poniedziałek, 30 listopada 2015

Żal

,, […] Ilja znajduje ślady na stepie i zaczyna zastanawiać się, czy może zmierzyć się z jadącym bogatyrem, czy przysporzy mu to chwały. Swiatogor jednak okazuje się być olbrzymem, który nie zauważa nawet Ilji, gdyż jego żona wrzuca mu go do kieszeni. Dowiedziawszy się o tym od konia, obciążonego dodatkowym ciężarem junaka, Swiatogor ścina żonie głowę, Ilji zaś proponuje pobratymstwo: [….]'' - Andrzej Szyjewski ,,Religia Słowian''




Nazywano go bękartem i podrzutkiem. Nie znał swego ojca ni matki, zaś wychowywał się na wsi zwanej Zapadła, na ziemiach zwanych w erze trzynastej Analapią i Polską. Wszyscy wokół bili go i wyśmiewali się zeń, chodził brudny i głodny, a od wielkiej żałości swego żywota, imię Żal otrzymał. Wreszcie, któregoś dnia został wygnany z domu, by ,,szedł na chleb zarabiać, bo w gospodarstwie było z niego piąte koło u wozu''. Ten , którego perskie legendy czynią ojcem bohatera Rustama, bez żalu rozstał się z przybraną rodziną chłopa Pisłoka. Nigdy nie pragnął pracować na roli, jeno jak junacy a witezie z zasłyszanych opowieści, wędrować po świecie szukając przygód. Wyrósł na męża wycharsłego i żylastego o wejrzeniu ponurym, zaś jego włosy w siedem warkoczy splecione, od najmłodszych lat miały barwę białą jak mleko, czym budził strach i nienawiść, bo plotkowano, że był synem strzygi, bądź Čorta. Żal w piętnastej wiośnie życia wydobył z kurhanu słowiańskiego księcia czarną kolczugę i miecz, który nazwał Rzezakiem, zaś za wierzchowca służył mu rumak Gniadosz, którego ukradł Giptom, bo nie miał nikogo kto nauczyłby go, że kradzież jest zła. Ten, którego Perowie nazywają imieniem Zal (Salus) wiele wędrował. Aby nie zginąć z głodu najmował się jako strażnik kupieckich karawan, bądź wykidajło w karczmach. Odniósł krocie ran, a nieraz wychodził z bójek na czworakach. Choć ocalił życie paru pannom, żadna go nie chciała. Stale wędrował, budzący strach i zgorzkniały, a celem jego wędrówki był wschód.


*



Stepy pokrywające znaczne obszary ziemi, zwanej w erze trzynastej Roxem i Rusią Kijowską nie były bezpiecznym miejscem dla ludzi. Lęgły się na nich brukołaki, sysuny, sfinksy, mantykory, zabijające wzrokiem węże połozy, chimery, wilki i wilkołaki. Wśród wybujałych trwa odbywały swe przeklęte obrzędy Čorty i czarownice, zaś na słowiańskie chutory i zimowniki najeżdżały dzikie plemiona Scytów i Kimerów. Żal przebył drogę przez ową poznaczoną kurhanami ziemię, tępił rozbójników i potwory, dobywał skarbów. Zmierzał do bogatego grodu Tajemienia, strzeżonego przez czambuł niedźwiedzi, na dwór kniazia Mamrota, z którego krwi zrodził się po wielu wiekach macedoński witeź Włodzimierz Krasne Słoneczko, który walczył pod Troją przeciw Grekom. Któregoś dnia, gdy junak ruszył po olbrzymich śladach, posłuszny napisowi, który ujrzał na kamieniu, ujrzał parę olbrzymów, wyższych niż jodły, a byli to mąż z żoną, jadący na odpowiednio dużych koniach. Żal zdumiał się wielce tym widokiem, dotąd miał bowiem olbrzymy za istoty z legend. Nie wiedział nic o ich zamiarach i zastanawiał się czy ma je pozabijać tak jak Giża , syn kobiety i lwa, czy też nie. Nagle żona olbrzyma podniosła go z ziemi niby piórko i schowała do kieszeni, albo podróżnej torby męża. ,,A więc to prawda, że one jedzą ludzi'' – pomyślał junak głowiąc się nad sposobem ucieczki. Olbrzym, do którego kieszeni mógł pomieścić się cały pułk junaków usłyszał skargę swego konia, który narzekał, że przybyło mu ciężaru do dźwigania. Zajrzał do torby uszytej ze skóry dzikiego byka Szorobora z gór Solimii, po czym wytrząsnął zeń junaka, a że był krewki i mało cenił sobie życie innych olbrzymów, dobył miecza i skrócił żonę o głowę. Żal patrzył z przerażeniem na fontanny krwi i słuchał łoskotu spadającej na ziemię głowy i reszty ciała olbrzymki. Jej mąż oblizał się widząc Żala i zszedł z konia, aby go złapać, zachęcając go miłymi słowy, aby się go nie bał. Jednak syn nieznanych rodziców znał stare opowieści i wiedział, że kiedy olbrzym oblizuje się widząc człowieka, należy się bać. Gdy wielkolud już miał go złapać, junak z całej siły ciął swym podobnym do katowskiego mieczem w przegub, tak, że znów trysnęła krwawa fontanna. Olbrzym ryczał z bólu, aż jego wycie przerodziło się w huragan, zaś skacząc i tupiąc , powodował trzęsienie ziemi. Żal czym prędzej odjechał, zaś olbrzym do zachodu Słońca zdążył się wykrwawić.





Innym razem przeprawiwszy się przez rzekę Terem, ujrzał zieloną jak wiosenne liście modliszkę, wysoką jak dwóch postawnych mężów. Owad tej wielkości mógł z powodzeniem polować na tury i żubry, jednak tym razem z morderczym uścisku jego odnóży chwytnych wiła się jak wyrzucona na brzeg ryba, rusałka brocząca szafirową krwią. Potwór rzucił na nią urok nie pozwalający zamienić w Światło. Żal nie myśląc wiele rzucił się ku modliszce, odrąbał jej mieczem odnóża i rozpruł brzuch, a gdy zielona bestia piszcząc przeraźliwie, padła na ziemię, oswobodził z jej uścisku zakrwawioną rusałkę.
- Teraz wyleczę twe rany, a gdy się zagoją, użyczę ci swego nasienia – oznajmił Żal.
- Nie potrzebuję twej pomocy – odparła rusałka – wszystkie moje rany się zagoją, nawet blizna po nich nie zostanie. A jeśli chcesz wiedzieć co myślę o twym koncepcie bym z tobą spółkowała, pokażę ci to! - rusałka w mig przybrała postać Światła, czyli błędnego płomyka unoszącego się nad bagnem i nawet nie dziękując swemu wybawcy za uratowanie życia, poleciała w siną dal.
Zaiste, niewiasty z reguły unikały Żala, bo nie znał swych rodziców i w młodym wieku miał włosy białe jak starzec. Jedna tylko Złatogorka, piękna i szlachetna, panna z ziemi zwanej później Rusią, patrzyła na jego serce, a nie wygląd i pochodzenie. Z nią spłodził syna, junaka Sokolnika (Falconinarius), lecz porzucił matkę i dziecko. Później syn odnalazł ojca i stoczył z nim pojedynek, o czym traktuje następna opowieść.


*

O kniaziu Mamrocie, władcy Tajemienia, powiadano, że był synem niedźwiedzia i uprowadzonej przez niego niewiasty. Mieszkał we wspaniałym dworcu, wzniesionym z drewna cedrowego na fundamencie z czaszki wielkiego zwierza mamuta. Dworzec ów posiadał cztery bramy – złotą dla kapłanów, srebrną dla rycerzy, miedzianą dla kupców i rzemieślników, zaś dla chłopów – żelazną. Nigdy nie brakło mu przysmaków – pieczonych łabędzi i piwa z beczek zawieszonych na łańcuchach. Kniaź Mamrot gromadził wokół siebie skoromochów i uczonych mężów, oraz najdzielniejszych rycerzy. Wśród nich sławę zdobył Żal, który dopiero tu zetknął się z szacunkiem i podziwem. Wiernie służył Mamrotowi. Jego czyny opiewano w pieśniach i latopisach, a odwagę i wierność stawiano za wzór. Tylko on, którego nazywano Przybłędą, odważył się spełnić rozkaz kniazia i stanąć do walki ze spaleńcami – podobnymi do na wpół zwęglonych, otoczonych wieńcem płomieni ludzi, trupów pijaków co zginęli w zaprószonym przez siebie pożarze, teraz zaś ożywieni czarną magią wstali ze zgliszcz by pić krew. Żal zabił dwójkę spaleńców, którzy przed spaleniem się żyli ze sobą na kocią łapę, a byli to ciotka i wujek małego dziecka, które chcieli wrzucić w ogień, aby też stało się jednym z nich. Spaleńców można było unicestwić tylko w jeden sposób. Należało mianowicie dotknąć ich lodem, ten zaś Żal dostał od kołoduna – nadwornego kapłana – alchemika, potrafiącego zamrażać wodę, a także sprowadzać śnieg i grad. Działo się to w pobliżu osady Grozień. Na pamiątkę owego zwycięstwa, kniaź Mamrot nadał witeziowi herb Przyjaciel, wyobrażający purpurowe serce na półmisku, na pamiątkę przyjaźni jaką darzył junaka.
Innym razem kniaź zwołał naradę swoich wasali, na której nie zabrakło też Żala, o którym dziady – lirnicy śpiewali, że ubił ogniste demony długimi soplami lodu przytwierdzonymi do miecza, po czym wyrwał im serca. Mamrot usłyszał od mieszkających w jego księstwie wołwchów, żerców, kołodunów, mudrych, jurodiwych i innej kapłańskiej braci rzecz niebagatelnej wagi.
- Oto Agej Zabołat i jego Enkowie wysłuchali naszych próśb – mówił wołwch Bogurad. - Zesłali ku nam z niebios Księgę jedyną, Księgę zawierająca ich Zakon i święte historie.
- Jeśli tak się rzecz przedstawia – orzekł kniaź Mamrot – my, Słowianie, lud jak żaden inny władający słowem, lud, który Słowu naszych praojców zawdzięcza odpowiedź na pytania: kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy i dokąd zmierzamy, powinniśmy jako pierwsi zdobyć ową Niebieską Księgę, uczcić ją należycie w zdobionej kącinie i z dumą szafarzyć jej treścią między narodami.
- Mądrześ rzekł, synu Maruchy – pochwalił Bogurad.
- Jeśli mamy posiąść Księgę – zauważył trzeźwo Żal – powinniśmy wiedzieć gdzie jej szukać.
- Księga ta – ozwał się kołodun Sulistraw, ten, który pomógł witeziowi zabić parę spaleńców – nazywana jest ,,Gołębią Księgą'' – Gołubinaja Kniga, bo zniosły ją z nieba białe Gołębie Dziewańskie, a zawarte w niej słowa są głębokie. Sny mówią, że trzeba jej szukać aż na Księżycu, gdzie Srebroń zwany Chorsem na srebrnym tronie zasiada. ,,Gołębia Księga'', zwana też ,,Księgą Niebieską'', czyli pochodzącą z nieba została bowiem w pierwszej kolejności dana Płanetnikom, a są i tacy co twierdzą, że Nestinarz – obecny król Księżyca otrzymał ją od jeszcze jakiejś innej rasy, bytującej w Zaziemiu, której władcą był Dawid – car.
- Dostać się na Księżyc nie jest łatwo – rzekła królowa Euzalia, należąca do kolegium kołbiów, czyli kapłanek wróżących z lotu ptaków. - Można tam dolecieć w ,,jaju płomienistym'', o ile oczywiście Płanetnicy pozwolą wsiąść na jego pokład. Można też zasiąść w rydwanie ciągniętym przez smoki, mantykory, albo gryfy, można też złapać w sieć Kometę. Ma ona postać ognistego ptaka, bądź konia o ciele z płomieni. Jest to istota dobra, choć nieraz zwiastuje nieszczęście. Sieć na Kometę trzeba zrobić ze srebrnych łańcuszków wzmocnionych synkelitem i poświęconych wodą z Sobotniej Góry.
- Czy są gotowi udać się na Księżyc po Świętą Księgę? - spytał kniaź Mamrot swoich rycerzy, lecz ci, tak weseli na ucztach i turniejach, pospuszczali głowy wstydząc się swego tchórzostwa.
Jeden tylko Żal herbu Przyjaciel okazał gotowość do kosmicznej przygody. Nie zwlekając pognał w stronę Burus. W jeziorze Synar od niepamiętnych czasów żyła rasa wodno – lądowych istot, zwanych śniardwami. Miały postać mężów okrytych raczym pancerzem, czerwonym jak krew, mających szczypce i czułki raków. Głowy osłaniali żelaznymi szyszakami, zdobionymi kitami z włosia w jaskrawych barwach. Żal dotąd niechętny towarzystwu innych junaków, w buruskiej karczmie gdzieś na d rzeką Nogat stanął na czele drużyny złożonej z czterech śniardwów - Redivatisa, Korsłana, Kosmasa i Talisa. Śniardwowie bowiem całkiem często opuszczali swe jezioro, by pić siwą wódkę w karczmach, tańczyć z dziewczynami na weselach, a niektóre z nich jak pewien Rusłan wstępowali na junacki szlak, bądź płodzili bohaterów z rusałkami, albo córkami ludzi. W swych wędrówkach nie wystawiali nosa za granice Burus, gdzie ludzie nie bali się ich. Żal udał się razem ze śniardwami do kowala Soliby i złotem danym na drogę przez kniazia Mamrota, zapłacił za wykucie długiego i mocnego łańcucha ze srebra.






- Pochwyćcie nim Kometę, a nie puszczajcie – rzekł kowal Soliba – bo Kometa to stworzenie psotne wielce; na pola zlatuje i depcze je ognistymi kopytami, przez co nadzieję plonu niweczy.
Junak wraz z drużyną zaczaili się nocą na polu kowala i nie czekali na daremno. Obudził ich tętent podkutych kopyt, końskie rżenie, a gdy otworzyli oczy, musieli je zaraz zmrużyć do nieziemskiego blasku bijącego od zwierzęcia wyglądającego jak Pegaz, lecz o ciele utkanym z płomieni.
- Nu, pomagaj, Mat' Syraja Ziemla! - rzekł Żal i niczym kowboj zarzucił na szyję Komety lasso ze srebra. Drugim jego końcem, obwiązał się w pasie, podobnie uczynił śniardwom. Ognisty Pegaz zarżał przestraszony, po czym usiłując przegryźć łańcuch zębami, wzbił się w powietrze, z nieziemską siłą wznosząc w górę Żala i jego towarzyszy, z których każdy ważył tyle co rycerz w pełnej zbroi. Kometa z wielką szybkością unosiła się w górę, a Matuszka Ziemia wciąż malała w oczach junaków.
Znaleźli się w Zaziemiu, między Ziemią a Księżycem. Widzieli jasność niebiańskich świateł i czuli na sobie ich przyjemne ciepło. Kometa pędząca po niebie z dołu przypominała białą gwiazdę z powiewającym warkoczem, a uszy tych co ją schwytali pieściła muzyka grana przez tańczące ciała niebieskie. Gdy przelatywali nad Księżycem, Żak uciął łańcuch mieczem i wraz z całą drużyną miękko opadł na wzgórze całe z twarogu.


*





Na tronie w Kinperokabadzie, stołecznym grodzie księżycowego królestwa Płanetników, przez Słowian zwanego Chorsogrodem, zasiadał król Nestinarz (Jenka, Nestinarius), o którym powiadano, że był wielkim podróżnikiem. W latach swej młodości poleciał ,,jajem płomienistym'' ku planetom, które w listach do swego starego nauczyciela, mistrza Vedogona nazwał Dziewa i Voyn. Na jednej mieszkały boginki, na drugiej zaś boguny. Władcy oby tych ras; Dawid – car i królowa Dulcymonda zasiadający na tronie na wspólnym księżycu obu planet, ofiarowali Nestinarzowi ,,Gołębią Księgę'' mówiącą o Ageju, którą z niebios zniosły Gołębie Dziewańskie. Odtąd owa niebiańska księga stała się największym skarbem Płanetników. Król Nestinarz odkrył również szereg innych planet poświęconych czci Roda, na której żyli ludzie z głowami lisów i morszczynem zamiast nóg, Juraty, Jarowita, Żweruny, gdzie pół – ludzie, pół – psy latali na żołędziach, Kołowierszy, Betel – Gausse, Altairy, gdzie władał król zwany Niebieskim Skorpionem i gdzie rosły dęby zawierające w sobie życie wszystkich żywych istot, których korzenie podgryza smok Wurm, oraz planetę zamieszkaną przez gryfy. Podróże te w ogromnym stopniu wzbogaciły wiedzę Płanetników o Zaziemiu, zaś sam król Nestinarz dowiedział się, że planety Dziewa i Voyn niegdyś stanowiły jedną ,,gwiazdę błądzącą'', lecz rozdzieliła się w wyniku złego czynu pierwszego boguna i pierwszej boginki.





Tego dnia na dworze w Kinperokabadzie widziano posłańców z dalekiej Ziemi. Ową delegację zapamiętano na długo. Na jej czele stał człowiek: wysoki, wycharsły i ponury, o włosach białych jak mleko. Przywiódł ze sobą gromadkę śniardwów – istot zupełnie nieznanych na Księżycu, przypominających ni to ludzi, to raki. Ich wódz zwany w pieśniach ,,mistrzem miecza'', w imieniu słowiańskiego władcy nazywającego siebie kniaziem Mamrotem, przekazał dary królowi Księżyca, po czym w trakcie wystawnej uczty poprosił o ,,Gołębią Księgę''. Król Nestinarz z radością się zgodził, bo nie był ani chytry, ani chytrości nie nazywał dla zamydlenia oczy ,,ezoteryzmem'', czy jakoś podobnie. Czym prędzej rozkazał swym skrybom, aby ją przepisali, podczas gdy Żal z drużyną śniardwów otrzymał komnatę w królewskim pałacu. Płanetnicy wielce byli ciekawi jego przygód; walk z olbrzymami, modliszką i spaleńcami. Junakowi nie brakowało męstwa, ubogi był za to w cierpliwość, zaś przepisywanie i iluminowanie księgi ciągnęło się z roki na rok. W końcu znużył się czekaniem i którejś nocy zakradł się do królewskiej kapliczki kością słoniową zdobionej, gdzie na marmurowym ołtarzu spoczywała ,,Gołębia Księga''. Ostrym mieczem przeciął przytwierdzające ją do ołtarza łańcuchy, ze stopu wielu metali wykute i chciał ją wynieść, aby zabrać na Ziemię. Choć był silny jak tur, Księga okazała się zbyt ciężka, by mógł ją unieść. ,,To dlatego, że chleba nie jadłem, siły teraz nie mam'' – rozmyślał Żal klnąc w duchu jak szewc. Na domiar złego, rozcięty, zaczarowany łańcuch wydał ostrzegawczy dźwięk – cichutkie brzęczenie, które postawiło na nogi straż pałacową. Rano złodziej został postawiony przed królem Nestinarzem, którego niebieska twarz pociemniała z gniewu niczym broda Sinobrodego. Pełen gniewu za obrazę tak świętej księgi, jak i praw gościnności, nakazał człowiekowi uciąć rękę, co też natychmiast wykonano. Dopiero po jakimś czasie za sprawą śniardwów, którzy na cześć swego wodza pozbawili się czułków, Nestinarz pożałował swej zapalczywości i po szczerej rozmowie z Żalem nakazał mu przyprawić nową rękę wykutą z marmuru tak wypolerowanego, że lśnił jak lustro. ,,Gołębia Księga'' zaś została przepisana i ręką Żala zaniesiona Słowianom, którzy przyjęli ją z wielką radością, wśród dymu kadzideł, tańców, śpiewów, uczt i zapasów.  

niedziela, 29 listopada 2015

,,Igraszki z diabłem''

,,I w przekazach folklorystycznych zawsze mówi się, że znanym czarownikom – Twardowskiemu czy Kabatowi – pomagał diabeł. To zaś pozwala na postawienie pytania o liczbę dusz w człowieku i ich życie pozagrobowe'' – Andrzej Szyjewski ,,Religia Słowian''




Już w wieku przedszkolnym, lub wczesnoszkolnym obejrzałem po raz pierwszy film Teatru Telewizji ,,Igraszki z diabłem'' z 1979 r. w reżyserii Tadeusza Lisa na podstawie dramatu czeskiego autora Jana Drdy (1915 – 1970). Pamiętam, że wówczas bałem się pokazanych na filmie diabłów. Minęły lata i w ,,Gościu Niedzielnym'' czytałem jak w dodatku telewizyjnym, polski poeta i publicysta Wojciech Wencel napisał recenzję, w której bardzo pozytywnie ocenił ,,Igraszki z diabłem''. Dowiedziałem się wówczas, że choć Jan Drda był komunistą, to warto oddzielić życiorys tego autora od jego dzieła. Zachęcony tym obejrzałem film w listopadzie 2015 r.
Akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej krainie, pod koniec XVII, lub na początku XVIII wieku (na ten ostatni okres wskazuje strój i peruka diabła dr. Solfernusa). Jeden z diabłów wspominał o wojnie trzydziestoletniej (1618 – 1648). W roli protagonisty obsadzony został siwiejący już dragon Marcin Kabat, weteran wojen z Turkami. Jego antagonistami są diabły – zarówno te znane z ,,Biblii'' jak: Belzebub (stary i zdziecinniały książę piekła narzekający, że mu ,,muchy pstrzą na nosie'') i dr. Belial, oraz te wymyślone przez Jana Drdę jak: brany na zielono Lucjusz Magister, który nakłonił księżniczkę Disperaldę i jej służącą Kasię do podpisania cyrografu w zamian za obietnicę dostarczenia idealnego męża1, jego mistrz – dr. Solfernus (jego imię wywodzi się od siarki, po łacinie: ,,sulfur'', po włosku: ,,zolfo'') i przygłupie, słowiańskie diabły straszące w Czarcim Młynie, z którymi Kabat grał w karcianą grę - ,,marjasza''. Antagonistami są również tchórzliwy rozbójnik i morderca Sarka Farka i pełen pychy i obłudy, pustelnik Scholastyk, który cieszył się z groźby potępienia obu dziewczyn. Sprzymierzeńcem protagonisty jest natomiast anioł Teofil (jego imię znaczy ,,Przyjaciel Boga''), który ostatecznie uratował Kabata i Kasię z piekła.
Film ostrzega przed satanizmem. ,,Igraszki z diabłem'' zawsze kończą się źle dla człowieka, który sam z siebie nigdy nie może pokonać złego ducha, bo jest na to za słaby. Jest ponadto pochwałą miłosierdzia, współczucia i Bożej Opatrzności, która okazuje się silniejsza od diabelskich knowań.
Mottem filmu mogłyby być słowa św. Pawła:




,,Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.
Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i '
miał tak wielką wiarę, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność swoją,
a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał,
nic mi nie pomoże.
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą;
nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje,
nie jest jak proroctwa,
które się skończą, choć zniknie dar języków i choć wiedzy już nie stanie.
Po części bowiem tylko poznajemy i po części prorokujemy.
Gdy zaś przyjdzie to co doskonałe, zniknie to co jest tylko częściowe.
[…]
Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość – te trzy, największa z nich jednak jest miłość'' – 1 Kor 13. 1 - 13




1 Disperalda i Kasia ze swoimi wygórowanymi pragnieniami przypominają nieco Bellę Swan, która przedkładała związek z romantycznym wampirem nad normalne kontakty ze zwykłymi ludźmi, jednak morał ,,Igraszek z diabłem'' jest krańcowo inny niż ,,morał'' ,,Zmierzchu'' ;). Zainteresowanych odsyłam do posta ,,Wokół 'Zmierzchu'''.   

Polska odpowiedź na Siergieja Łukjanienkę, czyli ,,Droga do Nawi''

,, […] Brückner, […] Welesowi przypisał władzę nad szarym państwem cieniów, nad zaziemskim światem zmarłych. Nazywano je wśród Słowian nawie, co dobrze poświadczone w literaturze staroruskiej i staroczeskiej, u nas może jakiś uczony refleks pozostawiło w Plutonie polskiego, Długoszowego Olimpu, nazwanym przez jego twórcę Niją'' – Aleksander Gieysztor ,,Mitologia Słowian''




O polskim pisarzu Tomaszu Duszyńskim dowiedziałem się w 2013 r. sięgając po jego zbiór opowiadań,,Pietia i Witia. Co złego to nie my'' z gatunku ,,rural fantasy'' opowiadający o przygodach (min. o ratowaniu Marzanny) dwóch walczących ze złem sowieckich klonów zbiegłych z laboratorium. Owa książka bardzo mi się spodobała i wpisałem ją do kanonu (zobacz posta: ,,Dopisane do kanonu'').




W listopadzie 2015 r. przeczytałem powieść Duszyńskiego ,,Droga do Nawi'', którą dostałem w prezencie na imieniny od Voytakusa ov Višnica :). Akcja rozgrywa się na początku XXI wieku w Polsce (Warszawa i okolice Katowic), w Rosji (w Moskwie; mieście, o którym pisali tacy fantaści jak: Bułhakow, Witalij Ruczinski, Siergiej Łukjanienko i Ekaterina Sedia), w Afganistanie, oraz w Nawi – mitycznej, słowiańskiej krainie zmarłych, do której wejście miało się mieścić w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Sercem Nawi była Biała Wieża.
W powieści występuje tercet głównych bohaterów. Alek Bielski był polskim żołnierzem walczącym w Afganistanie, a do tego Niezniszczalnym; nie można było go zabić. Po powrocie do Polski został zatrudniony w tajemniczej Agencji M – jego zwierzchnikiem był Mentor. Po śmierci Mentora, Bielski pojechał z misją do Moskwy, gdzie spotkał Miszę Asieniewicza i Ksienię Morozową.
Misza Asieniewicz był moskiewskim milicjantem, zakochanym w Ksieni Morozowej. W odróżnieniu od wielu innych rosyjskich milicjantów był człowiekiem uczciwym. Otrzymał magiczne moce i podjął służbę w Departamencie Wschodnim, gdzie jego zwierzchnikiem był sam bóg Perun.
Ksenia Morozowa, córka boga Peruna i bogini Doli, wychowana w sierocińcu była kobietą piękną, samotną, wrażliwą na ludzką krzywdę i życzącą wszystkim dobrze. Pracowała jako ekspedientka w moskiewskim butiku, a jej pracodawcą był Azer Walerik, który później okazał się być krasnoludem. Perun odnalazł po latach swą córkę i chciał aby w niego wierzyła, pozwalając mu istnieć. Ku oburzeniu Alka i Miszy zaaranżował jej śmierć, aby dostała się do Nawi, co mógłby wykorzystać na potrzeby walki z władcą zaświatów – Welesem. Misza i Alek udali się do Nawi, aby wyciągnąć stamtąd Ksenię. W końcu drogi całej trójki rozeszły się. Misza pozostał agentem Departamentu Wschodniego, Alek zamienił się w anioła, zaś nad brzegiem pięknego morza, Ksenia spotkała trzy zaprzyjaźnione wieszczki - rodzenice, które miały jej pomóc w odrodzeniu się (żeby było jasne, jako katolik nie wierzę, że zbawiony człowiek zamienia się w anioła, czy w reinkarnację; jest to wyłącznie fikcja literacka).



,,Droga do Nawi'' wykorzystuje różne mitologie, a w szczególności mitologię słowiańską. Zostały z niej zaczerpnięte bóstwa, takie jak: Perun (miał długie włosy i potrafił rzucać piorunami kulistymi), Świętowit (rozmawiał z Perunem pod postacią drewnianej rzeźby), Weles (Perun zamienił go w człowieka, Marka Batlera), bogini Nyja (miał moc zabijać i wskrzeszać), oraz hipotetyczne bóstwa – bliźnięta Lel i Polel (jeden z nich był informatykiem). Oprócz bóstw pojawiają się też słowiańskie demony jak: Rachaman (podziemna istota z ukraińskiego folkloru; Andrzej Pilipiuk poświęcił rachmanom ciekawe opowiadanie ,,Wieczorne dzwony'' ze zbioru ,,2586 kroków''), pogodnik (płanetnik), który oszukany przez Peruna zamierzał wyruszyć do Nawi po swą siostrę Godę, zmora Arina przybierająca postać kotki należącej do Kseni (nawiązanie do demona hurboża; kociej zmory z czeskich wierzeń – patrz Barbara i Adam Podgórscy ,,Encyklopedia demonów''), dobry wilkołak Roman, wąpierze, bezkosty1 (szczególnie obrzydliwa odmiana wampira z polskich wierzeń), topielice (Weles – Marek Batler spotkał jedną w parkowej sadzawce), morowice (demony zarazy; miały postać ubranych na biało, zakapturzonych kobiet), południce, nocnice (miały nietoperzowe skrzydła) i strzygi.



Z mitologii germańskiej został zapożyczony heros Sygurd Fafnesbane – zabójca smoka Fafnira wspierający Alka Bielskiego, walkirie (jedną z nich była sama Brunhilda), Kraken, który w Nawi pożarł duszę wilkołaka Romana (istota ta przypomina Czatownika z Morii z ,,Władcy Pierścieni'' J. R. R. Tolkiena) oraz krasnolud Walerik z Azerbejdżanu udający człowieka.



Z mitologii arabskiej zostały zapożyczone moskiewskie dżiny – rosły Marid i dwie kobiety dżinów; nagie pływaczki, które omal nie utopiły Alka i Miszy.



Wreszcie z wierzeń chrześcijańskich pochodzą anioły. Jednym z nich okazała się Anna, asystentka Alka Bielskiego.
Nie brakuje również odwołań do współczesnej popkultury – do twórczości Sapkowskiego (magiczne znaki podobne do tych wiedźmińskich, padające w tekście słynne słowa: ,,Coś się kończy, coś się zaczyna''), Łukjanienki (Departamenty Wschodni i Zachodni mogą nasuwać skojarzenia ze Strażą Nocną i Dzienną, Kiera zamieniająca się w czarną panterę przypomina kobietę zamieniającą się w tygrysicę z ,,Nocnej Straży'', Rozjemcy strzegący równowagi mogą przypominać Inkwizycję z powieści owego kontrowersyjnego, rosyjskiego pisarza), a nawet do serialu ,,Lubow kak lubow'' (rosyjska wersja polskiego ,,M jak miłość'' ;).
W powieści spodobała mi się najbardziej, wręcz świetlana postać Ksieni, oraz to, że nie porzuciła wiary w chrześcijańskiego Boga, choć jej ojcem był Perun. Podoba mi się też to, że Alek Bielski też został wierny chrześcijaństwu mimo spotkania z pogańskimi bóstwami i poszedł do Nieba. Dodatkowym plusem jest przypomnienie o rosyjskiej nędzy i snobizmie nowobogackich. Choć występują tu pozytywne postaci Rosjan, Autor bynajmniej nie gloryfikuje reżimu Putina.






1 ,,BEZKOST […] Podobnie jak inne upiory, powstawał z człowieka, który po śmierci, miast gnić sobie spokojnie w płytkiej mogile, uparcie wracał na powierzchnię, by wysysać krew z żywych. Jednak podczas gdy zwykłe wampiry zachowywały zachowywały z grubsza ludzkie kształty (choć zamiast kości miały elastyczną chrząstkę), u bezkosta szkielet w ogóle nie istniał. Demon przypominał worek, który wypełnia się krwią ofiary. Taka budowa pozwalała mu przeciskać się przez najmniejsze szczeliny i docierać do najlepiej nawet ukrywających się ludzi'' – Paweł Zych, Witold Vargas ,,Bestiariusz słowiański''

sobota, 28 listopada 2015

Książę Kruk




,,Działo się to w czasach kiedy nie znano jeszcze Pana naszego, Jezusa Chrystusa, a ludzie wierzyli w czary i najdziwniejsze gusła. Przykładowo w słowiańskiej ziemicy zwanej Zamoya pasterze na łożu śmierci przekazywali przez podanie ręki swym następcom 'złego', to jest demona pomagającego w pomnażaniu majętności. Gdzieś indziej, również na sklawińskiej ziemi w ponurym zamku na szczycie góry mieszkała niby w klasztorze, sekta złych i przewrotnych czarowników, co sami siebie nazywali – Szkielcy. Z wielką pilnością gromadzili kości; tak ludzkie jak i zwierzęce, aby budować z nich stosy pogrzebowe (bustuaria). Wierzyli bowiem, że jeno ten, kto spłonie na stosie kościanym, otrzyma odpuszczenie grzechów i wieczną szczęśliwość. Założycielem Szkielców był czarownik Kostka, który jak prawią w pieśniach, osiągnął nieśmiertelność zamykając się na wiele godzin wewnątrz zaczarowanego jaja. A oto inna opowieść z mrocznych czasów pogańskich o księciu w kruka zamienionym i jego kochającej siostrze'' - ,,Codex vimrothensis''




W pierwszych wiekach dwunastego eonu, bohaterski kniaź Horodlak, którego imię oznacza ,,Zdobywcę Grodów'', ocalił od zguby księżniczkę Złotkę wydaną na żer dla Koziołka – wodnego Čorta, co miał postać kozła z rybim ogonem. Horodlak poślubił pannę o włosach jak złote runo i założył na krywickiej ziemi gród stołeczny Horodłem zwany. Spłodził jako swego następcę, kniazia Oldrzycha (Olderica) ruszającego do boju w srebrnym szłomie zdobionym czarnym porożem jelenim. Oldrzychowe dzieci zaś to książę Wašek wraz z siostrą Polisjeną.
Choć pochodził z bohaterskiego rodu, nie wdał się w ojca, ani w dziada. Przeciwnie. Następca złotego stolca horodelskiego miast zaprawiać się do odegrania roli obrońcy i sędziego swego ludu, całe dnie pędził na błogim lenistwie, ucztach i sprośnych zabawach. Jego ojciec Oldrzych z wielką stanowczością zmuszał go do wypełniania obowiązków właściwych dla stanu następcy tronu, oraz egzekwował odeń szacunek dla wychowawców. Jednak gdy kniaź zginął na polowaniu, zahaczywszy czarnym porożem swego hełmu o dębowe gałęzie, Wašek przestał słuchać kogokolwiek. W kąt poszły język starokrasny, dzieła uczonych mężów, rycerskie ćwiczenia i inne nauki ku rozwojowi duszy, umysłu i ciała potrzebne, za to rozhulało się pijaństwo, gra w kości i ,,zrywanie wianków, aby nie więdły'', jak okresliłby to Popiel II Gnuśny. Jak podaje ,,Codex vimrothenis'' , Oldrzychowy syn: ,,Jadł, aby wymiotować i wymiotował, aby dalej jeść''. Jego siostra Polisjena i matka, knezinka Jelemira, przez Greków zwana Teofano, z przerażeniem patrzyły na to, że następca tronu, choć ciało miał potężne jak olbrzym, w środku zachował serce karła. ,,Co z niego wyrośnie''? - pytały się siebie nawzajem, bojąc się odpowiedzi. Wreszcie, któregoś dnia, kiedy na zewnątrz pośród zimna i słoty, błąkała się Zła Godzina w postaci obleśnej staruchy, księżna Jelemira widząc jak jej syn leżał na tygrysiej skórze obejmując nagą niewolnicę i dłubiąc w nosie, zawołała z goryczą: ,,Obyś się zamienił w kruka''! Doszło to do uszu Złej Godziny, córki Niedoli i w tej samej chwili książę Wašek z człowieka stał się krukiem, który kracząc żałośnie wyleciał przez okno. Jego matka widząc co uczyniła, padła na podłogę i długo ją trzeba było cucić. Omal zmysłów nie postradała z boleści. Książę zaś w kruczej postaci błąkał się po świecie, przeganiany tak przez ludzi, jak i przez inne kruki.

*

O knezince Polisjenie powiadał lud hordelski, iż powinna urodzić się mężczyzną, przewyższała bowiem dzielnością swego gnuśnego brata. Młoda, piękna i wysmukła, o cerze jasnej, a włosach długich a puszystych i lśniących niby miedź i złoto, przypominała bardziej nimfę niż ludzką niewiastę, a w ćwiczeniach wojennych nie miała sobie równych, jakby całe życie spędziła w królestwie Amazonek. Władała ponadto kilkoma językami w mowie i piśmie, oraz umiała grać na lirze, harfie, lutni i cytrze. Podczas gdy Wašek w swek gnuśności nigdy nie wychylał nosa poza wały Horodła, jego siostra chętnie podróżowała, będąc na ziemi egipskiej, libijskiej, u czarnoskórego ludu Etiopów, w zasobnym w skarby Ofirze, Grecji, Persji, Elamie, Baktrii, Sogdianie, a nawet razem z menadami Dionizosa podbijała Bharację. Bawiąc w ziemy Medów i Persów po trzykroć strzelając z łuku z jeleniego poroża wyrzezanego, strzałami o posrebrzanych grotach, uśmierciła potwora Abraxasa. Miał on postać potwornego smoka, łuską granatową pokrytego, o głowie koguciej i wężach miast tylnych łap. Zwierz ów demoniczny przybył z najciemniejszych otchłani piekielnych za sprawą czarowników i kapłanów z plemienia Magów, które pełniło u Medów podobną rolę co lewici w Izraelu, czy bramini w Bharacji. Owi to Magowie przewodzący ludom Arii – Iranu dzięki swej tajemnej wiedzy, latami stwarzali coraz to nowe zaklęcia, tak, że mogli zabijać słowem na odległość, mocą kamienia filozoficznego obracać ołów w złoto, rzucać i odczyniać uroki i Čorty wiedzą co jeszcze! W swych staraniach doszli w końcu do momentu, gdy ich zdolnym, lecz pełnym pychy umysłom objawiło się Zakazane Zaklęcie. Magowie postanowili je wypróbować, bo jak mawiał założyciel ich zakonu niejaki Barbatus Theophilus: ,,Bez eksperymentu nie ma postępu''. Wypowiedzieli je, a wówczas z piekieł wyszedł diabelski zwierz Abraxas i począł ogniem pustoszyć ziemie Medów, aż trzema strzałami ubiła go Polisjena.






Minęło dwa i pół roku od tego zdarzenia, a Persowie dowodzeni przez kagana Budar – bałgi, mającego konnicę, łuczników i słonie przybyli pod Horodło, aby wypełniając zobowiązania lenne, pomóc knezince w odpieraniu oblężenia Kałki, syna Alciusa, króla Kimerów. Nad posiłkami perskimi unosił się orzeł Bugaj – ptak (Bugaj – ptica), którego okrzyk budził lęk w sercach węży i smoków. W rozdzierających stalową blachę szponach, ptak Bugaj mający swe gniazdo w górach Pamir, niósł oburęczny miecz obosieczny Promieniem Jutrzni nazywany. Miecz ten miał swe miejsce na ołtarzu w chramie Aradvi – Sura – Aredvi – Anahity, czyli Mokoszy i w jednej z wersji legendy to właśnie owym mieczem knezinka Polisjena ubiła Abraxasa. Jej zbroja ze złotych łusek lśniła oślepiająco w promieniach Słońca, tak, że zdawało się, że to Swaróg zstąpił na ziemię, by walczyć po stronie Słowian. Jej srebrzysta szabla tańczyła niby błyskawica i co rusz piła krew. Kałka, król Kimerów, który ongiś podbił góry Promet i nazwał je na swą cześć Kaukazem, jechał do boju wydającym odgłosy grzmotu rydwanem, który ciągnęły perskie mantykory, a może tylko tygrysy. W jego armii walczyły słonie o zatrutych ciosach i nosorożce, a także łucznicy, konnica, Beduini na wielbłądach a widziano nawet przerażające blaskiem i dymem petardy sporządzone przez wziętych do niewoli inżynierów z Sinea. Bitwa o Horodło trwałą dzień, noc i drugi dzień. Polisjena wybiła strzałami z łuku mantykory ciągnące rydwan króla, a jego samego raniła sztyletem i pozbawiła ucha. Kimerowie utracili niemal wszystkie słonie, którym perscy i słowiańscy łucznicy posyłali strzały do oczu, a te, które nie zginęły od strzał, w wielkiej panice jęły uciekać tratując własne szeregi. Najezdnicy w wielkiej niesławie wycofali się do Azji, zaś król Kałka, którego ranę uleczył pewien uczony Sineańczyk, nie dozwolił by w kimeryjskich kronikach pojawiła się najmniejsza choćby wzmianka o przegranej bitwie. Dlatego też po dziś dzień, mało kto wie o tamtych zdarzeniach.


*

Mimo tak wspaniałego zwycięstwa, o którym Krywicze śpiewali pieśni jeszcze za czasów kniazia Włodzimierza, serce Polisjeny cierpiało z tęsknoty za bratem. Nie wiedziała gdzie go szukać, ani co zrobić by zdjąć zeń zły czar. Byłaby po kres swych dni zamartwiała się losem brata, gdyby nie pewien sen. We śnie tym ukazała jej się Dziewanna Šumina Mati, której z wielkim nabożeństwem oddawali cześć wszyscy mieszkańcy Horodła, jako tej co karmi, odziewa, użycza drewna i chrustu na opał, udziela schronienia w czas napadu i broni przed gniewem swego męża Boruty. Słowianie czcili ją pod wieloma imionami – jako Panią Zwierząt, Jeziorną, oraz Panią Ptaków. Knezinka ujrzała ją we śnie jako tę ostatnią. Leśna Matka jawiła jej się jako niewiasta w białe szaty odziana, wśród drzew i kwitnących kwiatów stojąca, a zewsząd otaczały ją ptaki – wróble, sikory, bociany, jastrzębie, orły, sowy, sępy, żurawie, kaczki, łyski, dzięcioły, kowaliki, kruki, rudziki, drozdy, dzierzby, gęsi, łabędzie, dropie i inne. Nie dziwota, że wszelkie ptactwo czciło ją i garnęło się do niej – wszak ongiś w trzecim eonie zostały przez nią namalowane. Namalowała je farbami na płótnie, a Agej je ożywił. Dziewanna – Pani Ptaków i Stwórczyni Motyli, Rozsiewająca Piękno Władczyni Puszcz i Borów, rzekła we śnie do Polisjeny:
- Idź do lasu, pod dąb Mombarski, tam mnie spotkasz, a ze mną twego brata.








Pani na Horodle wstała i udała się do puszczy, a tam ujrzała królową Dziewannę, taką samą jaką widziała we śnie. Wśród mnogiego ptactwa, które sławiło ją śpiewem, było też stadko kruków. Jeden z nich sfrunął na ziemię, zaś Enka wypowiedziawszy słowa zamawiania, sprawiła, że ptak począł gubić pióra i zatracać ptasie kształty, aż Polisjena ujrzała swego brata Waška, gołego jak jytnas turański. Wašek i Polisjena podziękowawszy Leśnej Matce za pomoc wrócili do grodu, gdzie czekało na nich pieczone prosię, zimne piwo i słodkie kołacze. Co dalej się działo – tego pieśń nie mówi, choć można mniemać, że następca tronu przestał być taki leniwy i nabył mądrości. 

piątek, 27 listopada 2015

Oniricon cz. 165

Śniło mi się, że:



- pojechałem autobusem ,,Gazety Wyborczej'' do teatru na przedstawienie ,,Śmierć i dziewczyna'' na podstawie opowiadania Neila Gaimana o Tomciu Paluchu i nagim Czerwonym Kapturku,
- po latach odwiedziłem swojego byłego psychologa, aby powiedzieć mu o swoim odbycie i nowych komentarzach na blogu,



- na Marsie wybuchł najwyższy wulkan w całym Kosmosie,
- ktoś powiedział, że profesor to tytuł honorowy taki jak car,



- w Pacynowie duch Sześcioręki Krzyżak nakleił na słupie ulotkę, w której było napisane, że jeśli ludzie będą go wywoływać, to wtrąci ich do piekła, ,,skąd nawet Maryja ich nie wyciągnie'',



- po latach wróciłem na Uniwersytet Szczeciński, gdzie miałem wstępne kolokwium z profesorem patologii, który był złośliwy, a ja - nieprzygotowany i denerwowałem się na niego, on kazał mi opisać obrazki fantasy art w podręczniku (min. podobizny Sheeny), a potem kolokwium zostało przerwane i miało zostać dokończone dopiero za dwa dni: kiedy wychodziłem z Uniwersytetu, Mama mówiła mi, że ów profesor patologii został wybrany na rektora, mimo, że był podejrzany o uwięzienie dziecka w lochu; wracając do domu jadłem dużego i rozpadającego się lahmacuna,
- w jakiejś książce katolickiej napisano, że w mitach jest mniej okrucieństwa niż w ,,Biblii'' (tak naprawdę jest na odwrót),



- w czasie podróży przez Tebet, rusałka Ruta spotkała dakinie, które proponowały jej, by stała się jedną z nich,



- w XXI wieku powstało nowe państwo utworzone ze wszystkich krajów słowiańskich, bałtyckich, Finlandii, Węgier, Rumunii, Mołdawii, Albanii, krajów kaukaskich i środkowoazjatyckich, Mongolii, Chin, Indii, a nawet Alaski,



- pewien internauta został ukarany za wyśmiewanie się z Pendolino; za nazwanie go ,,glistą'' i ,,śladem myszy'',



- spotkałem się z Neilem Gaimanem i powiedziałem mu, że początkowo uznałem go za katolika, bo czytałem w ,,Niedzieli'' pochwałę filmu ,,Gwiezdny pył''; powiedziałem też, że uważałem Ursulę Le Guin za katoliczkę,



- pewna Rosjanka bardzo chwaliła serial ,,M jak miłość'' (,,Lubow kak lubow'') jako lepszy od rosyjskich seriali,



- w książce ,,Kim oni byli''? czytałem krótki życiorys Vainamoinena,



- Franciszek Józef żył jeszcze w 2015 r.,



- chłopiec chory na AIDS razem z olbrzymim, mówiącym chomikiem został bez swej wiedzy i zgody zamknięty w zakładzie dla autystycznych dzieci, gdzie źle go traktowano, a on się buntował. 

czwartek, 26 listopada 2015

Sukosław Suczyc

,,Nazywali go psim synem, lecz on nie miał tego za obelgę'' - ,,Codex vimrothensis''



Enka Żweruna, córka Boruty i Leśnej Matki miała postać wielkiej, burej suki o białym brzuchu, polującej w puszczach nad Nemaną. Dziewanna zrodziła ją w erze czwartej, zaś tak jak potomstwem Kołowierszy są koty, tak pomiot Żweruny stanowią psy ludziom wierne. Szczególną cześć odbierała w starożytnej Litenie.





W erze dwunastej wzięła na siebie postać pięknej i silnej niewiasty, przez Słowian zwanej Mladka, zaś przez Celtów – Macha. Była to łowczyni, biegle władająca łukiem i oszczepem, skręcająca głowy dzikim bykom i potrafiąca dogonić jelenia, wędrująca lasami panna o ciele wysmukłym i twardym, włosach długich i czarnych, w białą suknię przez rusałki utkaną odziana. U kresu swej wędrówki poślubiła księcia Kroka Lutosławica władającego grodem Beliną (Velina), leżącym na ziemiach późniejszej Bohemii.
Owocem ich miłowania wzajemnego był syn, zwany Suczycem Sukosławem. W noc jego poczęcia gwiazdy ułożyły się w figurę lutego psa strzegącego murów miejskich, lecz filozofowie – gwiazdorze nie umieli powiedzieć co to znaczy, jeno wykłócali się zacietrzewieni i pletli koszały – opały. Jakżeby inaczej, skoro ich mądrość nie pochodziła od Ageja, ni od Enków. Suczyc zwany Sukosławem wyrósł na młodzieńca łamiącego podkowy i rozrywającego kolczugi, duszącego wilki, dziki, niedźwiedzie, tury i żubry i wyrywającego drzewa z korzeniami, a siła jego zaklęta była we włosach, tak jak to mieli Samson i Janosik. Krnąbrny był. Nie cenił sobie nauczycieli; żerców i filozofów; uczących pisma tinezyjskiego i języka starokrasnego, dziejów minionych, spraw boskich i anielskich. Miast tego wolał pędzić dni na łowach, utarczkach z wojskami sąsiednich księstw, karczemnych burdach i pijatykach i choć ojciec nie szczędził mu karcenia – na obmacywaniu dziewek. Gdy książę Krok umarł od ciosu zatrutym ostrzem włóczni awarskiego najezdnika, Mladka widząc, że lud Beliny z każdym rokiem staje się coraz gorszy, mając w pogardzie cnotę, a wybierając nierząd, pijaństwo i niesprawiedliwość, któregoś dnia na oczach osłupiałego dworu znów stała się suką i uciekła do lasu.

Odeszli, porzucając chramów święte progi,
Dawna ostoja państwa: wszystkie naraz bogi''




- jak powiedział to Wergiliusz w ,,Eneidzie''. Żwrruna słusznie opuściła Belinę – jak głosi Kosa Oppman, bo ci co w niej mieszkali, nie chcieli pełnić Zakonu zapisanego w ,,Gołębiej Księdze'', a głoszonego przez mity, sny, żerców i filozofów. Od tego czasu, Belina upadła pod ciosami mieczy, toporów i drągów sąsiednich księstw Słowian i Awarów.
W owych dniach Suczyc Sukosław z mieczem Vałgirem przecinającym stal i kamień, oraz z maczugą Mozgavą, na karym rumaku Vronaju, siał spustoszenie na polach bitew, wrogów napełniając strachem i podziwem, lecz nec Hercules contra plures, kiedy inni wojowie wyniszczeni pijaństwem i rozpustą byli zbyt słabi na ciele i duchu, by obronić księstwo. Belina upadła, a młody książę utracił to, co należało mu się jako dziedzicowi. Wówczas to uszedł na Wschód; ową ostoję wygnańców i wyrzutków, gdzie zaszył się w borze razem z gromadą innych straceńców przez zły los prześladowanych. Trudnili się oni rozbójnictwem, czym Čorta Franta Przecherę radowali, zaś Sukosław został ich hersztem, w miejsce zabitego przez siebie. Dawniej nawet w najgorszych snach, nie przypuszczał, że będzie czynił to, czego uczono go nienawidzić, jednak z czasem zobojętniał na zło, które czynili jego ludzie. Niekiedy ukazywała mu się jego matka, Żweruna w psiej postaci i patrzyła nań długo a skomlała smętnie, lecz jej syn myślał, że to tylko zwykły pies. Sukosław nie na wszystko pozwalał swoim kamratom; trzymał ich twardą ręką i bezlitośnie karał tych z nich, którzy gwałcili a i zabijać napadniętych nie pozwalał. Niemniej to czym się trudnił było złe w oczach Enków, przeto odebrali mu nadludzką siłę; którejś nocy Ziemia – Matka wchłonęła ją w siebie, a gdy junak się obudził, spostrzegł, że jest bardzo słaby.


*

Nie było to jego jedyne zmartwienie. Spostrzegł, że wszyscy jego kamraci jakby wyparowali. Na próżno nawoływał braci Leszka i Mieszka, Barnisława, Barnimira i Barmaleja. Zniknęli jakby ich jakiś Čort przykrył ogonem. Obolały i zmęczony Sukosław syn Żweruny osiodłał Vronaja, czarnego jak skrzydło wrony, jedynego konia jaki ostał się w obozie i ruszył na poszukiwanie swej drużyny. Gdy tak szukał, błądząc po lesie, natknął się na cudną pannę w ognistej koronie, złotowłosą, a w białe szaty odzianą niby królowa Syrta z Magicznego Carstwa. Była zbyt piękna, by nie domyśleć się, że jest rusałką. Sukosław cofnął się onieśmielony i zgiął kolano uznając w niej jytnas, zaś nimfa nieziemskiego blasku pełna, rzekła doń głosem urokliwym i łagodnym.
- Nie obawiaj się mnie, Sukosławie, synu Żweruny. Nie poznajesz mnie? Jestem jytnas Dana, ta sama, o której mówią pieśni, iż poślubiona księciu wodników Dunajowi, gościłam rusałcze królowe Nastazję i jej córkę Walaszkę. Czyżbyś nie pamiętał, herszcie rozbójników, że to ja byłam ową dziewczyną, której nie dałeś ukrzywdzić swym kamratom? - Sukosław przypomniał sobie jak parę miesięcy temu, z owego powodu rozbił pałką łeb poprzedniego herszta, Bora.
- Czy nie wiesz, pani, co stało się z moimi kamratami? - spytał suczy syn.
- Ależ oczywiście, że wiem! - odrzekła jytnas Dana. - Na mocy swych uczynków stali się łupem Suczy.
- Mówisz zagadkami, kiej ten Sfinks – odparł syn Żweruny. - Któż to jest Sucz?
- Sucz jest smokiem, którego skrzydła błoniaste już się rozwinęły – prawiła Dana. - Sucz jest samicą, co krew Rykarów w jajach białych zamyka.
- Czy zostali pożarci? - spytał herszt hulajpartii.
- Nie, jeno powiodła ich za sobą gęsiego, niby grający na flecie myzykus teutoński szczury, po czym przywiodła ich w sekretne miejsce, gdzie polują rysie i rosomaki, rzuciła na nich czar sprowadzający letarg. Śpią niby rycerze zaklęci, czekający znaku, by się przebudzić i znów bić wrogów Sklawinii, a Sucz ich pilnuje. Ty jednak, Sunu Suki, możesz ich zbudzić.
- Płocho to wygląda – rzekł Sukosław – bom w nocy, kiedym spał, postradał swą moc junacką.
- Utraciłeś ją, boś źle jej używał – odparła Dana – w sposób niegodny bohatera, jeno łotra. Po drugie, to nie siła rozstrzyga o wszystkim.
- Piękne słowa – mówił Suczyc – ale tylko … słowa.
- Nie – zaprzeczyła Dana. - Chcesz wiedzieć? Prawda jest taka, że Agej dopuszcza niekiedy słabość swych wojów, aby poprzez nią widać było jego moc – Sukosław i Dana poświęcili rozmowie na wzniosłe tematy jeszcze z półtorej godziny, aż w końcu heros mocy swej pozbawiony, poprosił jytnas o pomoc.
- Twoi kamraci śpią na wschodzie, śniąc sny wielce przyjemne. Będę cię do nich prowadziła nocami zamieniona w gwiazdę, jaśniejszą od pozostałych. Kiedy smoczyca się na ciebie rzuci, nie walcz, jeno uciekaj do kuźni, przybytku Swarożyca, tam znajdziesz ocalenie.
Sukosław, zwany Suczycem usłuchał Dany; ruszył za nią w drogę, a co noc wzrok swój kierował ku gwiazdom, przewodniczkom łodzi. Szedł przez lasy i stepy; w siołach wolał się nie pokazywać. W końcu dotarł w porosłe wysoką trawą, a pełne czaszek i kości miejsce, gdzie czuwała Sucz. Smoczyca, córa Czarnoboga i Mary, leżała wśród burzanów, wyglądając z oddali niczym zielona góra, zaś ci co rabowali w Sukosławowej bandzie, spali teraz pod dębem, większym i bardziej rozłożystym niż bywają dęby, snem kamiennym, czarodziejskim. Gdy Sukosław na grzbiecie wiernego Vronaja, dzwoniąc srebrnymi podkowami wjechał na Suczy Step, bo tak nazywało się to miejsce, przez Ptolemeusza zwane Smoczym Stepem, zielona poczwara tylko udawała sen. Gdy ujrzała jeźdźca i konia, otworzyła drugie oko, żółte i pełne grozy, rozwinęła skórzaste skrzydła, ryknęła rozdzierająco, wypuściła z paszczy ognisty strumień, po czym rzuciła się niczym pantera w stronę herosa. Ów dobył miecza Vałgira, jak promień Miesiąca lśniącego i rozpłatał nim pierś smoczycy. Rana jednak natychmiast zabliźniła się, bowiem Sucz czerpała siłę z ziemi niczym wampir krew ze swej ofiary. Smoczyca jednym ciosem szponiastej łapy przetrąciła kręgosłup dzielnego rumaka, zaś tnący stal i kamienie miecz rozgryzła w białych, zatrutych zębach. Suczyc przypomniał sobie wówczas radę jytnas Dany i choć ze wstydem, rzucił się do ucieczki, zaś Sucz deptała mu po piętach. Uciekając co tchu, z wywieszonym jęzorem, nawet nie spostrzegł jak przybrał postać wielkiego psa doga, bo taką moc miał po swojej matce. Dopadł chatki, która była kuźnią i już jako człowiek zatrzasnął za sobą drzwi. Sucz jednak wsunęła przez szparę w oknie swój język, a był to narząd długi, cienki, różowy, pokryty zatrutą śliną, zakończony zaś żądłem. Sukosław był niestraszony tak jak jego macierz Żweruna – bez lęku rzucająca się do gardeł turów i żubrów. Wielu na jego miejscu ,,załamałoby łapy i bijąc się w chrapy, wołałoby gromu, aby ich dobił'', jednak Żweruni syn nie stchórzył, a krew jego pozostała zimna jak u smoka. Chwycił kowalskie kleszcze, rozgrzane w ogniu do czerwoności i z całej siły ścisnął nimi język Suczy. Smoczycy oczy omal nie wyszły z orbit, a tańczyła z bólu jak fryga. ,,Oszczędź mnie, waleczny młodzieńcze...'' - odezwała się w umyśle swego pogromcy, ten zaś odparł jej na głos:





- Puszczę twój język, wywłoko, tylko wtedy jeśli przywrócisz życie mym towarzyszom, a spróbuj powiedzieć, gadzino, że to niemożliwe, to stracisz swój kłamliwy język! - smoczyca choć niechętnie, zdjęła czar ze zbójców, ci zaś już nigdy więcej nie łupili na gościńcu. Przeciwnie, zostali klepkami w Kościelisku, aby pokutować za zło, które wyrządzili. Psi syn zaś, w którego na powrót wstąpiły moce, jeszcze niedawno utracone, narzucił Suczy jarzmo ogromne i poganiając ją świętym batem jytnas Petrysława, wyorał w ziemi szeroką i głęboką bruzdę, po czym odesłał smoczycę do Welesa, cokolwiek by to miało znaczyć. W miejscu zaznaczonym bruzdą założył gród nowy, gdzie jako kniaź sprawował rządy nad Multańczykami, Getami, w których żyłach krew elfów płynęła i Słowianami, a imię grodu: Suczawa, na cześć groźnej Żweruny.




 Sukosław, pan wielki suczawski długo poszukiwał niewiasty, która zgodziłaby się zostać jego żoną. W końcu jego wybór padł na Sołodavę; księżniczkę z Tartar. Opowiadano o niej, że tak jak wszyscy w jej krainie doskonale strzelała z łuku, a raz by popisać się swą sztuką łuczniczą, chciała położyć sukę Żwerunę, nie wiedząc, że to Enka. Jednak nim strzała wyleciała z łuku, Żweruna przybrała ludzką postać i udzieliła błogosławieństwa synowi i synowej.



środa, 25 listopada 2015

Podmorska wyprawa

,Ja Iwan, ty Iwan, prapłynion akiean! Bul, bul, bul. Żółtyj parachot, podwodnyj parachot....'' - rosyjska wersja ,,Yellow submarine'' zespołu ,,The Beatles''



,, [Simanis] Jak przystało na syna ciota (czarownika) celował we wszystkich naukach. Nie tylko znał zwyczaje i właściwości wszystkich zwierząt i roślin Burus, nie tylko potrafił wymienić i opisać wszystkie żyjące w jego krainie rasy rozumne, czy opowiadać z pamięci długie i zawiłe historie o Enkach. Jako pierwszy w swej krainie poznał pismo tinezyjskie […], a ponieważ szczerze kochał swój lud (i inne rodziny ludzkie też) zaczął rozpowszechniać pismo, wędrując po całym Burus, a nawet wynalazł własne, przez badaczy zwane simanijskim. Nie poprzestawał na tym. Z całym poświęceniem troszczył się o lud portu Truso dotknięty czarną śmiercią, leczył trędowatych, legendy mówią, o nim, że nawet zmarłych stawiał na nogi. Pracował niczym Alan syn Jovana nad machiną latającą, co nie udało się, za to z powodzeniem, na długie wieki przed Aleksandrem Wielkim zbudował szklaną banię do podróży podmorskich. Jednak kiedy konaci poprosili go, by swym kunsztem doskonalił istniejącą już broń lub zbroję, bądź wynajdywał nowe jej rodzaje , zawsze odmawiał, nie bacząc na wysokość nagrody, czy srogość kary. Konaci […] cenili w nim mędrca, wieszcza Ageja i Enków, a nawet czarnoksiężnika, bo przewyższał ich wszystkich wiedzą, więc cenili go jako doradcę, nauczyciela swych dzieci, lekarza, czy pomoc w zażegnywaniu sporów. Przyjaźnił się z Władywojem Błyszczyńskim – panem na Wymroczu i Błyszczydłach, oraz kupcami z Nowego Grodu Północy – Sadkiem i Łubą Zinowiewem. Zasłynął podróżami na dno Morza Srebrnego i do Nürtu z panem Błyszczyńskim i Sadkiem, oraz na leżące na Dalekim Zachodzie wyspy Pijację i Żarłocję, gdzie czczono Čorty Opiłę i Objadłę. W jego pogrzebie brali udział wszyscy konaci Burus i wielu ich poddanych, których ongiś wyleczył, pocieszył, czy udzielił rady'' - ,,Codex vimrothensis''




Tego dnia pan Władywój, syn Władysława I, syna Ozera, syna Mladena, syna Wołojara – Siły Wołu w zdobionym srebrem, bursztynem i eburnem dworcu w Błyszczydłach gościł dwóch przyjaciół – jednego z Burus, a drugiego z Nowego Grodu Północy. Simanis (Utu Syman), syn czarownika Kiravatasa, ukaranego zamianą w puchacza, był mężem wycharsłym a wysokim, o brodzie czarnej i spiczastej. Nosił szatę powłóczystą i błękitną, a do tego płaszcz ze skóry białego niedźwiedzia.
Drugim z gości pana Władywoja, zasiadających z nim przy stole obficie zastawionym pieczystym i pucharami wina był kupiec Sadko Sitnicz, noszący zielony kubrak wyszywany srebrem, a jego rude włosy i broda splecione były w warkocze. Sadko na prośbę gospodarza rozpoczął opowieść o swych przygodach, a jak zaczął opowiadać, to skończył późnym wieczorem.





- Nim zostałem kupcem – mówiąc to Sadko ukazał złote zęby i gestykulował dłonią, na której każdy palec pokrywały pierścienie – zarabiałem na chleb grając na gęślach. Byłem ubogi do czasu gdy car jeziora Ilmen; potężny wodnik w jasnobłękitnej szacie, o wijącej się, siwej brodzie, przepasany szerokim pasem ze skóry złotych ryb, nauczył mnie zaklęcia, mocą którego, ilekroć zarzucałem sieci, wyciągałem rybę o złotych płetwach. Począłem w sprawie tej ryby zakładać się z najbogatszymi kupcami mojego grodu i za każdym razem wygrywałem, aż zdobyłem wielkie bogactwo. Któregoś dnia, gdy mój korab płynął po Ilmenie, jego car wezwał mnie do siebie zsyłając ciszę na jeziorze. Nie mogliśmy ruszyć z miejsca, przeto ciągnęliśmy losy, kogo wrzucić do wody i po dwakroć wypadło na mnie. Wyrzucono mnie przeto za burtę, a wtedy korab popłynął dalej. Car ilmeński kazał mi grać na gęślach, a gdy mu zagrałem, począł tańczyć – Sadko opowiadając to, bawił się złotym łańcuchem zawieszonym na szyi. - Gdy car – wodnik tańczył, zerwał się sztorm, zatapiający okręty. Było mi przykro z tego powodu, lecz nie mogłem przestać grać. Sztorm dobiegł końca gdy posłuchałem, czuwającego nade mną, świętego i dostojnego starca Nikoły, a był to sam Weles wcielony, opiekun Nowego Grodu Północy. Na jego rozkaz zerwałem struny, a wtedy ustał taniec a z nim sztorm. Car – wodnik, pan wielki ilmeński uwięził mnie, lecz służąca na jego dworze rusałka, której imię było Odka, pod postacią delfina wywiodła mnie z podwodnego domu niewoli. Gdy wróciłem do Nowego Grodu, moi towarzysze nie mogli się nadziwić, że żyję – traktowali mnie jak Teosta, co wrócił spomiędzy martwych. O tak – Sadko pił i opowiadał, a nikt nie ośmielał się mu przerwać – liczne i dziwne były moje przygody! Kiedy płynąłem z poselstwem do Swenelfa – króla Waregów, mój okręt zatonął, a ja pogrążywszy się w odmętach Morza Srebrnego spotkałem luzony. Nie wiecie co to takiego? Ano, znalazłem się wśród mężów i niewiast o rybich ogonach, skórze barwy starej kości słoniowej i upojnym głosie; coś jak syreny. Zrodziła je pani Jurata. Pobyłem u nich parę miesięcy, ucząc się ich mowy i poznając ich pieśni a legendy. Luzony noszą dużo pereł, nakłuwają się igłami z rybich ości, aby tworzyć malowidła na skórze, pasą ławice ryb, a foki służą im za psy. Sławią Juratę, a ich władcy nie prowadzą wojen. Żywią się jeno rybami i wodorostami, foczym mlekiem i omułkami, oraz promieniami Słońca i Księżyca jak wodniki. Nie ma u nich rabów, nie ma też wielożeństwa i rozpusty... - Sadko rad byłby jeszcze wiele powiedzieć, ale wino i zmęczenie plątały mu język. - Luzony, ponadto, rozmawiają z gwiazdami i planetami jak Centaury, o tyle powiem! A innym razem – zaczął trzecią już tego wieczora opowieść – zbankrutowałem gdy mój korab zatonął. Opuściłem Nowy Gród i pracowałem na wielką rzeką Volgą jako burłak. Nie wiecie kto to taki? Ano, taki człowiek, co holuje barki – strasznie ciężka praca. Stałem się tak biedny, że pożywiałem się jedynie chlebem i solą. Działo się tak, aż duch rzeki Volgi, płacący dań Welesowi, zamienił złowione przeze mnie ryby w srebrne monety. Widzicie więc moi mili, że zaznałem i bogactwa i biedy; jadłem śmietanę i miód. Jeśli czegoś mnie to nauczyło to tego, że nie bogactwa są najważniejsze, a ich prawdziwa wartość polega jeno na tym, że można się nimi dzielić – były to ostatnie sensowne słowa, jakie Sadko wypowiedział tego wieczora.
Potem zaczął płakać i śpiewać, a pan Władywój i mędrzec Simanis uznali, że najlepiej zrobią kładąc się do łóżek.
Rano Simanis z Burus zaprowadził przyjaciół na majdan, gdzie pokazał im pęcherz szklany, rozmiarami przypominający skaczącą chatkę Baby Jagi.




- Podobne konstrukcje – oznajmił – tworzą wodne pająki – topiki. Budują one dzwony z baniek powietrza przytwierdzane do dna pajęczyną.
Po oddaniu czci Juracie, badacze niezbadanego żywiołu wypłynęli na Morze Srebrne korabiem ,,Gryf Wieletów'', a gdy byli już daleko od brzegu, wsiedli do szklanej bani i w jej wnętrzu zamknięci, pogrążyli się w zimnej wodzie. To co ujrzeli, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Oczy bolały ich od licznych i jaskrawych barw i odcieni ryb, ślimaków, krabów, krewetek i meduz. Ujrzeli mnóstwo morskich żółwi, ciekawie wpatrujących się w przybyszów z lądu rusałek i wodników na morskich koniach, jednorożców, smoków, syren, koralowych drzew rodzących złote i srebrne monety, oraz świątyń i pałaców zbudowanych przez ludzi z morza z zatopionych skarbów. Gdy powrócili na pokład swojego okrętu, uznali to co widzieli za sen, a wielu uważa, że tak było w istocie.


*

,, […] Chąsiebnicy, to jest piraci i korsarze pojawili się w erze dziesiątej, a pierwszym z nich był Sumir, pływający na korabiu zwanym 'Arłat'. Różnica między piratem a korsarzem polega na tym, że ci pierwsi atakują statki wszystkich nacji, podczas gdy ci drudzy często służą władcom, którzy wydają im listy kaperskie , uprawniające do grabienia floty handlowej przeciwnika. Cienka jest to granica i łatwa do przekroczenia, zaś listy kaperskie nie czynią nikogo mniejszym zbrodniarzem niż ich brak. Chąsiebnicy są okrutni jak same Čorty, ciemni i zabobonni, oraz tchórzliwi bowiem napadają jeno bezbronne korabie pełne towarów, lecz unikają niebezpiecznej dla nich floty wojennej. Wielu z nich para się magią naturalną – zaklinając wiatry i prądy, unieruchamiając napadane statki, czy nosząc w uszach złote kolczyki w celu poprawy wzroku. Do najgroźniejszych piratów należeli chąsiebnicy z Wolina i Velehradu, korsarze z Tmu – Tarakanu, Nürtu, Jutii, Ultima Thule, piraci z Sinea, którym w erze jedenastej przewodziła księżniczka Vako, słowiańscy Wolni Bracia, mający swe siedziby za porohami Tinerpy i przez Morze Ciemne najeżdżający nawet Troję i Amazonię, celtyccy scotae, Germanie z Jutlandii, Urvegowie, Sweno – Sujoni, czy wreszcie Murzyni z plemienia Sumali […]'' - K. Oppman ,,Perłowy latopis''




Kiedy Simanis z Burus siedział w swej kajucie pogrążony w pracy nad zapisywaniem i malowanie drogocennymi farbkami na pergaminowych kartach tego wszystkiego, co razem z panem Władywojem i Sadkiem, obecnie pijącymi grzane piwo i grającymi w kości, widział na dnie morza zamknięty w szklanej bani, ,,Gryf Wieletów'', flagowy okręt floty Błyszczyńskich stanął jakby zapuścił korzenie. Wiatr przestał dąć w żagle, które rusałki uszyły z białej chmury. Sadko wciąż rozmyślał o wiecznie młodych, wolnych od najmniejszej skazy twarzach syren i okeanid, bladych jak kość słoniowa i ozdobionych wolimi oczami o czystym i niewinnym spojrzeniu. Porównywał je z młodziutkimi, obwieszonymi sznurami pereł dziewicami luzonów, które pluskały się w potoku Szakłackim, gdzieś na karpackiej ziemi, zanosząc pełne radości pieśni ku czci Juraty, która w erze dziewiątej zrodziła pierwsze istoty z ich rasy. Jednak i Sadko pochłaniający grog niczym Czarnobóg z Vovel wody Visany, poczuł, że coś jest nie w porządku. Na Morzu Srebrnym zapanowała cisza, a nie była to zwykła cisza na morzu... Ku ,,Gryfowi Wieletów'' coraz szybciej płynął korab piracki napędzany wiosłami, z czarną stanicą powiewającą na maszcie. Chąsiebnicy sposobili się do abordażu, już mieli zarzucić zakończone hakami liny na burty napadniętego statku. Już pan Władywój dobył miecza z ozdobnej pochwy, a cała załoga ,,Gryfa Wieletów'' porwała za broń, gdy jeden tylko Simanis, zdawałoby się głuchy na nadchodzący szczęk oręża i ślepy na mającą popłynąć krew, stanął na dziobie, rozłożył ręce i w swoim języku, mowie Bałtów z Burus, jął wzywać pomocy Enków.
- Panie Czterech Wiatrów, Lotny Striboże, Pochwiście, którego oddech szeleści w zbożu, ocal ten korab i jego załogę! - głos miał spokojny i donośny, pełen ufności.
- Doktorze! - zawył Sadko wywijając okutą żelazem , kolczastą pałką. - Zrób coś, bo giniemy, a na modły przyjdzie jeszcze czas! - Simanis z Burus zdaje się nie słyszał tego, dalejże przyzywał Pochwista, a ów przybył, łopocząc skrzydłami.
W chwili rozpoczęcia abordażu zerwał się straszliwy wicher. Zerwał liny i zniweczył zaklęcie czarownika piratów. Korab morskich rozbójników, gnany wielką sztormową falą, Pochiwst rzucił gdzieś na drugi koniec Morza Srebrnego. Nie zatopił go, choć mógł, bo Agej chciał aby piraci dostali drugą szansę. Ci jednak nie wykorzystali jej. Przeciwnie. Pod wodzą swego kapitana Svena Ulriksona z grodu Vitalis w ziemi Waregów, niestrudzenie łupili i zatapiali kupieckie korabie z Narvy i Nowego Grodu Północy, świecili pożogą w oczy Skuta Skotunga; króla Birki, aby móc splądrować jego skarbiec, przeczesywali z łopatami wyspy Gotów i Burgundów, lecz na mocy klątwy sprawiedliwej Juraty daremne były ich trudy. Źli i zadłużeni nienawiścią, opuścili Morze Srebrne i wstąpili do floty wojennej Getelinora, króla Brytów o olbrzymim wzroście. Morskie ludy żyjące u stóp bursztynowego tronu Juraty odetchnęły z ulgą.
Na pokładzie ,,Gryfa Wieletów'' gościła księżniczka Zlatovlaska; morska panna przedziwnej piękności, odziana w suknię uszytą z blasku Miesiąca. Pan Błyszczyński, Sadko i Simanis spodobali jej się, przeto powiedziała im jak odnaleźć skarb.
- Słuchajcie śpiewu fal w wielkiej ciszy i skupieniu, aż usłyszycie w nim słowa w pradawnej, toropieckiej mowie syren i morskich rusałek. Fale białogrzywe, córy Juraty, wskażą wam brzeg, gdzie trzeba kopać – pan Władywój i Simanis podziękowali, ale odmówili.
- Majętności mam dosyć, a wypłynąłem z filozofii [umiłowania mądrości], nie zaś by zbierać złoto – odrzekł pan na Wymroczu i Błyszczydłach.





Wówczas morska panna w uniesieniu prorockim, rzekła nieswoim głosem:
- Któregoś dnia z łona Dziewicy wyjdzie Dziecię, przed którym pokłonią się smoki i pantery, a idole na Jego widok w proch się rozpadną. Ono sprawi, że ,,bogowie, którzy nie stworzyli Nieba i Ziemi, znikną spod tego Nieba i Ziemi'' – gdy uniesienie minęło, pożegnała się z badaczami morskich głębin, po czym dała nura w fale. Ponownie ujrzeli ją dopiero w Nawi Jasnej.


*

,,Latający Holender, postać z legendy sięgającej XVII w., według której holenderski kapitan van Straaten, potępiony za bezbożność bezustannie tuła się po morzu, nie mogąc dobić do żadnego portu. Podanie związane pierwotnie z Przylądkiem Dobrej Nadziei przedostało się na wszystkie morza. Od czasu romantyzmu wielokrotnie opracowywane w literaturze, w Anglji przez Scota i Merryota, w Niemczech przez Hauffa i in. wreszcie przez Heinego, który wprowadził odmianę, że bohater zostaje w końcu odkupiony przez ofiarę kochającej kobiety. Motyw ten zużył R. Wagner w swej operze 'Latający Holender' (1841'' - ,,Encyklopedia Powszechna Wydawnictwa Gutenberga tom 8 Kolejowe sądy rozjemcze do Laud William''




- A trzeba wam wiedzieć, zacni panowie – Sadko siedząc przy kuflu piwa rozpoczął kolejną ze swych niezwykłych opowieści – że kiedyś, może dawno, a może niedawno, pewien piesek ścigał kotka, a kotek – hyc! - na drzewo. Piesek pod nim waruje i szczeka, a kotek – fiku – miku, zrobił na pieska siku. O! Piesek zrobił się zły i prawi: ,,No, kotku, zejdźże z drzewa, a ja ci pokażę''. A kotek na to: ,,Co mi pokażesz? Swój zadek?'' Zlazł z drzewa, podrapał pieskowi kufę albo mordę, a piesek, hyc, hyc, uciekł kiej ten zając. Tak to było, zacni panowie i nikt tego nie zmieni – żeglarz Sadko zakończył opowieść, myślę, że nie najwyższych lotów.





Od momentu opuszczenia portu w Błyszczydłach, pan Władywój, Sadko i Simanis po piętnastokroć zanurzali się w zimnej głębinie, a morze odsłaniało ich oczom coraz to nowe swe dziwy. Jak podają starożytne kroniki, czternaście lat przed wyprawą ,,Gryfa Wieletów'', po Morzu Srebrnym pływał inny statek, załadowany złotem, eburnem, bisiorem i jedwabiem dla władców ziemicy Waregów. Kapitanem na nim był mąż o imieniu Kozieła (Cosela), który miał bródkę niczym – wypisz – wymaluj – kozioł Mendes odbierający cześć bałwochwalczą w starożytnym Egipcie. Niestety rozum kapitana Kozieły – pierwszego po Juracie na korabiu ,,Tysiąc Młodych'' był znacznie krótszy niż jego rudosiwa broda. Ponad wszystko pragnął by jego korab płynął szybciej niż wszystkie inne okręty, a do tego był niezatapialny; niby wieloryb uczyniony ręką ludzką. Dążąc do tego usilnie, niczym Nicolas Flamel trudzący się w poszukiwaniu Kamienia Filozoficznego, któregoś wieczora, kiedy Chors srebrzył czarne fale, kapitan zwołał w swej kajucie naradę. Jako Słowianin będąc zwolennikiem władzy wiecu, zaprosił do udziału w niej wszystkich członków, od bosmana do majtków. Narada trwała do północy, a przebieg miała wielce burzliwy. W końcu, dowodząc, że większość nie zawsze musi mieć rację, żeglarze zgodzili się ze swym nieco przygłupim kapitanem, że najlepiej będzie odebrać Juracie Różę Wiatrów (Rosa Vitaren) – czarodziejski kwiat, w którym zaklęta była moc wywoływania i uciszania sztormów. Gdy już podjęto uchwałę i obito kijami majtka Suzika, który śmiał zaprotestować przeciwko owemu zuchwałemu świętokradztwu, poczęto ciągnąć losy, aby ustalić kto ukradnie Różę Wiatrów. Wypadło na kapitana, o którym, choć nie był zbyt mądry, nie można było powiedzieć, że był tchórzliwy. Gdy korab zacumował w niewielkiej zatoczce, kapitan Kozieła dziarsko wyskoczył na ląd. Ujrzał Juratę, od której piękności przez długie chwile nie mógł oderwać oczu. Jurata Aredvi Maris, córka i siostra Mokoszy, królowa mórz i oceanów, najpiękniejsza z Potęg Oceanu Ziemskiego, spoczywała na piasku razem ze swymi dwórkami – pełnymi wdzięku morskimi rusałkami, pogrążona we śnie. W jej rozpuszczonych, czarnych włosach połyskiwały perły i bursztyny. Odziana była w zwiewną a powłóczystą suknię z białej materii, bardziej miękkiej niż jedwab i cenniejszej niźli złoto i srebro, oraz w królewski płaszcz z grudek jantaru. W jej białej, do eburnu podobnej dłoni trzymała mokrą, płonącą purpurą i złotem Różę Wiatrów. Kapitan Kozieła, drżący jak osika, na samą myśl by narazić się na gniew potężnej i sprawiedliwej bogini morza, która już raz zatopiła świat spienionymi falami, zakradł się cicho niczym kot Bajun, polujący w puszczach wyspy Kidan na kosy i bażanty, po czym z krwią zimną jak u węża Gorynycza niszczącego Kalinowy Mostek prowadzący do Krainy Życia za Trzydziewiątym Carstwem, ostrożnie wyjął płonący i pulsujący jak serce zaczarowany kwiat z jej jasnej dłoni, po czym nie oglądając się za siebie pognał na statek. Marynarze dumni ze swego kapitana, czym prędzej podnieśli kotwicę i wypłynęli na pełne morze. Niestety – rozkazywać Róży Wiatrów nie byliby władni nawet Hermes Trismegistos, Merlin i Twardowski, a cóż dopiero prości żeglarze. Róża Wiatrów słuchała jeno samej Juraty. Korab ,,Tysiąc Młodych'' zamienił się w statek – widmo. Odtąd naznaczony przekleństwem pani Morza Srebrnego, a może tylko ludzkiej głupoty, przez długie lata pędził po najdalszych morzach i oceanach, a jego załoga nigdzie, ani przez chwilę nie znajdowała odpoczynku. Statek widmo (korabus fantomus) gdziekolwiek się pojawił, przynosił sztorm najstraszliwszy ze straszliwych, taki, który Słowińcy nazywali Białym Szkwałem. Kapitan Kozieła wraz z załogą po tysiąckroć zdążył pożałować swej zuchwałej i pełnej głupoty decyzji. Żeglarze, wycharśli jak szkielety, a mokrzy jak gąbki, przez lata ogłuchli od ryku spienionych fal o oślepli od blasku piorunów. Ich szaty obróciły się w łachmany, a sen i jawa zlały się w jedno. Wreszcie czternastego roku tułaczki znów wpłynęli na wody Morza Srebrnego, gdzie natknęli się na ,,Gryfa Wieletów''.
- Stój! - zawołał z mocą Simanis, a jego słowa powstrzymały statek – widmo przed staranowaniem flagowego okrętu Błyszczyńskich. - Starucha Zima cztery córki miała: Szron, Szadź, Gołoledź i Przymrozek... - rozpoczął zamawianie, którym uciszył wiatry i wygasił pioruny. - Czego chcecie?
- Spokoju i przebaczenia – rzekł kapitan widmowego okrętu.
- Obraziliście Juratę, kradnąc jej Różę Wiatrów – przemawiał filozof Simanis z Burus. - Trza wam rzucić kwiat w odmęty i błagać wybaczenia. Jurata jest sprawiedliwa i groźna a potężna jak żywioł, którym włada, lecz litość nie jest obca jej królewskiemu sercu... - kapitan Kozieła nie zwlekając cisnął zaczarowany kwiat do morza, a jeden z marynarzy, imieniem Mulen skoczył za nim w fale, by już nigdy się z nich nie wynurzyć.
Wtedy to czarne chmury ustąpiły miejsca złotym promieniom Słońca, a żeglarze odzyskali utracone zmysły, jakby zbudzili się z długiego i bardzo złego snu. Uzupełnili zapasy korzystając z hojności załogi ,,Gryfa Wieletów'', po czym odpłynęli w kierunku Carstwa Nawi.
Simanisa niepokoiły wieszczby o kapitanie Koziele, przeczytane w ,,Księdze Salamandry'', bo mówiły, że marnie skończy. Jakkolwiek by było, w erze trzynastej imię Bogdan Kozieła nosił mający niepokojąco koźle rysy twarzy wykidajło strzegący warszawskiego lupanaru, gdzie czarownice zamieniały ludzi w osły.


*

Gdy dzień przechodził w wieczór, a ciemne fale skrzyły się srebrem, doktor Simanis z Burus pokazywał i objaśniał swym przyjaciołom barwne miniatury w jakiejś uczonej księdze.





- Jak podaje napisana w Cesarstwie Lemurii ,,Księga Zmian'' (Boka Metamorfosis), w najciemniejszej i najzimniejszej głębinie Oceanu, gdzie nie dochodzi Słońce i którą omija większość ryb, żyją Wypławy i Błyskoludzie. Autor omawianego przeze mnie dzieła, czcigodny mędrzec Kuo – dzyan z Dholi podaje, że wypławy to płaskie, ciemnoszare robaki długie jak węże boa, zaopatrzone w wyłupiaste, czarne oczy. Polują na ryby, strzykwy, rozgwiazdy, jedzą też małże i liliowce. Z istot wodnych spotykanych w Burus i Sklawinii najbardziej przypominają robaki wypławki szare. Z kolei Błyskoludzie to podobni do istot z naszej rasy mężowie i niewiasty. Są nadzy, bo w głębinie nie potrzebują ubrań, oddychają skrzelami i przez skórę, oraz mają moc świecić różnymi kolorami. Zarówno Wypławy i Błyskoludzi stworzyła Jurata mocą swego łona, sława jej. Żałuję, że w Morzu Srebrnym mamy bardzo małe szanse na spotkanie i bliższe poznanie tych niezwykłych istot – Władywój Sadko słuchając wykładu doktora popijali rum ze złotych kielichów i zagryzali suszonym dorszem.





Potem zaś pan Błyszczyński począł opowiadać o swej wyprawie do Lasu Snów leżącego w pobliżu grodu zwanego Śnin, potem zaś opowiedział o Lesie Niekochanych. W Lesie Snów, pan Władywój spotkał ponoć leśnego bożka, syna Boruty, co miał wygląd ni to człowieka, ni to kozła, pokryty był jasnym mchem i nic nie robił, jeno spał i śnił, a jego sny natychmiast stawały się rzeczywistością. Z kolei w wyprawie do Lasu Niekochanych jego przewodniczką była rusałka Cyregora o szarych włosach, z rodu Popiełek. Pokazała panu Błyszczyńskiemu nagą, trupiobladą dziewczynkę, która urodziła się bez głowy, a z jej szyi wyrastały dwa maleńkie czułki, podobne do tych co mają ślimaki. Za pomocą tych czułków, dziewczynka płakała i prosiła, aby ktoś ją pokochał...
- E, panie na Wymroczu, cosik smutno się ta wieczorynka zapowiada! - przerwał kupiec Sadko. - Miast bajdurzyć o duchach i strachach, może lepiej zagralibyśmy w karty, albo w kości? - przyjaciele się zgodzili, lecz nie dane im było spędzić tego wieczoru w spokoju.
Kiedy w najlepsze zabawiali się grą w wista, okręt, chciałoby się powiedzieć - ,,stanął dęba'' jak koń, stół poleciał przez całą kajutę, a w drzwiach ukazał się majtek wołający:
- Ty co się modlisz, ty co walczysz i ty co żywisz! - zawołał do Simanisa – filozofa – czarodzieja, pana Władywoja – rycerza i Sadka – kupca. - Okręt w niebezpieczeństwie! Wąż morski go oplata! - trójka odkrywców powstała z pokładu i wybiegła bronić korabia.




Pan Błyszczyński i Sadko porwali za topory, oręż krasnoludów z gór Nürtu i razem z innymi żeglarzami jęli śliskie od wody, pokryte grubą, czarną skórą cielsko gada o żółtym podbrzuszu i białych oczach, które z daleka można byłoby wziąć za gwiazdy. Wąż morski szalał z bólu, lecz nie puszczał zdobyczy. Rozdziawił potworną paszczę, a z jego kłów polały się strumienie palącego jadu. Porwał bosmana, przebił go kłem na wylot, jednocześnie wypalając trzewia jadem, po czym cisnął go daleko w morze. Kiedy pan Władywój i Sadko rąbali cielsko potwora, niczym pijany Drwal z Pawlaczycy rąbiący ule, doktor Simanis z Burus stanął na dziobie i rozłożywszy szeroko ręce, począł donośnym głosem przyzywać pomocy Ageja przez Juratę. Walka dobiegła kresu. Wąż morski wyprostował się jak rażony prądem i zawył przeciągle jak okrętowa syrena, po czym coś większego i groźniejszego odeń wciągnęło go w głębinę i pożarło. Po kwadransie zdębieli żeglarze ujrzeli jak z fal wyskakuje morski potwór barwy jasnozielonej, przypominający olbrzymią rybę. Był większy niż największy wieloryb, jego czerwone oczy świeciły jak latarnie, zaś z głowy wyrastało coś na podobieństwo wędki do łowienia mniejszych stworzeń. Gdy potwór zniknął w falach, była już księżycowa noc. Nic nie mąciło jej spokoju.





- Zaiste – szepnął Sadko – jak mówi ,,Księga Salamandry'' są na Niebie i Ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom.





- Z tego co ja wiem, te słowa wypowiedział niejaki Eibon z Hiperborei – zaprzeczył pan Władywój. - Był to groźny czarownik, co na starość zdziwaczał. Osiadł w pustelni i począł rozmawiać z obrazem uczynionym własnymi rękami, lecz ów obraz ani razu mu nie odpowiedział. Stąd się wzięło przysłowie: ,,Gadał dziad do obrazu, a obraz ani razu''. A zmieniając temat, zapewne jest wam wiadomym, filozofie, jaką żeśmy istotę spotkali?




- To Indrik – rzekł Simanis, a wszyscy zadrżeli słysząc to imię – podnóżek Juraty. ,,Gołębia Księga'' nazywa go ,,matką wszystkich zwierząt'', ale jak mówi moje kolegium mędrców, podkreśla to jego rozmiary, a nie pokrewieństwo z innymi stworzeniami....
- Jak to dobrze, że ów Indrik jest po stronie sług Ageja – rzekł Sadko i poszedł spać.


*



Tego dnia, pan Błyszczyński i jego towarzysze dostąpili wyróżnienia, niemal równie rzadkiego i upragnionego jak błogosławieństwo błyskawicą przez cara Peruna. Oto sama Jurata, równa Mokoszy królowa Wszechmorza, zaprosiła ich do swego bursztynowego pałacu, skrytego na piaszczystym dnie, pośród zimnej toni. Piękno zamku otoczonego złotą kratą zapierało dech a oszałamiało i poruszało serce mocniej niż w najpiękniejszych balladach plemienia Samotów. Siedziba Juraty lśniła wszelkimi odcieniami złota, a jej blask przypominał latarnię. Wzniesiona została z zamienionej w bursztyn krwi Mokoszy, którą ta wylała, tłukąc zwierciadło zawierające mającą się narodzić Juratę. Pani owego zamku, smukła, wysoka o włosach długich i czarnych, oczach niebieskich a cerze białej i nieskazitelnej, przewyższała urodą wszystkie usługujące jej morskie nimfy. Jurata, promieniująca niewysłowionym pięknem, królewską godnością i wdziękiem, pełna zarazem nadludzkiej potęgi i właściwej niewiastom delikatności, odziana była w suknię z bursztynowych grudek, a jej biała płeć skrzyła się od złota i drogich kamieni. W ręku trzymała złoty trójząb wzniecający fale, na szyi miała zawieszony Pryzmat – czarodziejski jantar wyświetlający to co było, jest i będzie, zaś jej skroń wieńczył złoty diadem z szafirem pokazującym jej myśli. Przy jej tronie stali Anatolij Rdzeniejew – nagi, odziany jeno w kapitańską czapkę mężczyzna stworzony bez skóry, który w milczeniu ogryzał kotwicę, był bowiem Enkiem rdzy, oraz Kellu Simi – Abö; młody Ox, człowiek z głową foki. Sala tronowa, w której znaleźli się pan Władywój, Simanis i Sadko olśniewała bielą, lazurem i złotem, zaś sam głos królowej sprawiał nieopisaną rozkosz. Podane z złotych naczyniach wino i pieczone w popiele tuńczyki również nie miały sobie równych. Uwagę pana Błyszczyńskiego przykuło, stojące na marmurowym postumencie porcelanowe akwarium okrągłego kształtu. Wewnątrz pływały, leniwie ruszając podobnymi do welonów płetwami, dwie dorodne ryby, przypominające pospolitego karasia. Pokrywające je łuski były ukształtowane z dukatowego złota i świeciły niczym maleńkie słoneczka.




- Podobają ci się, synu Męża? - spytała Jurata. - To są owe słynne złote rybki, o których tyle opowiadają podróżnicy wracający z Sinea. Ryby to magiczne; mają moc spełniać życzenia tych co je łowią, jednak choć cierpliwe, spełniają tylko te, spełniają tylko te, które nie stoją w sprzeczności z wolą Ageja. Ludzie najczęściej nie potrafią i nie chcą tego zrozumieć i uszanować, dlatego tylko nielicznym, tym o prawym sercu, dane jest złowić złotą rybkę. Moje dzieci; syreny a morskie rusałki lepiej z nimi żyją.
- Dlaczegóż to twierdzisz, pani, że ludzie nie umieją mądrze korzystać z twego daru? - spytał pan Władywój, choć przecież znał odpowiedź.
- Czyżby ci tajną była ta opowieść, którą wasi guślarze usłyszeli w falach? - zdziwiła się Jurata. - Posłuchaj. Ongiś na słowińskiej ziemi, kiedy kneź Kuszoba włodarzył w Canum, w walącej się chatce nad morzem, mieszkali staruszek i staruszka. W wielkiej biedzie żyli, a starucha dziadka co dzień biła i łajała, że wracał z pustymi sieciami. Kiedy posłałam w jego sieci złotą rybkę, a ta w zamian za darowanie życia, za każdym razem dawała coraz to nowe bogactwa. Jednak żona rybaka nie umiała się cieszyć z tego co miała i dziękować za to Agejowi, lecz wciąż chciała więcej i więcej. Wreszcie zażądała tego, by mogła zająć moje miejsce. Grecy nazywają to hybris; pychą i uznają za najcięższy z grzechów. Złota rybka nie mogła tego spełnić, lecz na zawsze znikła w falach, a rybak i jego żona znów zamieszkali w walącej się lepiance. Słońce, Księżyc i gwiazdy dawno by zniknęły, gdyby się znajdowały w zasięgu drapieżnych rąk ludzkich – zakończyła Jurata.
Przyjaciele zabawili na dnie morza jeszcze trzy miesiące, podejmowani z wielką gościnnością przez Juratę i Swaroga, zaś na lądzie miano ich za zmarłych.


*




Czarnotka, córka Widługa jaśniała pięknem niezwykłym nawet jak na morską nimfę. Smukła i wysoka, o nieskazitelnie gładkiej, jasnej cerze, oczach niby łuski szafirowego smoka, włosach zaś długich, czarnych i cudownie jedwabistych, odziana była w sięgającą kostek suknię jasnobłękitną niczym oczy Kaina. Nosiła ponadto trzy sznury pereł na szyi, kolczyki z białych muszli ślimaczych i złoty diadem z wizerunkiem delfina. Sadko wybrał ją idącą lekkim krokiem przez salę balową z orszaku trzydziestu tysięcy czeltic, jak Liteńczycy nazywali morskie rusałki, pełnych wdzięku służebnic Juraty. Spodobali się sobie, a Jurata związała ich dłonie sznurem białych pereł i dała do wypicia złoty puchar pełen wina, na znak zawarcia ślubu. Teraz zaś odbyło się wesele. Czarnotka żegnała się ze swym przyjacielem i towarzyszem dziecięcych zabaw. Był nim Czrezpa (Serespa); noszący muszlę morski ślimak wielki niczym smok, a maść jego – bursztynowa. Pan Władywój i Sadko krzywili się nieznacznie, gdy śluz Czrezpy kapał im na ubrania.




- Powiadają wędrowcy, że gdzieś w Afryce, za Kongiem i Nigrem – opowiadał Simanis ogryzając udko kury morskiej – żyją czarne i nagie ślimaki, wielkie jak słonie i ogałacające dżungle z roślin... - oprócz Czrezpy przychodziły pożegnać Czarnotkę również inne morskie istoty; syrenka Doris, morskie rusałki, biały koń morski, foka, murena tygrysia i parę innych bajecznie kolorowych ryb. Panna młoda na prośbę samej Juraty ujęła swą złotą lirę, zdobioną głowami dwóch rogatych smoków i poczęła śpiewać głosem słodkim i upajającym. Jej pieśń opowiadała jak ongiś, przed dwoma wiekami, książę Sołuń z antyjskiej ziemi, usiłował ją uwieść i posiąść, przeto chodził za nią, natrętny, ilekroć ona opuszczała fale. Czarnotka nie pragnęła jego towarzystwa, bo choć młody, piękny i bogaty, miał serce puste, znające jeno co to jurność, lecz nie znające jeszcze miłowania. W końcu, gdy książę Sołuń, już szykował się by obalić ją na piach i zedrzeć z niej szaty, by móc sobie dogodzić, Czarnotka pokazała mu czarodziejskie lustro, a w nim ujrzał miast swojej twarzy pysk Paskudy; Čorta rozpusty. Przestraszony i skonfundowany, czym prędzej powrócił do swej ziemicy. Zabawa potrwała jeszcze z piętnaście dni i nocy, po czym przyjaciele opuścili morze. Sadko i Czarnotka mieli zamieszkać w Nowym Grodzie Północy, nim to jednak nastąpiło, pan młody udał się razem z panem Błyszczyńskim i Simanisem do ziemicy Waregów, dawniej zwanej Nürtem, z misją od Juraty każącej zdjąć czar z pewnej panny, zamienionej w łosia. Wyruszyli więc na północ, zaś Czarnotka oczekiwała na dnie morza, aż jej mąż zabierze ją do swego grodu.


*

Gdy wędrowcy szli przez nieprzebyte puszcze Nürtu, zasięgając języka u leśniczych królów wareskich i leśnych ludzi, któregoś dnia zaszedł im drogę szary basior, większy niż to bywa u wilków. Miał czworo oczu i nie okazywał właściwego dzikim zwierzętom lęku przed człowiekiem. Przeciwnie; toczył pianę z pyska, obnażał białe kły i gotów był rozszarpać trzech silnych mężów wraz z ich zbrojną eskortą. Wszystko to aż krzyczało, że napotkany basior nie jest wilkiem, jeno wilkołakiem. Skoczył w stronę Sadki i zatopił kły w jego udzie. Byłby zabił, lecz doktor Simianis porwał za żelazne widły, które otrzymał na dnie morza od Juraty i z całej siły uderzył nimi Neura między oczy. Ów natychmiast zapadł w sen, a pękła mu skóra na brzuchu. Pan Władywój i Simanis zdjęli zeń skórę i spalili ją w ognisku, a wtedy wilkołak stał się człowiekiem i nie mógł już przybierać wilczej postaci. Niestety wobec rany Sadki, próżnym się okazał cały kunszt znachorski Simanisa.





- To czarodziejskie zranienie – orzekł filozof. - Mogę je jedynie złagodzić, tak, że będziesz kulał, ale całkiem wyleczyć może je tylko Czarnotka, twoja żona.
- Oj, cosik mi się nie wiedzie – utyskiwał Sadko.
- Przed potopem – ciągnął doktor Simanis – żył król Lech III, którego spotkała na wyspie Seylan podobna przygoda. Został naznaczony zranieniem jako karą za to, że robił nie to co mu Agej wyznaczył. Myślę, że to samo można by powiedzieć i o tobie.
Po tej przygodzie drużyna znów ruszyła przed siebie, mając gęsty bór ze wszystkich stron. W swojej wędróce napotkali jedno z plemion leśnych ludzi, którzy sporządzali z krzemienia toporki i walczyli nimi przeciw górskim trollom. Leśni ludzie powiedzieli wędrowcom o nawiedzającej ich terytoria łoszy, mającej białą łatkę na nodze. Twierdzili z całym przekonaniem, że była to córka króla ziemicy Gamla Uppsala, przez zły czar zamieniona w zwierzę, a nikt z myśliwych nie ważył się na nią polować. Przyjaciele zabawili parę dni w wiosce leśnych ludzi, aby uzupełnić zapasy. Trzeciego dnia Sadko zabrał włócznię i ruszył na oparzeliska. Wypatrzył łoszę i już chciał ją ubić, gdy nadbiegł pan Władywój i wyrwał mu oręż z ręki.





- Co robisz, chachle? Przecież to człowiek, choć kryje się w zwierzęcej postaci! - gdy to powiedział, łosza stała się cudną panną, złotowłosą w niebieskiej sukni.

*

Tak wyprawa dobiegła kresu. Simanis udał się w kolejną ze swych tajemniczych podróży na nieznane lądy i morza.





Pa Władywój powrócił do Wymrocza, gdzie poślubił odczarowaną królewnę, córkę Elfanaryka; króla Waregów. Nazywała się Astryda, a w łoszę zamieniła ją völva, karząc za głupie i płoche słowa o nie będących ludźmi ptakach i rybach lęgnących się w niewieścim łonie. Odczarować miał ją ten, kto mimo zwierzęcej powierzchowności uzna w niej istotę ludzką, za którą krew przelał Teost. Astryda przez Słowian zwana Jastrzycą powiła panu Władywojowi syna, a imię jego Suliwoj.
Co do Sadki, skonfundowany tym, że szukał przygód mając inne obowiązki, udał się do Juraty na dno morza, a tam czekała na niego Czarnotka wierna i cierpliwa jak Penelopa. Swymi gorącymi łzami radości uleczyła ranę męża, tak jak przed wiekami królowa Tatra serdecznym pocałunkiem sprawiła, że z głowy Lecha III wypadł uwierający grot strzały. Sadko i Czarnotka z błogosławieństwem Juraty i Swaroga zamieszkali w Nowym Grodzie Północy, otoczeni dziećmi.




 Co do naukowego plonu wyprawy, notatki i miniatury sporządzone przez Simanisa zaginęły prawdopodobnie w pożarze biblioteki w Aleksandrii. Jednak ich kopie zachowały się w ,,Codex vimrothensis'', oraz w bibliotekach tajemniczej, odległej Szambalii.