kłów wilków lub noży rozbójników, chłopiec zaś bardzo przywiązał się do groźnego zwierza.

Teraz ich oczom ukazała się drewniana karczma na skraju błotnistej drogi. Phalmant śmiało wszedł przez uchylone drzwi, a za nim podążył Nasibu. Tego wieczoru było mało gości. W pogrążonej w półmroku, rozproszonym jeno blaskiem tuzina świec izbie, siedziało trzech siwobrodych dziadów z lirami, siorbiących piwną polewkę. Cera jednego z nich miała zielonkawy odcień, zaś z jego kapoty sączyła się strużka wody; znak, że był wodnikiem. Widok lamparta i towarzyszącego mu jak cień, murzyńskiego chłopca z dalekiej Tassilii, jakoś nie wzbudził lęku ani zaciekawienia, a przecież nie był w tych okolicach czymś powszechnym. Phalmant rozsiadł się wygodnie na krześle za stołem, co także nikogo nie zdziwiło, po czym ryknął, oznajmiając wszem i wobec, że jest głodny. Wnet, gnąc się w ukłonach, podszedł do nich karczmarz, którego imię brzmiało Starodub.

- Czym mogę służyć dostojnemu panu? - Zapytał lamparta.

- Dla mnie sztukę mięsa i miskę wody – rozkazał Phalmant. - Dla mojego raba zaś, dajcie pajdę chleba i gotowanej kapusty.

Karczmarz odszedł do kuchni, aby przynieść gościom zamówione wiktuały. Wtedy za szynkwasem ukazała się Halina, młoda żona siwego karczmarza Staroduba.

- Och, biedactwo! Musi być mu bardzo zimno! - Załamała ręce ze zgrozy.

Następnie podbiegła do półnagiego Murzynka niosąc mu ciepły kożuch, spodnie i buty.

- Naści, kochanie, załóż to sobie, inaczej zamarzniesz. Orland to nie Tassilia, tu jest zimno o tej porze roku.

- Dziękuję pani – odparł Murzynek i począł się odziewać.

- Jak się nazywasz, chłopcze? - Spytała Halina.

- Nasibu – odparł Murzynek. - Jestem sierotą i służę wielkiemu panu, Phalmantowi z rasy lubartów.

- Naści tu obwarzanka, Nasibu – Halina poczęstowała chłopca, a następnie z gniewem zwróciła się do lamparta. - Wstyd to, panie Phalmant, tak nie dbać o pacholę powierzone swojej opiece. Jeszcze trochę, a biedny Nasibu zszedłby z tego świata na zapalenie płuc! - Phalmant warknął coś przepraszającym tonem, a tymczasem karczmarz przyniósł do stołu zamówione jadło i napój.

Halina dopilnowała, aby ciepło przez nią odziany Nasibu otrzymał do picia napar z lukrecji. Kiedy Phalmant i jego mały rab skończyli się posilać i luty zwierz uiścił zapłatę w postaci dwóch skórek popielic, podszedł do nich jeden z dziadów lirników.

- Witajcie, jestem Burak. Takich jak wy nieczęsto widuje się w tych stronach.

- Przybywamy z dalekiej Tassilii i zdążamy do Aplanu, bośmy ciekawi świata – wyjaśnił Phalmant.

- Wiele lat się już wałęsam po świecie, jednak dopiero teraz słyszę nazwę waszej ojczyzny, panoczku – stropił się dziad.



- Tassilia – westchnął Phalmant – jest ogromnym królestwem na Czarnym Lądzie, które rozciąga się od Morza Rajskiego na północy, aż po jezioro Czad i wielką rzekę Kongo na południu. Słońce cały rok darzy to królestwo łaskami swych złotych promieni. Obfituje ono w rzeki, jeziora, sawanny i wiecznie zielone lasy pełne olbrzymich i często groźnych zwierząt. Ludzie, którzy tam zamieszkują, wyglądają podobnie jak mój rab, Nasibu. Pełno jest tam również złota, drogich kamieni, smoków, olbrzymów, karłów i wszelkich potworów, dziwów i czarów. Słodka Tassilia to najlepszy kraj na całym okręgu Ziemi, a kto temu zaprzeczy, ten zazna moich kłów i pazurów! Włada nią mądry i sprawiedliwy król, Wielki Barnum, w ostatnich latach coraz częściej zmuszony odpierać ataki hord przeklętego Kościeja zza morza.

- Rad bym kiedyś ujrzeć to królestwo na własne oczy – gwizdnął z podziwu dziad. - Panie lewarcie i ty, Murzynku, zapraszamy do naszej kompanii. Zagralibyśmy w winta i poopowiadali sobie co słychać w szerokim świecie.

- Czemu by nie – odparł Phalmant i razem z Nasibu dosiadł się do stolika dziadów.

Dwaj pozostali towarzysze Buraka nazywali się Cebularz i Opieniek.

Najstarszy z nich, szczycący się najdłuższą brodą, wyjął z kieszeni kapoty nieco sfatygowaną talię kart z brzozowej kory i rozdał je pozostałym. Również Nasibu za zgodą lamparta przyłączył się do gry. Murzynek nigdy wcześniej nie grał w karty, teraz zaś miał okazję się tego nauczyć. Dodać należy, że w tej rozgrywce stawką nie były płacidła jeno sama satysfakcja z wygranej. Na dworze zapadła już noc, ciemna jak cera Tassilijczyków, a na dodatek zacinał lodowaty deszcz. Karczmarz pozwolił swoim gościom zostać do rana za co ci byli mu wdzięczni. Łagodny blask rzucany przez zapalone świece trzymał na dystans krwiożercze strzygi i złośliwe nocnice, zaś izba rozbrzmiewała wesołym gwarem. Wkrótce po dwóch czy trzech kolejkach, gra w winta znudziła się kompanii. Najlepszym z graczy okazał się nie kto inny jak lampart Phalmant, który wygrał z dziadami dwa do jednego. Od tego czasu zaczęło krążyć powiedzenie: Czy lamparty grają w karty? Talia powróciła do dziadowskiej kieszeni i kompani poczęli raczyć się opowieściami o swoich podróżach i przygodach.



Phalmant długo opowiadał o cudach Afryki. Prawił o jednorożcu, który zranił w walce lwa, o karłowatej rasie kosmatych Xantopiteków, będących odmianą ludu Agogve, o rosnących na palmach długich jabłkach, przysmaku ludzi i małp, o rzekach pełnych złota i klejnotów, o niewidzialnych rekinach, szybujących ponad szczytami niebotycznych gór, o kanibalach, czarownikach i olbrzymim, dwunogim jaszczurze Kassaiu, pokrytym rubinową łuską. Dziady słuchały z wielką uwagą, nigdy wcześniej bowiem nikt im nie mówił o tych niezwykłościach. Mały Nasibu potwierdził wszystkie słowa swego pana jako najszczerszą prawdę i sam dodał nowe szczegóły. Barwnie opowiadał o rzece, w której płynął najprzedniejszy miód zamiast wody, o pasiastych pegazach z rogami jednorożców, o hydrach, pożerających od środka krokodyle oraz o straszliwym Demogorgonie, Čorcie mieszkającym w głębi puszczy, który miał dwie głowy mandryli i kolczaste macki zamiast przednich łap.



- Kiedy byłem dużo młodszy – opowiadał z przejęciem Nasibu – porwał mnie goryl. Wziął pod pachę i usiłował zanieść w głąb matecznika. Strasznie się bałem, wrzeszcząc wniebogłosy i sikając ze strachu! Na szczęście pan Phalmant i władca słoni, Basileus dopadli goryla i ubili go – Murzynek wciąż drżał na to wspomnienie.

Dziady słuchały z szeroko otwartymi oczami. Żaden z nich nigdy wcześniej nie słyszał o żadnych gorylach. Kiedy przyszła kolej na lirników, poczęli opowiadać o olbrzymie wyższym niż najwyższy szczyt w Montanii, którego bździny zamieniały się w chmury, o zaklętych skarbach ukrytych w lesie, o wiedźmach i Čortach, pląsających wokół ogniska oraz o zielonym smoku mającym katar.

- Kogo najbardziej się tu boicie? - Spytał nieoczekiwanie Phalmant.

Zapadła krępująca cisza. Zdecydował się przerwać ją zielonkawy dziad – wodnik.



- W tych okolicach trzeba uważać na strzygi i wilkołaki, tudzież na rudowłosą czarownicę Agafię, która mieszka za lasem i złośliwie zadaje ludziom kołtuny. Nie to jest jednak najgorsze – dziad – wodnik ściszył głos. - Po bezdrożach Guculska grasują syrojidy, poddani króla Peredewoży. - Gdy wypowiedział to imię, w izbie powiało chłodem. - One nienawidzą ludzi. Piją krew schwytanych wędrowców i objadają ich ciała do nagiej kości. Przeklęty Peredewoża jest lennikiem smoka piekielnego Rykara, który walczy z Agejem i Enkami.

- Długo już przemierzam europejskie strony – zabrał głos Phalmant – lecz dopiero teraz dowiaduję się o tych, jak to mówicie, syrojidach. Racz powiedzieć o nich coś więcej.

Wówczas zabrał głos dziad nazywany Cebularzem.

- Nazywamy ich syrojidami, bo nie jedzą nic gotowanego, ani pieczonego, jeno samo surowe. Zrodziły się w niepamiętnych czasach z opadłych liści Wielkiego Dębu, skażonych przekleństwem Czarnoboga. Przypominają zielone liście wielkości dorosłego chłopa, lecz są wyposażone w ręce, nogi, szponiaste palce, pałające piekielną czerwienią ślepia i nienasycone gęby pełne ostrych kłów. Porozumiewają się mową przypominającą syk żmii – Nasibu zadrżał słysząc tę opowieść.

- Czy wiecie gdzie one mają swoje komysze? - Drążył lampart.

- Uf, ciekawi jesteście, panoczku – cmoknął z uznaniem Burak. - Powiada się, że przeklęty Peredewoża mieszka pod ziemią, u stóp góry Horeń w złotym pałacu.

- Wszyscy w tych stronach boją się syrojidów – wtrącił dziad Opieniek. - W siole Hubel porwały chłopca i dziewczynkę, dzieci tamtejszego sołtysa.

Phalmant parsknął gniewnie.

- Na moje pazury! Czyż nikt z miejscowych nie posiada wideł ani kosy, nie mówiąc już o odwadze, aby bronić się przed tymi przerośniętymi liśćmi?! Jakbym spotkał jakiego syrojida, nie wahałbym się rozedrzeć go na strzępy.

- Syrojidy atakują nocą i w dużej gromadzie – tłumaczył Burak.

- Ja też poluję nocą – odparł Phalmant. - Miałem zamiar iść w stronę Aplanu, ale teraz widzę, że w Guculsku ludziom brakuje junaków, którzy broniliby ich przed pomiotem ciemności. Trzeba więc, aby lampart poszedł walczyć tam, gdzie obawiają się pójść rycerze.

- Cętkowany panie, pójdę z tobą choćby do pałacu Perdewoży – oznajmił Nasibu, w którego sercu przywiązanie do lamparta zwyciężyło nad strachem przed syrojidami.

Halina, żona karczmarza weszła do izby cicho jak kot.

- Potrzebni wam będą przewodnicy i towarzysze broni – stwierdziła krótko, po czym postawiła na stole pudełko z orzechowego drzewa pomalowane błyszczącym, czarnym lakierem.

- Śmiało, uchyl wieka – zwróciła się do Nasibu.

Murzynek otworzył szkatułkę. Wyskoczyło z niej wraz z deszczem iskier i chrzęstem zbroi trzech orężnych junaków. Kiedy przebywali zamknięci w pudełku, byli nie więksi niż palec, lecz po wydostaniu się z zamknięcia, urośli w mgnieniu oka.

- Jesteśmy na twoje rozkazy, panie Phalmancie – oznajmił wiciądz z długą, płową brodą.

- Jakie są wasze imiona? - Spytał lampart.

- Igor. Sławdar. Bołkoń – przedstawili się kolejno witezie, z których pierwszy miał brodę złocistą, drugi czarną, trzeci zaś barwy kasztanów. - Nasza drużyna nosi nazwę Troje ze Szkatuły – zakończył Igor.

- Czy nie straszne wam syrojidy? - Pytał dalej Phalmant.

- Panie – żachnął się Igor – nam nie straszne są nawet żabory!

- Chyba zaborowe – poprawił lampart.





- Nie, panie – wtrącił czarnobrody Sławdar. - Żabory a zaborowe to dwie różne pary łapci. Te pierwsze podobne są do żab poruszających się na tylnych kończynach, a tak wysokich, że najwyższy chłop sięga im ledwo do pasa. Srogie są wielce, ludzi nienawidzą i lęgną się w podmokłych lasach. Kogo napotkają na swej drodze, tego ubijają sękatymi maczugami i pożerają ze smakiem.

Mały Nasibu zadrżał słysząc tą opowieść. W jego ojczystej Tassilii nie brakowało żab potwornej wielkości, zdolnych połykać w całości bydło, a nawet ludzi.

- Wodzu, prowadź nas na pałac Peredewoży! - Zawołało chórem Trzech ze Szkatuły.

- Z całego serca dziękuję pani karczmarce za te cenne posiłki! - Lampart Phalmant otarł się o nogi Haliny jako domowy kot, podczas gdy trzech dziadów – lirników zmorzył sen.


*

Pałac Peredewoży mieścił się czterdzieści wiorst w głębi ziemi, a wchodziło się doń przez szczelinę w górze Horeń. Ściany pokryte złotą blachą, lśniły jak lustra. Wewnątrz pałacu uwijały się jak w ukropie setki i tysiące syrojidów, które trzymanymi w dłoniach ościeniami popędzały niewolników na rzeź. Ludzie, niegdyś schwytani na powierzchni i pozbawieni odzienia, byli wśród szyderczych śmiechów i przekleństw, wieszani za stopy na hakach, głowami w dół i zarzynani kamiennymi nożami. Syrojidy z lubością spijały ludzką krew oraz rozszarpywały ciepłe jeszcze ciała, nie zadając sobie trudu, aby je piec, smażyć czy gotować. Stąd właśnie nazywano je syrojidami, czyli pożerającymi na surowo. Na złotej posadzce poniewierały się stosy ogryzionych i niekiedy też rozłupanych w poszukiwaniu szpiku, kości, lecz nikomu to nie przeszkadzało.

Car Peredewoża zasiadał na złotym tronie, pokrytym płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z życia smoka piekielnego, Rykara. Wzrostem przewyższał znacznie inne syrojidy. Jego kły sięgały mu na podbródek, zaś płaskie, roślinne ciało pokryte było mozaiką plam zieleni, brązu, żółci i szkarłatu. Z ust Peredewoży wydobywało się gniewne prychanie, budzące strach wśród innych syrojidów. Rab trzymał przed obliczem Peredewoży zwierciadło wykonane z oszlifowanego, czarnego kamienia, ukazujące na żądanie zdarzenia rozgrywające się daleko i blisko.

- Nigdy bym nie pomyślał, że żabory sczezną taką głupią śmiercią, rozszarpane przez przerośniętego kota! - Sarknął Peredewoża widząc jak lampart Phalmant ubił kłami i pazurami dziewięć z dziesięciu żaborów.

Ostatni z nich poległ, krzyżując trzymany w obu łapach oręż z Igorem i Sławdarem ze Szkatuły.

- Trochę to niehonorowo tak nacierać dwóch na jednego – zauważył Nasibu.

- W sumie masz rację, mały – przytaknął Bołkoń.

- Zważ jednak – zaoponował Sławdar – że nie potykaliśmy się ze szlachetnym rycerzem, przestrzegającym zasad honorowego pojedynku, jeno biliśmy się z żaborem. Wiesz, chłopcze, co to są żabory? - Nasibu milczał nie wiedząc co odpowiedzieć.

- Żabory trzymają stronę smoka piekielnego, Rykara – objaśniał cierpliwie Igor. - Ich serca wypełnione są przedwiecznym mrokiem, zaś honor i litość nic dla nich nie znaczą. Taka jest prawda i nie zmienią tego słowa mędrków, pokrzykujących, że wszystkie istoty rozumne są dobre. Żabor ubity przez Sławdara i mnie był silny jak minotaur i zdolny do obrony. Obaj ryzykowaliśmy życie, stając z nim do walki.

Peredewoża wpatrywał się w zwierciadło rozszerzonymi ślepiami, które jarzyły się niby krwawe płomienie. Artefakt pozwalał mu nie tylko na widzenie obrazów, ale też na słyszenie dźwięków. Kiedy Phalmantowa drużyna przez trzydzieści maszerowała w stronę góry Horeń, Peredewoża wysłał jej na spotkanie kureń syrojidów uzbrojonych w sękate pałki. Lampart i trzej bracia ze Szkatuły nie zlękli się wyszczerzonych kłów, ani gorejących oczu. Syrojid imieniem Fucnal schwycił małego Nasibu w szponiaste dłonie i począł biec z nim w stronę jaru mieszczącego przejście do Carstwa Syrojidów. Phalmant ryknął groźnie i skoczył porywaczowi na plecy. Nie minęło pół pacierza, gdy rozszarpał liściaste ciało syrojida na drobne strzępy.

- Nasibu, ostrzegałem cię, że to nie jest wyprawa dla ludzkiego szczenięcia! - Warknął lampart, szczerze zatroskany o bezpieczeństwo swojego małego towarzysza wędrówki.

Trzej junacy przy blasku Miesiąca rozdzierali zielone ciała syrojidów niczym zetlałe szmaty, aż wybili cały kureń. Żaden syrojid nie prosił o litość, było ona bowiem tym istotom obca.

Kiedy Peredewoża ujrzał w zwierciadle jak z doborowego kurenia zostały jeno powykręcane kończyny i strzępy liściastej masy, ujął w szponiastą dłoń zaczarowaną grzechotkę i począł nią potrząsać, zawodząc przy tym niskim głosem straszliwe zaklęcia.

Wówczas im bardziej drużyna zbliżała się w stronę Horenia, tym bardziej natrętne stawały się wszelkiego rodzaju majaki. Nozdrza Phalmanta drażnił intensywny, słodki zapach, przyciągający chmary ptactwa oraz stada saren i zajęcy. Oto na pagórku wyłoniła się z zarośli powabna pantera o fosforyzujących, zielonych oczach i mruczała zalotnie.

- Mój bohaterze… mój wojowniku z dalekiej Tassilii, zaznaj odpoczynku ze mną wśród miłosnych igraszek! - Pantera uwodziła Phalmanta słodkim głosem syreny.

Lampart w ostatniej chwili opanował wzbierające w nim pożądanie, tym większe, że od dłuższego czasu nie widział samicy swojego gatunku. Ryknął gniewnie i oto urokliwa zjawa rozwiała się niczym opar mgielny.




Nasibu oglądał się trwożnie za siebie, trzymając rękę na grzbiecie lamparta. Z krzaków dobiegały go piski i nawoływania złośliwych skrzatów o łysych głowach i żółtych oczach.

- Głupi czarnuszek, hi, hi! Chodź tu, smoluszku, a połamiemy ci paluszki, a potem wsadzimy do kociołka i ugotujemy z ciebie zupkę, hi, hi!

- Nie zwracaj uwagi na tych głupców i nie idź za nimi, Nasibu! - Doradził Phalmant. - Kiedy trzymasz się blisko mnie, te barachła nie mogą ci nic zrobić! - Nasibu pocieszony przez lamparta, zaczął gwizdać dla dodania sobie odwagi, zaś łyse skrzaty zatkały sobie uszy. Gwizdanie sprawiała im najwyraźniej cierpienie.



Również i na trzech braci ze Szkatuły czekała porcja pokus. Oto z zamglonego jaru poczęły wychodzić powabne nimfy, oparnice w przezroczystych giezłach z pajęczyny i dalejże nęcić junaków zmysłowym tańcem i słodkim śpiewem. Igor, Sławdar i Bołkoń oczarowani tym widokiem, zaczęli z wolna zapominać o celu wyprawy, a ich myśli i pragnienia kierowały się w stronę wizji niekończącej się rui na mokrej od rosy trawie.

Phalmant, wiedziony swą zwierzęcą mądrością, przejrzał podstęp rzekomych nimf.

- Prawda zwycięży! - Ryknął donośnie lampart.

Wówczas trzem junakom jakby łuski opadły z oczu. Spostrzegli, że zalotne oparnice, nimfy tańczące wśród górskich mgieł, porzuciły pozory piękna, przybierając właściwą sobie postać krwiożerczych syrojidów z zakrzywionymi szponami. W ruch poszły miecze i wiatr rozwiał porąbane szczątki siedemnastu syrojidów.

Peredewoża widział to wszystko w kamiennym zwierciadle i zgrzytał zębami. Kiedy Phalmantowa drużyna wspinała się po zboczach Horenia, Peredewoża zsyłał ciemność, grad z deszczem i porywisty wiatr. Wszystko na próżno.

- Panie, pora abyś uciekał! - Poradził Peredewoży syrojid żółty jak jesienny liść.

Na ucieczkę było jednak za późno, bo oto w pałacu cara syrojidów zjawił się Phalmant wraz z towarzyszami.

- Natychmiast uwolnij wszystkich nieszczęśników, których uwięziłeś! - Rozkazał groźnie lampart.

- Nie będziesz mi rozkazywał w moim pałacu, przerośnięty kocurze! - Odrzekł Peredewoża i dał rozkaz straży.

Trzej junacy ze Szkatuły szatkowali swymi mieczami syrojidy niczym kapustę. Również lampart rozszarpywał ich liściaste ciała bez większego trudu. Ocalałe potwory z przeraźliwym piskiem porzucały oręż i szukały schronienia głęboko pod ziemią.

Nasibu dobył procy i zamierzył się na samego Peredewożę.

- Przejdź na moją służbę, a dam ci wolność i tyle złota ile tylko sobie zamarzysz! - Kusił podziemny car.

Jednak Nasibu z zacięciem malującym się na twarzy, zrobił zamach i posłał ostro zakończony kamień prosto w głowę Peredewoży. Car syrojidów zasłonił twarz grzechotką. Lecący kamień zmiażdżył skorupę magicznego akcesorium, po czym przeszedł na wylot przez przerażone oblicze Peredewoży. Jego płaskie, wielokolorowe cielsko zrobiło się bezwładne niczym dywan wyrzucony przez okno. Igor, Sławdar i Bołkoń zeszli do lochów, gdzie uwijali się jak w ukropie, mocarnymi rękami wyłamując kraty i zrywając kajdany. Nasibu dyszał patrząc na truchło potężnego niegdyś Peredewoży. W swoim życiu dotąd nie zabił w walce żadnego przeciwnika. Phalmant podszedł do niego cicho jak kot i otarł się o nogi.

- Byłeś dzielny jak bawół, Nasibu – pochwalił lampart. - Siadaj mi na grzbiet i opuśćmy wreszcie to przeklęte miejsce!


*

Wielka radość zapanowała w Guculsku, kiedy liczne rodziny odzyskały swych bliskich, dotąd więzionych w strasznej niewoli przez Peredewożę. Trzej bracia – junacy stawili się przed karczmarką Haliną. Zdali jej relację ze swych czynów, a następnie karnie zmniejszyli się, aby na długie lata powrócić do Szkatuły.

- Chyba powinieneś coś powiedzieć temu dzielnemu i wiernemu chłopcu – Halina zwróciła się do Phalmanta,

- Nasibu, źle uczyniłem, traktując się jako swego niewolnika, nawet jeśli inni nie widzieli w tym nic złego. Jesteś wolny i możesz wrócić do Tassilii, bądź udać się w inne strony. Już dawno powinienem ci to powiedzieć.

- Bwana Phalmant – odezwał się wzruszony Nasibu – zawsze byliście dla mnie jak ojciec i matka. Nie chcę was opuszczać.

- Wiecie co – zaproponowała Halina – może czas, abyście przestali się odnosić do siebie jak pan i niewolnik, a zaczęli uważać się za przyjaciół?

Lampart i Murzynek uściskali się serdecznie, bowiem ta propozycja bardzo im się spodobała. Nazajutrz udali się w stronę Aplanu.