piątek, 12 lipca 2024

Internetowe ,,cuda na kiju'' cz. 78

 


Dzisiejszy odcinek będzie poświęcony w całości kryptozoologii.



1. W 2024 r. w Oklahomie (USA) widziano Ptaka Gromu z wierzeń indiańskich.






2. Uintatherium, żyjące w eocenie było pierwowzorem guancaishou z Chin, podobnie jak teleoceras (miocen - pliocen).





3. Amficyonid (eocen – pliocen) był pierwowzorem waheeli z Kanady, shunka warak’in z USA (podobnie jak borofagina) oraz lütoulanga z Chin.




4. Simbakubwa (kreodont z miocenu) oraz Agriotherium (afrykański niedźwiedź, żyjący od miocenu do plejstocenu) były pierwowzorami kenijskiego chimiseta (niedźwiedzia z Nandi).




5. Mesonychid (paleocen – eocen) był pierwowzorem bestii z Gevauden, siejącej postrach w XVII – wiecznej Francji.



6. Diprotodon, plejstoceński wombat, przypominający hipopotama rozmiarami i trybem życia, mógł być pierwowzorem takich istot z wierzeń Aborygenów jak niedawno wymarła gyederra oraz bunyip.



7. Hulitherium (plejstocen) był olbrzymim, dwunożnym diprotodonem, który zainspirował do wymyślenia yowie.



8. Przetrwałe do naszych czasów, plejstoceńskie kangury olbrzymie były opisywane w relacjach eksploratorów interioru Australii jako ,,gigantyczne króliki’’.



9. Thylacosmilus (miocen - pliocen), drapieżny torbacz, podobny do tygrysa szablozębnego, przetrwał do naszych czasów w Ekwadorze i Kolumbii.



10. Istnieją doniesienia o wilkach workowatych (oficjalnie wymarłych w 1936 r. na Tasmanii) z Australii i Nowej Zelandii.





11. Thalassocnus z Patagonii i Ahytherium z Brazylii były wodnymi leniwcami naziemnymi z okresu miocenu – pliocenu, które rzekomo przetrwały do naszych czasów.



12. Toksodon (oligocen – holocen) był pierwowzorem byka wodnego z Boliwii, Brazylii, Kolumbii i Peru.



13. Przetrwały do naszych czasów bazylozaur, 20 – metrowy wieloryb z eocenu był pierwowzorem węży morskich, potworów z jezior i minhacao z Brazylii. W tej ostatniej teorii ciało bazylozaura było chronione pancerzem.



14. Prekolumbijskie cywilizacje w Ameryce Południowej znały plejstoceńska makrauchenię. Przedstawiały ją na ceramice jako lamę z trzema palcami.




15. Istniejący rzekomo do naszych czasów Pliohyrax (pliocen) był chińskim góralkiem wielkości świni. Relacje o olbrzymich góralkach pochodzą również z Etiopii (odsyłam do posta: ,,Góralki’’).



16. Chilotherium (miocen – pliocen) wyróżniało się parą dużych siekaczy, przypominających rogi. Było pierwowzorem shanlü, chińskiej kryptydy, przypominającej nosorożca.



17. Palczak olbrzymi (Daubentonia robusta) był dwukrotnie większy od współczesnego palczaka. Ponoć w latach 30 – tych XX wieku tubylcy pokazali skórę tego zwierzęcia francuskiemu zarządcy na Madagaskarze.



18. Przypuszcza się, że Chalicotherium mogło być pierwowzorem gryfa. Dowodem na to ma być tabliczka z rysunkiem szponiastego konia, znaleziona w syberyjskim grobowcu.





19. Tsaidamotherium (miocen) było pierwowzorem tybetańskiego jednorożca i chińskiego qilina.



20. Ambulocetus, eoceński wieloryb wodno – lądowy był pierwowzorem węży morskich i superwydr.

Biały niedźwiedź

 

,,Widziała jeszcze białe niedźwiedzie, które grały na harmoniach i tańczyły na estradzie kamaryńskiego’’ - Michaił Bułhakow ,,Mistrz i Małgorzata’’ 



Narodziny Rosława różniły się znacznie od przebiegu przychodzenia na świat innych niedźwiedzi polarnych. U schyłku panowania Opplana, króla aplańskiego, żupan Cycun pojął za żonę złotowłosą księżniczkę Yolassę z Valkanicy. Słowiańskie księgi, spisane w pierwszym wieku po ostatnim potopie, nazywały ją Zołzą. Jej uroda nie szła bowiem w parze z łagodnością i dobrocią. Wręcz przeciwnie. Yolassa była niezwykle władcza i złośliwa. Co dnia wrzaskliwym głosem beształa swego małżonka, on zaś, potulny jak baranek, lękał się do niej zbliżyć. Przy takim obrocie spraw, budzącym wielką wesołość sąsiadów, o małżeńskim pożyciu i narodzinach dziedzica majątku Paździory nie mogło być mowy. Yolassa otwarcie gardziła swym mężem, uznając go za słabeusza i nieudacznika. Każąc mu leżeć na podłodze obok małżeńskiego łoża, zasypiała z łzami w oczach, marząc o miłości prawdziwej, wiecznej i pięknej, takiej jaką opiewali wędrowni rybałci.

Podczas jednej z takich nocy, kiedy listopad miał się ku końcowi, a zimny wiatr łomotał w błony zastępujące szyby, Yolassa ujrzał w sennym widzeniu dostojnie kroczącego ku niej, białego niedźwiedzia z dalekiego Nürtu. Zwierzę było niezwykle łagodne, przeto nie bała się go zupełnie. Kiedy niedźwiedź stanął przez nią całkiem blisko, tak że poczuła jego gorący oddech, pachnący miętą i poziomkami, rozradowana Yolassa ucałowała go w czarny nos. Zrzuciła przez głowę białe, haftowane giezło i całkiem naga zawołała radośnie.

- Bierz mnie, panie, jestem twoja! Śmiało, bierz mnie, misiu! Żadna niedźwiedzica nie da ci tyle rozkoszy co ja!

Niedźwiedź usłuchał. Delikatnie przewrócił Yolassę srogą na plecy i aż do białego rana poczynał z nią sobie jak mąż z żoną. Yolassa uśmiechała się błogo przez sen. Rano, kiedy udała się do łaźni, spostrzegła, że jej wstyd panieński został naruszony, choć nie było to dziełem jej męża. Po śniadaniu udała się do babki, która powiedziała jej, że znajduje się w stanie błogosławionym.

- Milej mi, że oddałam swe dziewictwo szlachetnemu zwierzowi, ujrzanemu we śnie, niż swemu mężowi – ofermie! - Rzekła Yolassa w chacie znachorki i z wielkiej uciechy zaśmiała się chrapliwie niczym czarownica, chędożona na sabacie przez dwa Čorty naraz.



Kiedy powiedziała mężowi przy obfitym, mięsnym obiedzie o swej ciąży i sennym widziadle, Cycun pomarkotniał jeno jeszcze bardziej i zwiesił nos na kwintę. Yolassa zaś złośliwie kopnęła go w kostkę, lżąc od oferm, ciamajd, safandułów i fafuł. Po upływie czterech miesięcy poczęła uskarżać się na silny ból głowy. Wściekła jak osa, leżała całymi dniami w łożu i powarkiwała groźnie na czeladź.

- Cycu, jełopie! Bierz prędko siekierę i rąbnij mnie nią w czerep. Ta migrena nie daje mi już żyć.

- Ależ… ale… Pupciu, kochanie, ja, ja… nie chcę ci zrobić krzywdy! - Przeraził się Cycun.

- Rób co ci mówię, Cycu, albo wydrapię ci oczy! - Zagroziła Yolassa, sycząc jak żmija.

Cycun struchlał, wiedział bowiem, że jego żona nie zwykła rzucać słów na wiatr. Czym prędzej pobiegł do drewutni po siekierę z krzemiennym ostrzem.

- No i na co czekasz, baranie? Walnij mnie wreszcie w czerep, tak raz a dobrze! - Domagała się pełna gniewu Yolassa.



Cycun wziął zamach, po czym upuścił toporzysko na skroń swej ślubnej sekutnicy. Był blady jak Mar – Zanna i mokry od potu, zaś nogi trzęsły się pod nim niczym galareta. W ostatniej chwili zamknął oczy, jakby chronił je przed szponami drapigłaza. ,,Na Enków, co ja teraz wyprawiam? To okropna rzecz zamordować żonę!’’ Czaszka Yolassy chrupnęła pod krzemiennym ostrzem. Cycun usłyszał obrzydliwe mlaśnięcie i zwymiotował z mocno zaciśniętymi powiekami. Gdy je wreszcie otworzył, ujrzał wielce zdumiony, że z rozbitej głowy Yolassy wygramolił się, cichutko popiskując, malutki i śliczny niedźwiadek polarny, szukający mleka i matczynego ciepła. Nie był to koniec dziwów tego dnia. Oto niczym za dotknięciem balsamu Złotej Baby, natychmiast zasklepiła się, nie pozostawiając nawet najmniejszej blizny, rozłupana siekierą głowa Yolassy. Sroga pani na Paździorach ocknęła się niby z długiego snu. Natychmiast przytuliła śliczne zwierzątko, głaszcząc je i całując, po czym przystawiła niedźwiadka do swej powabnej piersi. Karmiła misia, zupełnie ignorując męża, wpatrującego się w ten widok niczym wół w malowane wrota.

- No i co się gapisz? - Nagle zwróciła się szorstko do Cycuna. - Może łyso ci, żeś nie ty spłodził to małe cudeńko? - Cycun nic nie odpowiedział.

Niedźwiadek otrzymał imię Rosław. Jak rychło się okazało, władał ludzką mową, ku wielkiej radości matki. Tymczasem majątek Paździory huczał od plotek. Powtarzała je niewolna czeladź, złożona z gadatliwych panien służebnych i pachołków, paplających po kilku kuflach piwa, ci im tylko ślina na języki przynosiła.

- Strzeżcie się siły nieczystej… Pani Yolassa jest czarownicą… Ma z Čortami sprawę grubą… Zawsze jej z oczu źle patrzyło… Ona zawsze była taka zimna i surowa, nigdy nikomu dobrego słowa nie powiedziała… Porodziła potwora, ladacznica!… A juści, kumie! Z rozbitego łba wyszedł jej niedźwiedź biały jak mleko. Widział kto, aby gdziekolwiek takie żyły?! Chyba jeno w Jutii, królestwie čortieńskim… Tfu! Na psa urok! Żeby to tak można było tę żmiję złotowłosą cisnąć w płomienie, gdzie jej miejsce!… Hep! Gdzie jest więcej wódki?!

Złowrogie plotki rozbrzmiewały w wiosce niczym groźny pomruk nadchodzącej burzy. Żadna z nich nie dotarła jednakże do uszu Cycuna. Yolassa nie pozwalała zbliżyć się na krok do niedźwiadka Rosława, samemu całymi dniami przytulając zwierzątko, karmiąc je mlekiem ze swoich piersi i ucząc nowych słów, piosenek i wierszyków w mowie nowoludzkiej i starokrasnej.




Pogłoskom o białym niedźwiadku, zrodzonym z czarnej magii, nadstawiał natomiast ucha chytry chłop Kierdzioł, którego przed ośmiu laty żupan Leń Pijanica, ojciec Cycuna ustanowił sołtysem we wsi Paździory. Kierdzioł gardził od lat starym żupanem, jego nieporadnym i nieśmiałym synem oraz synową – sekutnicą. Rad wielce byłby posłać ich wszystkich prosto w ognistą paszczękę smoka Rykara, wymazać wszelką pamięć po nich, a następnie samemu zostać dziedzicem Paździorów. Podkręcił przeto rudozłocistego, sumiastego wąsa, gdy spostrzegł, że okazja do przejęcia władzy sama wpadła mu w ręce. Niczym chytry wąż Tat’ z ery dziesiątej, Licho w gada wcielone i kuszące Novalsa i Aivalsę do przekroczenia zakazu Enków, sołtys Kierdzioł tak długo mącił w bojaźliwych umysłach kmieci, aż ci obrali go naczelnikiem insurekcji przeciw lubieżnej wiedźmie, rodzącej dzikie zwierzęta.

- Yolassa to suka bezlitosna, gnębiąca was świadczeniami – przemawiał z mocą Kierdzioł – przeto i wy, zacni gospodarze, nie miejcie litości dla niej i jej pomiotu! Pochwyćcie żagwie w dłoń i spalcie jędze wraz z całym jej dworem! Tak oto na popiołach starego ładu zapanuje ludowładztwo, wolność i swoboda! Pokój chatom, wojna dworcom!!!

Car Księżyc spoglądał z gniewna dezaprobatą na to zbiegowisko z wysokości srebrnego tronu, zawieszonego w czarnej pustce nieba, zaś gniewne okrzyki swawolnego chłopstwa mieszały się z odległym wyciem wilków…

Yolassa siedziała błogo uśmiechnięta w bujanym fotelu, wynalazku rasy Zajęczan. Karmiła piersią Rosława i delikatnie głaskała jego białe futerko. Wydawała się wówczas najłagodniejszym ze stworzeń.

Tymczasem buntownicy Kierdzioła poczęli dobijać się do zamkniętych bram dworzyszcza.

- Usmażymy dziwkę, co się gziła z dziką bestią!

Nieoczekiwanie wyszedł im na spotkanie nie kto inny, a sam żupan Cycun. Zdumieli się insurgenci, znający go dotąd jako męża o sercu zajęczym, nierozgarniętego i zahukanego. Teraz zaś ujrzeli swego dziedzica buzującego męstwem i sprawiedliwym gniewem. Cycun miał na sobie czarny półpancerz ze smoczej skóry, w dłoni zaś dzierżył przekazywany z pokolenia na pokolenie miecz, wedle słów rodowej klechdy, wykuty niegdyś przez samego Teosta Cara Słońce.

- Uciekaj, niedorajdo, bo urwiemy ci jajca! - Zaśmiał się urągliwie Kierdzioł.

Jednak jego rechot nagle zamarł, gdy Cycun zranił sołtysa mieczem.

- Wara wam, psiedusze, od mojej żony i dziecięcia! - Słowa żupana po raz pierwszy zabrzmiały poważnie i groźnie.

- Jesteśmy w kupie, przemożemy go! - Rozdarł się Kierdzioł, próbując zatamować upływ krwi z kikuta ręki.

Wywiązała się przeto walka, zaś Yolassa z trwogą nasłuchiwała jej odgłosów, tuląc niedźwiadka do piersi. Cycun ubił mieczem trzech buntowników, aż sam poległ śmiercią bohatera od ciosu wideł wbitych w nieosłonięty fragment pleców. Gdy umarł, Yolassa po raz pierwszy zrozumiała jak bardzo ją kochał, płacąc jej dobrem za zło. Po raz pierwszy uczuła żal za to ile wyrządziła mu wszelakich przykrości. Kierdzioł nakazał podłożyć ogień pod drewniany dwór, jednak deszcz zesłany przez Peruna i Dodolę, ugasił płomienie. Jeden z piorunów, ciśnięty mocarną ręką króla Enków, przyprawił o śmierć niegodziwego Kierdzioła, wysyłając go do Nawii na sprawiedliwy sąd Welesa. Srebroń, nazywany Chorsem i Carem – Księżycem wysłuchał modłów Yolassy, zanoszonych po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Dmuchnął, a z jego oddechu uformował się biały niedźwiedź, ten sam, który ze śpiącą Yolassą spłodził Rosława. Zwierz ryknął rozdzierająco i dalejże ścigać rebeliantów. Ci zaś porzucali w popłochu oręż i zamykali na trzy spusty w chatach, co pozwoliło im ujść pomsty.

Nazajutrz Yolassa osiodłała karego konia Wronego, przywiązała ukochane niedźwiedziątko szerokim, płóciennym pasem do swoich piersi i na zawsze opuściła swój majątek. Wyruszyła z samego rana, zdążywszy przegryźć jeno kiełbasę popitą cydrem. Jechała, nie oglądając się za siebie, odprowadzały ją zaś z głębi mrocznych chat złe spojrzenia paździorskich chłopów. Wielu z nich nosiło po wczorajszej nocy rany i blizny zadane kłami i pazurami mocarnego ojca malutkiego Rosława. Yolassa jechała trzy dni, roniąc łzy gorące w stronę majątku zwanego Borvik. Przygarnęła ją tam wraz z dziecięciem jej stryjenka, Borysława, wdowa po komesie Palu Palowicu. Kmiecie z Borviku darzyli Borsyławę szacunkiem jako panią stanowczą, a zarazem sprawiedliwą i ludzką, troszczącą się o swoich poddanych. Nim Pal umarł z powodu ran zadanych na polowaniu kłami odyńca, Borysława zdążyła powić córki Budzisławę i Cieszymirę, panny równie urodziwe co mądre i dobre oraz syna Mezadruga, który w siedemnastej wiośnie życia zaciągnął się do drużyny królewskiej w Niście. Mieszkając pod dachem stryjenki, Yolassa odmieniła swe postępowanie. Dawniej wyniosła, wrzaskliwa i nie mająca do nikogo szacunku, stała się cicha, uprzejma, łagodna, aż chciało się ją do rany przyłożyć. W Paździorach budziła wokół lęk i nienawiść, u stryjenki zaś była szczerze kochana przez wszystkich domowników. Jak mawiał w erze dwunastej grecki uczony, Dedal: ,,Cierpienie nawet głupca uczyni mądrym’’.

Rosław spędzał dnie, igrając z małoletnimi córkami Borysławy i wiejskimi pacholętami. Dzieci były zachwycone takim towarzyszem zabaw, który nie tylko mówił, ale i którego można było pogłaskać jak domowego kota. Będąc niedźwiedziem polarnym, Rosław dojrzewał szybciej niż ludzkie dzieci. Już w piątej wiośnie życia, wielki jak wół i groźny, przemówił do Yolassy.



- Kochana mamo, nigdy o tobie nie zapomnę. Pozwól mi jednakże wyruszyć na Daleką Północ, do skutej lodem i wiecznie zaśnieżonej Ziemi Ulro, Krainy Pióronośnej, która rozciąga się za Nürtem.

- Wiesz chociaż, synaczku, jak bardzo to daleko i ilu myśliwych będziesz musiał wystrzegać się po drodze? - Yolassa załamała ręce z ogromnego frasunku.



- Mamo – zmarszczył nos Rosław – nie jestem już malutkim misiem, jeno potężnym niedźwiedziem, zdolnym do tego, by się bronić. Tymi łapami potrafiłbym rozszarpać nawet trolla, gdybym takowego spotkał. - Zapadła chwila milczenia. - Mamo – podjął po chwili Rosław – zbyt wiele usłyszałem opowieści bajarzy o niedźwiedziach ubarwionych jak ja i łowiących foki w lodowatym oceanie, bym sobie odpuścił. Synowie ludzcy, gdy dorastają, opuszczają dom rodzinny, aby szukać sławy na junackim szlaku. Ileż to opowieści usłyszałem o ich przygodach? Chciałbym więc zostać takim niedźwiedzim junakiem, poznać samicę o futrze miękkim i białym jak gęsi puch i pokłonić się przed srebrnym tronem dostojnego pana, Arktura, praojca wszystkich niedźwiedzi; białych, burych i czarnych.

- Ruszaj więc tam, gdzie śniegi nigdy nie topnieją, synaczku i niech wszyscy Enkowie Nürtu strzegą twoich kroków. - Rzekła Yolassa, ocierając łzy i tuląc się do białych kudłów swojego dziecka.

Yolassa wraz ze stryjenką Borysławą i jej dwiema córkami, pożegnały Rosława przy bałwanie Świętowita, strzegącym rozstajnych dróg. Niedźwiedź ruszył na północ, po drodze zaspokajając głód leśną zwierzyną i rybami chwytanymi w mijanych jeziorach i rzekach. W sercach ludzi, którzy go widzieli, budził strach, przemieszany z ciekawością, nikogo jednak nie atakował. Na początku grudnia stanął nad brzegiem Morza Joldów.

- Dobra nasza – mruknął do siebie z uznaniem, gdy ujrzał grubą pokrywę lodu na całej powierzchni morza, skrywającego na swym dnie bursztynowy pałac Juraty.



Począł iść po lodzie, uparcie wpatrzony w Gwiazdę Polarną, mrugającą doń zachęcająco z nocnego nieba. Głód zaspokajał, pożerając zabłąkane jelenie i łosie, a także ryby i foki, które chwytał lewą łapą w przeręblach, wybitych z rozkazu Juraty przez jej sługi, Rdzeniejewa i Ulika. Nigdy jednakże nie atakował ludzi, gromadzących się na zimowych targach z okazji Szczodrych Godów w miejscu gdzie latem ziała błękitna otchłań Morza Joldów. Rosław gnał przed siebie, radując się kopnym śniegiem, trzeszczącym pod ciężarem jego łap, podmuchami zimnego wiatru i smakiem krwistego, surowego mięsiwa. Niekiedy dostrzegał zimowe rusałki o ciałach podobnych rzeźbom z kości słoniowej, okrytych powiewającymi na wietrze szatami, utkanymi z zorzy polarnej. Nimfy, zaśmiewając się radośnie, mknęły na grzbietach olbrzymich białozorów i sów śnieżnych i dla zabawy obrzucały się śnieżkami. Jedna z nich, o włosach mieniących się jak najczystsze złoto z Ofiru, zniżyła lot i wylądowała przed Rosławem. Pokłoniła mu się nisko, zginając jedno kolano.

- Czym zasłużyłem na twój hołd? - Spytał niedźwiedź polarny.

- Weles mi powiedział, że zostałeś wyznaczony na niosącego zgubę Czarnemu Jurkowi. - Odrzekła perlistym głosem zimowa rusałka.

Zarzuciła Rosławowi na szyję girlandę z przebiśniegów, pocałowała go w czarny nos, po czym roześmiana odleciała w nieznanym kierunku.



Na początku lutego Rosław zaszedł do Królestwa Nürtu, na którego tronie zasiadał Nurtus VI. Przeszedł zaśnieżone puszcze i góry pełne trolli, czarownic i wilkołaków. Zabawił około tygodnia na archipelagu Svalbard z jego największą wyspą, zwaną Grumant. Radość wypełniła mu serce, gdy wreszcie stanął na skutej lodem, zaśnieżonej Ziemi Ulro, która była najdalej na północ wysuniętym zakątkiem Ziemi. Rosław wyraził swą radość przeciągłym rykiem, budzącym trwogę w sercach okrytych futrami karłów, mających swe sadyby u stóp wielkiej, czarnej góry Rupes Nigra. Jak na niedźwiedzia polarnego przystało, prowadził teraz życie samotne i wypełnione rozmyślaniami, z wolna zapominając o Aplanie i rasie ludzkiej. Z innymi niedźwiedziami spotykał się jeno w czas wielkich uczt, gdy fale Oceanu Północnego Lodowatego wyrzucały na brzeg wieloryba. Zdołał też, gdy przypadała pora godów, pokryć siedem samic.



W trzecim roku pobytu na Ziemi Ulro, Rosław śnił o swej matce, Yolassie i poczuł ukłucie tęsknoty za nią. Gdy wyszedł ze śniegowej gawry na łowy, ujrzał zimową rusałkę w zwiewnej szacie we wszystkich barwach zorzy polarnej. Jej bose stopy unosiły się kilka cali nad kopnym śniegiem, zaś długie, zwinne palce szarpały struny harfy z kości wieloryba. Rusałka melodyjnym, upajającym głosem zawodziła pieśń ku czci potężnej Zimy, córy Mar – Zanny i Roda, potężnej pani, darzącej uśpiony świat śniegiem. Rosław słuchał oczarowany.

- Kim jesteś najkraśniejsza z krasawic?

- Zowię się Atalia, a moja Pani przerasta krasą i mocą cały ród niewieści – odparła niezmieszana rusałka. - Ty też możesz dołączyć do dworu Zimy.

- Zgadzam się! - Ryknął radośnie Rosław.

Wówczas Atalia założyła mu na szyję obrożę ze złotych ogniw. Usiadła wygodnie na jego grzbiecie niczym Amazonka na rumaku i pokierowała w stronę Winterfortu – Vracasieva, lodowego pałacu Zimy, pojawiającego się sezonowo na lodach jeziora Lykayuk w Burus.



Zima zasiadała na rzeźbionym tronie z lodu. Z urody wielce podobna była do swej matki, Mar – Zanny. Właściwie obie Enki wyglądały jak siostry; obie wiecznie młode, zgrabne, o cerze jak alabaster, zimnych, błękitnych oczach, włosach zaś długich, czarnych i jedwabistych. Zima miała na sobie powłóczystą suknię, czarną jak żałoba z wyhaftowaną na piersi dużą, białą śnieżynką. Na jej głowie spoczywał wianek z przebiśniegów. Korona z sopli lodu spoczywała obok stolca na taborecie z ciosów morsa. Zima trzymała na podołku insygnium swej władzy; ciężki młot, wyrzeźbiony z lodu. Było to narzędzie zamrażające wodę i tworzące twarde, zimne grudy na życiodajnym łonie Mokoszy. Urodę Rodzenicy, córy Roda, podkreślały ozdoby z bladego złota w nosie, uszach, na palcach i przegubach rąk oraz na kostkach nóg, a także oprawiona w srebro czaszka zamarzniętego wróbla, zawieszona na szyi.

- Bądź pozdrowiona, czcigodna Włodarko Ziemi Ulro, Pani Najpiękniejszej Pory Roku! - Rosław zaryczał na jej powitanie z całą galanterią na jaką tylko było go stać.

- Uwielbiam białe niedźwiedzie – Zima uśmiechnęła się promiennie, a jej oczy zalśniły blaskiem serdeczności. - Jesteście najpiękniejsze z dzieci Arktura. Mogłabym poprzez całe eony czochrać wasze cudowne futra, a małe niedźwiadki polarne rozczulają mnie, tak jak wielu ludzi wzruszają szczeniaki i kocięta. Drogi Rosławie, podwoje mojego zwierzyńca są dla ciebie otwarte!

- To dla mnie zaszczyt, Śnieżna Pani. - Odparł dwornie niedźwiedź.



Tak oto Rosław zamieszkał w zwierzyńcu Zimy wespół z czterema swymi pobratymcami, nazywającymi się: Ukko Gildenstern, Kaisa Lorenzkrafft, Urho Mintuleinen i Olarius Bogert, a także z irbisem, parą białych tygrysów, arktycznym zającem, latającym na skrzydłach pardwy i Vismarusem, morskim potworem, w przedniej części ciała podobnym do morsa, w tylnej zaś do zielnego smoka. Dozwolonym mu było szwendać się po całym lodowym pałacu Zimy. Jadł do syta znakomitego mięsiwa i korzystał z prawa, by po obiedzie wylegiwać się resztę dnia do góry brzuchem. 



Nie znaczy to jednak, że nie miał żadnych obowiązków. Niekiedy Zima dawała mu pracę do wykonania, choć zdarzało się to niezwykle rzadko. Za pierwszym razem przeniosła go dmuchnięciem do Nürtu. W krainie tej Rosław pomógł nierozsądnemu, zabłąkanemu wśród zamiecie pupiszonkowi, który uciekł z domu, powrócić do rodzinnej osady. Za drugim razem Zima pozwoliła Rosławowi pożreć aplańską czarownicę Samaelę, pannę równie urodziwą, co zepsutą. Niedźwiedź rozszarpał ją bez litości i zjadł. Ukarał ją w ten sposób za to, że składała przeklętemu Rykarowi ofiary z ludzi, zabłąkanych w lesie, w intencji podboju całego świata przez Kościeja. Za trzecim razem Rosław otrzymał miotłę i nad ranem odśnieżył podwórze, przylegające do chaty samotnej wdowy, mieszkającej we wsi Kostropiachy.

- Chyba dobre krasnoludki zainteresowały się wreszcie moim ciężkim losem! - Ucieszyła się wdowa Stanisława, płacząc z radości.

Ilekroć przychodziła pora, by Zimię zastąpiła na tronie jej siostra, Wiosna, Rosław wraz z całym dworem Śnieżnej Pani Lodowego Młota uchodził do Ziemi Ulro. Tam cierpliwie oczekiwał grudnia.



Pędził taki żywot przez trzy lata. Czuł się szczęśliwy, aż poczuł, że coś dziwnego dzieje się z jego złotą obrożą. Zrazu nie zwracał na nią uwagi. Jednak od jakiegoś czasu, zaczęła mu coraz mocniej uwierać. Wpijała się w jego szyję tak mocno, że momentami zaczynała go dusić. Zasypiając, słyszał przerażony jak poszczególne złote ogniwa śmieją się z niego złośliwie. Jakby tego było mało, szczerzyły złote kiełki, by z ich pomocą zadawać mu rany i spijać wyciekającą z nich krew. Zrywał się wówczas ze wściekłym rykiem. O brzasku spozierając w zwierciadło widział strupy zaschniętej krwi, sączącej się spod obroży. Całymi dniami wałęsał się po pałacu, rozdrażniony i skory do bitki nawet z Kaisą Lorenzkrafft, zalotną samicą swego gatunku. Żaden zwierz w menażerii nie rozumiał jego cierpienia. ,,Biedny Rosław, upadł na głowę!’’ - Zastrzygł ze współczuciem uszami biały, skrzydlaty zając. Rosław pragnął rozmówić się z Zimą o dokuczającej mu obroży ,,palącej jak Nessosa giezło’’. Niestety ukochana córa Mar – Zanny wciąż była zbyt zajęta, aby móc udzielić mu audiencji. Czarę goryczy przelała zimowa rusałka, Jemielicha, podobna do Atalii jak dwie krople wody. Kiedy Rosław złożył ciężki łeb na jej podołku i z płaczem opowiadał o sprawiającej cierpienie obroży, rusałka zaśmiała się tylko zakłopotana i pognała do swoich obowiązków; sypania śniegu i dokarmiania zwierząt.

- Głupia gęś! - Rosław kłapnął za nią potężnymi zębami, pełen goryczy.



- Nie obrażaj gęsi. Gęsi są bardzo mądre. - Upomniał go wyrzeźbiony z lodu stworek, nazywany tupilakiem z dalekiego Sonoru, ustawiony na szczycie kolumny.

Tego wszystkiego było już za wiele. Jeszcze tego samego dnia, Rosław wybiegł przez otwartą bramę Winterfortu. Zimowe rusałki patrzyły na ten śmiały wyczyn oniemiałe. Żadna z nich nie miała nawet w kupie, dość siły, aby zatrzymać rozpędzoną, białą bestię. Już z dala od Vracasieva, Rosław chwycił obiema łapami złotą obrożę. Kosztem znacznego wysiłku i bólu, zerwał ją sobie z szyi wraz z kłakami białego futra i dwoma kawałkami skóry.

- A idźże do smoka Rykara, błyszczący krwiopijco! - Ryknął pogardliwie, ciskając rozerwaną obrożę jak najdalej od siebie. - Wolny! Nareszcie wolny! Lepszy na swobodzie kąsek byle jaki niż w niewoli przysmaki! - Ryczał donośnie, strasząc gawrony, a następnie roześmiał się jak ludzkie dziecko.

Potem usiadł, by zastanowić się nad sposobem zagospodarowania odzyskanej wolności.

- Rad byłbym odwiedzić swą macierz, Yolassę – zadumał się Rosław. - Tyle lat jej nie widziałem, aż wstyd, że dopiero teraz o niej pomyślałem… - Gdyby mógł, zaczerwieniłby się teraz jak wąpierz.

Niedźwiedź skierował swe kroki na południe z stronę Królestwa Aplanu.


*



- Tak właśnie potoczyły się moje losy, o krasna pani, płodna jak jabłoń i podobna Enkom. - Skończył swą opowieść Rosław, zasiadając przy suto zastawionym stole w królewskim zamku w Niście, stołecznym grodzie Aplanu.

Stały przed nim półmiski z pieczonym combrem baranim, kiełbasami z łososia i serem białym od jadalnej pleśni oraz złota czasza, wypełniona po brzegi wódką. Rosław przebywa właśnie w gościnie na dworze królowej Tatry z Montanii, małżonki króla Lecha III. Kiedy władca ten bawił całymi latami na misji dyplomatycznej w Azji, królowa zarządzała pod jego nieobecność całym Aplanem, co rusz dając dowody mądrości, odwagi i miłosierdzia.

Smukła i wysoka, o włosach czarnych, oczach błękitnych i cerze jasnej jak lilia, istotnie bardziej przypominała swoim nieskazitelnym pięknem rusałkę czy zgoła Enkę, niż zwykłą śmiertelniczkę.



Choć urodzona w dosyć ubogiej, góralskiej chacie, rozumem znacznie przewyższała swego królewskiego małżonka. Znajdowała upodobanie w słuchaniu nauk mędrców, takich jak Skibek Owłosiony z Montanii, twórca koncepcji trójpodziału prawdy. Tatra wymieniała myśli również z Glozelą, królową Lascoaux, w pocie czoła trudzącą się nad przywróceniem światu pisma. Podczas całej ery jedenastej jedynie królowa Vinča, żyjąca pod koniec pierwszego wieku oraz Glozela i Tatra z trzeciego stulecia, dążyły do stworzenia własnego alfabetu w miejsce nieszczęśliwie utraconego w wyniku czarów Amosowa systemu zapisu, ongiś ustanowionego przez Teosta.



Tatra otworzyła w Niście zwierzyniec, dostępny filozofom przyrody, pragnącym prowadzić badania i obserwacje zgromadzonych w nim okazów. W warunkach możliwie najbardziej zbliżonych do naturalnych można było w nim ujrzeć jednorożce, koty pistacjowe ze stepów Taj – Każk, koziorożce, czarne niedźwiedzie i lamparty z Montanii, europejskie gazele, manule ze stepów Orlandu, karłowate karakale z małych, valkanickich wysp, morświna z Morza Joldów, aligatora z rzeki Bobry, krokodyle i słodkowodne delfiny z bagien Pinos, getzko, gepardy, lwy jaskiniowe z Ojcowa, pomarańczowe, wybuchowe pytony, buruskie żmije wodne, nosorożce włochate, stadko karłowatych smoków i Boruta z Dziewanną wiedzą jakie jeszcze inne rodzaje fauny! Niedawno Nurtus VI, król Nürtu podarował Tatrze skoffina, schwytanego na dalekiej wyspie Ultima Thule. Zwierz ten, syn polarnego lisa i domowej kotki wyglądał jak piesiec ogolony z futra, uzbrojony za to w pokaźne kły i pazury. Należało obchodzić się z nim ostrożnie, był bowiem groźny dla ludzi. Ponadto król Rutysław z Orlandu ofiarował aplańskiej królowej dzika z głową jelenia, pochwyconego na łowach w Puszczy Piołunowej oraz krokodyla Rahaba z rzeki Volgi. Dary obu monarchów zostały przyjęte z wdzięcznością.

Mieli też rację poeci przyrównujący Tatrę do płodnej jabłoni, hojnie darzącej owocami. Trzeba bowiem wiedzieć, że podczas ostatniej wojny, ukrywając się przed siepaczami Kościeja w ojcowskiej Jaskini Hien, królowa powiła trzech królewiczów i trzy królewny. Każda para dzieci miała inny kolor skóry, Tatra zaś przyjęła je wszystkie z macierzyńską miłością.





Kiedy Rosław delektował się znakomitym jadłem i ognistym trunkiem, do komnaty wszedł bezszelestnie biały ryś Deneb z rodu leśnych Enków. Wielkością dorównywał Rosławowi i mawiano o nim, że był ojcem wszystkich rysiów. Deneb w milczeniu lizał łapę, kątem oka obserwując polarnego niedźwiedzia. Rosław, rozgrzany wódką, wpatrywał się w Tatrę coraz bardziej łakomym wzrokiem. Królowa wydała mu się nagle piękniejsza niż wszystkie niedźwiedzice. Czknął głośno, stanął na tylnych łapach i chwiejnym krokiem podszedł do Tatry. Zbliżył wilgotny nos do jej policzka, aby ją pocałować. Próbował też położyć lubieżną łapę na jej łonie. Królowa wydała okrzyk zgrozy i pochwyciła ze stołu nóż, aby drogo sprzedać swą godność. W jednej chwili przypomniała jej się zasłyszana niegdyś w rodzinnym Toreniu – Nowym Głogowie stara opowieść o sprośnym Gmyrze, białym niedźwiedziu z Białopolski, znajdującym upodobanie w łaskotaniu każdej niewiasty, którą zdołał pochwycić.

- Łapy przy sobie, zwierzu! Jestem zamężna! - Piękne oblicze Tatry poczerwieniało z gniewu jak grzebień bazyliszka.

Deneb czuwał. Syknął wściekle jak rozdrażniony kotołak i na podobieństwo białej błyskawicy, skoczył ku Rosławowi. Obalił niedźwiedzia na podłogę potężnym pacnięciem łapy i dał mu odczuć ostrość swoich pazurów. Oszołomiony wódką Rosław zamierzał walczyć z białym rysiem.

- Uduk! - Kiedy Deneb wypowiedział zaklęcie, używane przez magów z Sinea, z uszu Rosława wytrysnęły dwa strumienie gorzałki.

Niedźwiedź momentalnie wytrzeźwiał.

- Co ja takiego zrobiłem? - Spytał szczerze zdziwiony Rosław.

- Dobierałeś się do czcigodnej królowej Tatry jak niegdyś Kościej do swoich niewolnic – objaśnił zimnym głosem Deneb. - Błagaj ją o przebaczenie, bo gniew Enków ciąży nad twą głową.

- Tak mi przykro i głupio – wybąkał Rosław, gotów ze wstydu skryć się w mysiej dziurze.

Od tej pory nie otrzymał w gościnie ani kropli alkoholu więcej.


*



Nie wszyscy dobrze życzyli królowej Tatrze i jej dzieciom. W Burus wznosił się ukryty wśród zaklętych oparów Żelazny Zamek, będący siedzibą Naraicarota I, króla wąpierzy. Poprzysiągł długą i bolesną śmierć Tatrze za to, że niegdyś udusiła włosami jego poprzednika, króla Erydana. Pośród wasali Naraicarota, szczególnym okrucieństwem, zatrważającym nawet jak na wąpierza, wyróżniał się baron Czarny Jurek, niesławny kawaler piekielnego Orderu Muchy. W opisach Innowojciecha Błyszczyńskiego i innych bajarzy, Czarny Jurek miał sina cerę i dwuząb wykłuty czarną farbą na czole. Oczy świeciły mu niczym krwawe latarnie. Wąs miał bujny, zakręcony, głowę zaś łysiejącą i pokrytą obrzydliwym paprzyskiem. Szczycił się też wypielęgnowanymi kłami, dłuższymi niż u innych wąpierzy i będących powodem ich zazdrości. Okrycie jego stanowił długi płaszcz z czarnej jak otchłań Čortieńska, sineańskiej kitajki, uprzędzonej przez jedwabniki skażone piekielnym wyziewem. W płaszczu tym zaklęta była zdolność lotu, stawania się niewidzialnym, a ponoć także czytania w myślach. W bezksiężycowe noce pędził przez wsie i miasteczka rydwanem, zaprzężonym w parę czarnych panter z Bharacji. Jego przejazd poprzedzało budzące grozę wycie oraz jakby szczekanie, przeplatające się z szyderczym śmiechem. Towarzyszyły mu pohukujące wąpierze, strzygi, smoliście czarne nocnice z krwistoczerwonymi oczami i zwisającymi do piersi językami, a nawet zielone gobliny z Dalekiego Zachodu. Najwięcej uciechy Czarnemu Jurkowi i jego wesołej kompanii sprawiało rozcinanie brzuchów ciężarnych niewiast, pożeranie żywcem noworodków, wyłupywanie oczu i obdzieranie ze skóry tak ludzi jak i gospodarskich zwierząt.

Tatra zatrząsła się z gniewu i obrzydzenia, słuchając o tych wszystkich zbrodniach w sali narad. Relację zdawał jej szpieg, obdarzony ludzką mową nietoperz Gacek Szatyrz, jeden z niezliczonych synów samego Sirraha. Szatyrz, szpiegując wąpierze, zdążył już oddać nieocenione przysługi aplańskim królom, Opplanowi i jego synowi, Lechowi III.

- Osikowy kołek to dla niego zbyt łagodna kara! - Zawołała z pasją królowa, zaciskając pięści tak mocno, że pobielały jej kłykcie.



Ledwo to powiedziała, naszedł ją smutek z powodu wspomnień. Wciąż pamiętała jak niegdyś ukąszona przez króla wąpierzy Erydana, sama zamieniła się w wampirzycę. W tej postaci uczyniła wiele zła, kąsając ludzi i pijąc ich krew. Sprawiedliwa Jurata wydała wówczas na nią wyrok śmierci i przysłała Anatolija Rdzeniejewa z rozkazem jego wykonania. Na szczęście miłosierna Mokosza zdołała odczarować Tatrę, zdobywając jej szczere łzy.

- Miłosierdzie miłosierdziem, ale Czarny Jurek musi ponieść odpowiedzialność za swoje czyny – rzekła Tatra sama do siebie. - Moja pokuta polegała na powrocie do łona – Tatra miała na myśli niewolniczą pracę w kopalni gwiezdników.

Wtem Rasław trącił nogę królowej wilgotnym nosem.

- Pozwól, Pani, że będę ci towarzyszył w starciu z wąpierzem. Niech to będzie z mojej strony wynagrodzenie za to, że uchybiłem twojej czci.

Wówczas Tatra pogłaskała jego ogromny łeb.

- Każdy wąpierz nienawidzi Słońca z całej głębi swego czarnego serca – odezwał się nieoczekiwanie Deneb, który wszedł do sali narad cicho jak duch. - Kto chce potykać się z wąpierzem, temu potrzeba protekcji sprawiedliwego Pana Słońca.



Tatra, zrozumiawszy aluzję, skierowała swe kroki do zamkowej kaplicy, zaś biały niedźwiedź podążył za nią jak wierny pies. Za misternie rzeźbionymi drzwiami czekał na nich Żarosław, młody żerca w białej szacie z wyhaftowanymi czerwoną nicią solarnymi symbolami. Jego opadające na kark włosy oraz oczy miały barwę płynnego złota. Królowa nie wiedziała, że jego postać przybrał sam Swaróg, Pan Słonecznego Ognia z mandatu Ageja, co podkreślał wyraźnie Kosa Oppman w ,,Perłowym latopisie’’. Królowa upadła na kolana, Rosław zaś schylił z szacunkiem głowę, kiedy żerca – kapelan odwinął ze złotogłowiu dwa lśniące niczym najczystsze złoto z Bharacji, promienie, podarowane przez hojne Słońce.

- Oto Światło Swaroga, przed którym pierzchają mroki! - Oznajmił ofiarnik uroczystym głosem.

Tatra i Rosław spożyli z wielkim szacunkiem podane im promienie słoneczne. Zrazu miały smak gorzki, lecz chwilę później stały się słodkie jak miód.

Kiedy Żarosław, uśmiechając się i błogosławiąc dłonią, rozpłynął się w półmroku kaplicy, niczym poranna mgła, Tatra powstała z kolan.




- Spożyliśmy jadło żar – ptaków – oznajmiła królowa. - Niechże teraz Dom Enków nam sprzyja!



*


Czarny Jurek rozłożył się obozem na żalniku we wsi Chrzanówce, położonej czternaście wiorst na południe od stołecznego Nistu. Wespół z wąpierzami i wąpierzycami pił wesoło krew niewinnych dziatek, zamęczonych w beczce nabijanej gwoździami z pucharów wykonanych z czaszek ich rodziców. Car Księżyc spoglądał z odrazą na całe to towarzystwo z wysokości swojego srebrnego tronu. Czarny Jurek zlizywał rozochocony długim jęzorem krople dziecięcej krwi, cieknące z pucharu na obnażone piersi jego trzech kochanek, których ludzie bali się więcej niż Čortów. Kompani krwiopijców przygrywał wąpierz Rezun, ściskający worek z uwięzionymi w nim kotami.



Wnet szampański nastrój prysnął, gdy do spiczastych uszu wąpierzy wdarł się ryk niedźwiedzia polarnego. Na teren żalnika wbiegł Rosław z królową Tatrą, siedzącą na jego grzbiecie. Obok pędził długimi susami biały ryś Deneb, zaś nad ich głowami unosił się Sirrah, praojciec nietoperzy wraz ze swoim synem, szpiegiem Szatyrem. To właśnie Szatyr namierzył i wskazał królowej miejsce pobytu Czarnego Jurka. Twarz Tatry jaśniała złotym, słonecznym blaskiem, aż Rezun upuścił z przestrachu worek z kotami. Uwolnione zwierzęta rozbiegły się na wszystkie strony.

- Zapłacicie teraz za wszystkie zbrodnie! - Ryknął Rosław.




Niegdyś Tatra, przemierzając puszcze Bliskiego Zachodu z czerwonowłosą rusałką Rutą, nauczyła się od niej strzelania z łuku. Teraz uzbrojona w łuk i strzały o srebrnych grotach, poświęconych w wodzie z Sobotniej Góry, poczęła szyć do wąpierzy. Mogłoby się zdawać, że to Dziewanna Šumina Mati albo Dziwica zjawiły się na polu nocnej bitwy w ciele śmiertelnej niewiasty. Każda strzała dosięgała jednego wapierza. Słudzy Rykara padali pokotem, a ich nieumarłe ciała, mocą świętej wody stawały w płomieniach. Widząc to Czarny Jurek wydobył z zanadrza i cisnął pod nogi królowej pękaty worek pełen drogich kamieni z dalekiej Bharacji; diamentów, rubinów, chryzolitów, turmalinów, topazów… Tatra nawet nie spojrzała na okup. Kiedy wąpierz próbował rozpłynąć się w ciemnościach, dopadł go Rosław i począł szarpać na sztuki. Ostatnie co Czarny Jurek zdołał uczynić to wbić niedźwiedziowi w serce sztylet z zamkniętą w rękojeści kroplą krwi Mar – Zanny.



*


W Chrzanówce piały koguty, zaś urokliwa Dennica, przemierzająca tanecznym krokiem niebo, uczyniła je różowym. Blada i osłabiona z niewyspania Tatra płakała nad potężnymi zwłokami Rosława. Czarny sztylet w jego ranie zamienił się w trującą sadzę. Niedźwiedziowi nie można już było pomóc. Cała królewska moc uzdrawiania, którą Tatra była hojnie obdarzona od dnia swojej koronacji, okazała się teraz niewystarczająca.

- On nie był zwykłym zwierzem – zwróciła się do Deneba. - Zginął śmiercią witezia, przeto i pochówek powinien mieć taki jaki mają witezie!

- Jestem pewien, że mój wuj, Weles przydzieli mu gawrę w Nawii Jasnej – odparł Deneb.

Zgodnie z zamysłem królowej, zwłoki Rosława zostały oddane płomieniom pogrzebowego stosu, jak przystoi wiernym Ageja i Enków. Na ceremonii obecna była zapłakana i okryta kirem Yolassa, ludzka macierz niedźwiedzia Rosława.

- Utraciłam męża i syna, dolo, moja dolo! - Płakała Yolassa, tuląc się do pragnącej ją pocieszyć królowej Tatry.