piątek, 1 marca 2024

Humor o celebrytach





 - Jak się nazywa syn Marylin Monroe i Charlesa Mansona?

- Marilyn Manson!



    Pamiętam, że Manson przyleciał do Polski, kiedy przygotowywałem się do bierzmowania i ksiądz powiedział młodzieży, że życie tego muzyka to ,,jeden wielki eksperyment''. 

Zasłyszane





 - Co robią polscy patrioci po 1945 roku?

- Gryzą ziemię.




Kostrucha

 

,, […] Staroż. Grecy sądzili, że przez cały dzień ukrywające się w trzcinach bąki są niewolnikami przemienionymi w ptaki i uważali je za symbol gnuśności i lenistwa’’ - Władysław Kopaliński ,,Słownik symboli’’



 

Daleko na wschód od rzeki Roxyzor, oddzielającej podówczas Europę od Azji, wśród nieprzebytej tajgi porastającej Białopolskę, rozciągało się niewielkie carstwo, zwane Jezdigerią ze stolicą w grodzie Botaurus. Granice Jezdigerii obejmowały zarówno tajgę jak i rozlewiska wielkiej rzeki Obus, zaś jej mieszkańcy nie należeli do rasy ludzkiej. Było to plemię istot nazywanych Bąkami, Bączanami lub Bonczami. Przypominali ludzi z głowami brodzących ptaków, bąków kryjących się wśród trzcin. W jednym z podań przypisywanych sędziwemu bajarzowi Krekowi z Valkanicy, plemię Bączan wywodziło się od zbiegłych niewolników chana Gajdara, szukających schronienia wśród gęstych trzcin porastających brzegi Obu. Rozgniewany Gajdar – chan rzucił na zbiegłych rabów klątwę zamieniającą ich w ptaki nazywane bąkami. Na szczęście ulitowała się nad nimi zielonowłosa, obska rusałka Biełonka. Władna była jednakże jedynie złagodzić klątwę chana, mającego na swe usługi najbieglejszych szamanów Białopolski, przeto odczarowani niewolnicy i ich potomkowie aż po kres swych dni musieli żyć w postaci ludzi z głowami wodnych ptaków. Plemię Bączan utrzymywało się z łowienia ryb, oprócz nich zjadając także owady, żaby i drobne skorupiaki. Ich latorośle, niemowlęta z głowami piskląt wykluwały się z jaj zniesionych przez samki, zaś zamiast mlekiem, odżywiały się przetrawionym pokarmem dorosłych.



*


Pod usianym gwiazdami niebem stara szamanka Kurutina z plemienia Bączan siedziała ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku i miarowo uderzała pałeczką w bęben, wdychając wonny dym z suszonych ziół i grzybów. Towarzyszyły jej dwie młode uczennice, Mariczka i Połahna, również noszące na karkach głowy bąków. Kurutina otworzyła w wieszczym natchnieniu swój długi, ostro zakończony dziób i z łaski trójgłowego Welesa wypowiedziała słowa wlewające otuchę w serca jej akolitek.

- Aye! Oto wzeszło krasne Słońce na Zachodzie, oto nadchodzi kres udręki carstwa Jezdigerii. Narodził się dżygit wśród ludu o białej skórze. Jedną rękę będzie miał żywą, drugą zaś martwą, a zarazem groźniejszą niż miecz obusieczny. On zatrzyma wygłodniałe léwice i zniweczy zamysły chana Aridnyków. Tego co zapisane jest w Czarach na Bierzmie Wszechświata, żadna ręka istot niebiańskich, ziemskich i podziemnych nie zdoła wymazać!

- Wielki jest Agej Zabołat! - Odpowiedziały unisono Mariczka i Pałahna.



Kurutina wieszczyła jeszcze całą noc, aż złote promienie Jutrzenki zajaśniały nad białopolską tajgą. W tym czasie wilki i tygrysy krążyły wśród prastarych drzew, strzegąc bezpieczeństwa szamanki Bączan i jej dwóch uczennic.



*


Nim na tron Orlandu wstąpił Rutysław, inicjator pierwszej wyprawy badawczej do Białopolski, w zagubionej wśród puszcz i bagien, niewielkiej wiosce nazywanej Ałamutką, młoda Serafina Pakosławna urodziła syna. Dziecię to nie było takie, jakie wymarzyła sobie jego macierz. Jedną rączkę miało zdrową, drugą zaś uschłą.

- Cur i pek mu! - Splunęła babka odbierająca poród. - Niepotrzebnie toto przyszło na świat. Trza będzie wynieść je do lasu, do wilków. Wszak żadnej pociechy z jednorękiego bachora mieć nie będziesz, jeno gębę do wykarmienia i pośmiewisko u ludzi.

- Bodajby ci język w gębie skołowaciał, ty flądro, czarna macico! - Serafina Pakosławna ofuknęła babkę. - To jest mój ukochany synaczek i nie zostawię go na zatracenie, choćby nawet mój chłop miał mnie opuścić!

- Jak chcesz, droga – babka rozłożyła ręce. - Jednak pociechy z niego mieć nie będziesz…





Z racji uschniętej ręki nazywano chłopca Kostruchą. Baśnie, byliny i latopisy nie są zgodne czy dotknięta kalectwem była ręka prawa czy lewa. Różnica zdań dotyczy również przyczyny zaistnienia takiego stanu rzeczy. Jedni tłumaczyli uschniętą rękę Kostruchy klątwą rzuconą przez Surojadę, mściwą i swarliwą jędzę z lasu. Kalisław i jego żona Serafina mieli odmówić jej gościny, gdy dobijała się pięściami do ich chaty w stanie upojenia sołwą. Inni przeczyli temu, prawiąc, że w Noc Kupały przyszła matka Kostruchy depcząc przysięgę wierności, miała sprawę grubą z Vincentem de Marianim, wcale przystojnym Čortem bez rogów, chodzącym na bocianich nogach. Przeczył temu znachor i astrolog Joxophata upatrując przyczyny uschniętej ręki chłopca w wyziewach nieprzyjaznych ludziom ciał niebieskich. Z kolei w odpisie rozprawy ,,Genetrix’’ wiedźmy Jadury można przeczytać o ,,błędach w cyrkulacji i powielaniu boskiego wzorca zapisanego w istocie krwi’’. Uschnięta ręka nie nadawała się do pracy. Była zimna w dotyku i sztywna, zaś zginała się z najwyższym trudem. Pokrywała ją szarawa, ziemista skóra, upstrzona strupami i sinymi wybroczynami. Kostrucha nauczył się wykonywać większość prac w polu i w obejście używając jeno zdrowej ręki. Nazywano go odmieńcem. Budził strach w sercach dziatwy, młodzieży, dorosłych i starców. Nawet zwierzęta lękały się dotyku jego uschłej ręki. W miarę jak Kostrucha dorastał, jego serce wypełniała coraz większa gorycz i odraza do siebie samego, tak że przeklinał dzień, w którym się narodził. Jego uschła ręka naprawdę była niebezpieczna i przynosiła same szkody. Kiedy pogłaskał nią kotka czy szczeniaka, zwierzątko umierało. Pod jego dotknięciem usychały drzewa owocowe i łany zboża, psuły się zabawki, pękały naczynia, pruła się odzież i rwały sieci rybackie, zaś mleko i miód kwaśniały, przestając nadawać się do spożycia. Drwal Ostruch zaproponował pomoc Kalisławowi i Serafinie, rodzicom Kostruchy.



- Spuśćcie się na mnie, a wasze zmartwienie odejdzie jakby ręką odjął. Napoicie otroka wódką z makiem, coby nie czuł bólu, a ja odrąbię mu martwą rękę toporem. Jak już zostanie odrąbana, trza będzie kikut opatrzeć gorącym olejem i kojącymi ziołami a i pomoc szeptuchy zamawiającej ranę, nie zaszkodzi. Chłopak kilka dni przeleży w łóżku, kiedy to trza go będzie karmić rosołem z kury. W końcu wstanie jednoręki co prawda, ale zdrowy. To jak, zgadzacie się, kumie?

- Zgadzamy się – westchnął Kalisław w imieniu i swoim i żony, bowiem w propozycji podchmielonego drwala dostrzegł ostatnią szansę na uleczenie jedynego syna.

Kalisław i Serafina przyprowadzili oszołomionego durmanem z wódki i maku Kostruchę przed chatę drwala Ostrucha. Drwal pogładził pieszczotliwie chłopca po policzku.

- Jesteś silny byk, szybko wydobrzejesz! - Zapewnił, po czym z rozmachem uderzył krzemiennym toporem w odkryte, uschłe ramię chłopca.

Serafina zdążyła krzyknąć z trwogi i osunąć się nieprzytomna na ziemię. Kalisław podtrzymał upadającą żonę. W onej chwili wydarzyła się rzecz, której nikt się nie spodziewał. Ledwo kamienne ostrze dotknęło pomarszczonej skóry uschłego ramienia Kostruchy, pękło z hukiem na trzynaście mniejszych kawałków. Drewniane stylisko złamało się z trzaskiem w połowie, zaś trzy duże drzazgi utkwiły w czole drwala. Dzierżąca topór ręka od czubków palców po pachę, pokryła się krwią obficie cieknącą z popękanych żył. Ostruch zaklął siarczyście i wypuścił z dłoni odłamek trzonka.

- Tyś nie dzieciak, jeno bies wcielony! Cur i pek ci! Poszli won z moich oczu, jeno najpierw nich opatrzy mnie znachorka! Zakręt, jak ja nie lubię umierać!

Kostrucha patrzał jeno przed siebie wzrokiem otępiałym niczym spojrzenie bezmyślnej owcy i uśmiechał się jak kretyn. Dźwięki i obrazy wraz z pojmowaniem sensu wydarzeń z ostatniej chwili, dochodziły do niego niezwykle ociężale, jakby musiały przedzierać się przez gęsty tuman utworzony z marzeń sennych. Wódka zaprawiona makiem okazała się naprawdę mocnym durmanem…


*


Minęły trzy dni od niefortunnej próby amputacji uschniętej ręki Kostruchy, przez którą uczynny drwal stał się na trwałe niezdolny do pracy. W szesnastym roku życia Kostrucha budził jeszcze większy, zabobonny lęk niż kiedy był małym dzieckiem. Nikt we wsi nie chciał rozmawiać ani z nim, ani też z jego rodzicami. Kiedy nadchodził, odsuwano się odeń w milczeniu jak od trędowatego, krzyżowano place i spluwano by zniweczyć urok zaklęty w jego ręce. Za jego plecami, mniemając, że nie słyszy, przekazywano sobie z ust do ust ponure plotki o nim samym i jego rodzinie.



- Oby piorun wytracił to nasienie żmijowe! Przeklęta mać, która nie utopiła swego szczenięcia, spłodzonego przez Czerwonego Wija! Teraz on sam wszystkim bolesny zgon przyniesie dotykając swą parszywą łapą! - Stary Biedan o pożółkłych, krzywych i niekompletnych zębach, przemawiał do swej kumoszki, zażywanej Marfisy, która hojnie dolewała mu kwasu i gorzałki.

- Święte słowa, kumie. Z tego cudaka nic a nic dobrego nie będzie – przytakiwała Marfisa, zagryzając wódkę marynowanym grzybkiem.



Chłopstwo z Ałamutki nie pozwalało rodzinie Kostruchy świętować ze wszystkimi Nocy Kupały, Dziadów, Dożynek, Jarych Godów oraz innych uroczystości ku czci Ageja, Enków i jytnas. Nikt z sąsiadów nie chciał użyczać im żaru z paleniska, odzieży, narzędzi ni jadła i napoju i tylko las miłosiernie nie odmawiał im swych darów potrzebnych do przeżycia. Matki straszyły dzieci, że gdy będą niegrzeczne, przyjdzie po nie Kostrucha i dotknie swą uschłą ręką czym przyprawi o śmierć w męczarniach. Kostrucha nie miał przyjaciół, bo nawet bezpańskie kundle lękały się go dotknąć. Wtedy to do Ałamytki, gdzieś w okolicach grudnia przybył w celu osiedlenia się Jorak wraz z żoną Aseldą i dwójką dzieci, Orasem i jego siostrą, Bildaryką. Wieść niosła, że pochodzili z Dalekiego Zachodu, z Królestwa Presnaulandu, którego gród stołeczny przed trzema miesiącami zdobyły wojska okrutnego Kościeja. Zwykle Orowie nieufnie traktowali wszelkich cudzoziemców, upatrując w nich emisariuszy Rykara – Czarnoboga. Ci jednak szanowali miejscowe obyczaje i do wszystkich odnosili się z życzliwą uprzejmością. Lody szybko zostały przełamane i chłopi z Ałamutki skwapliwie udzielili cudzoziemcom wszelkiej koniecznej pomocy. Oras Joraksohn liczył sobie piętnastą wiosnę życia, zaś jego siostra, Bildaryka Joraksdóttir była o trzy lata młodsza niż jej brat. Jako jedyne dzieci w wiosce nie gardziły Kostruchą i nie wahały się z nim bawić. Dzieci, których serca miękły jak wosk na widok każdej biedy czy to ludzkiej czy to zwierzęcej, namówiły swych powszechnie szanowanych rodziców do udzielania dyskretnego wsparcia głodującej rodzinie Kostruchy. Pojawienie się w Ałamutce Orasa i Bildaryki było dla Kostruchy niczym jasny promyk dobroci rozświetlający czarną noc odrzucenia i wzgardy. Po raz pierwszy spotkał ludzi, którzy oprócz uschniętej, śmiercionośnej ręki dostrzegli w nim serce i duszę. Kostrucha pilnie baczył, aby jego przyjaciele nie mieli nawet najmniejszego kontaktu z jego dotkniętą przekleństwem kończyną. Wszystko było dobrze, aż do feralnego wtorku przypadającego w wigilię Jarych Godów. Kostrycha, Oras i Bildaryka zabawiali się na mokrej od rosy łące rzucaniem sobie i chwytaniem szmacianki. Powiadano, że pierwszą szmaciankę do gry sporządził niejaki Harathus i nazwał ja Gałą na cześć wybranki swego serca. Zabawa trwała w najlepsze, gdy nagle Kostrycha poślizgnął się na mokrej trawie. Przestraszony krzyknął, upadając na Bildarykę. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że upadając, musnął jej kark swą uschłą ręką.

- Co ja zrobiłem? - Łzy stanęły mu w oczach gdy pojął grozę sytuacji.

Bildaryka upadła z jękiem. Z jej ust, nosa i uszu obficie sączyła się krew.

- Co ty zrobiłeś, czarny baranie ?! - Spytał z gniewem Oras.

Przypadł do swej siostry, próbując ją opatrzeć strzępami swej koszuli. Niestety Bildaryka była już zimna i sztywna. Umarła, a jej dusza zamieszkała w najpiękniejszej z wysp Nawii Jasnej. Oras zamknął martwe powieki i złożył pożegnalny pocałunek na jej bladym jak płótno czole. Następnie odwrócił się do zapłakanego i przerażonego Kostruchy.

- Ty złamasie! Zamordowałeś moją siostrzyczkę! Gardzę tobą! Niech cię Čortieńska pochłonie! - Wrzeszczał pełen nienawiści do tego, kog jeszcze parę chwil temu uważał za serdecznego przyjaciela.

- Ja… ja…. Nie chciałem. To był wypadek. Przebacz mi – wybąkał Kostrucha.

- Nigdy ci nie przebaczę! Cur i pek ci! - Wrzasnął Oras po czym pobiegł w te pędy zaalarmować resztę wsi.

Kostrucha stał na łące niby słup wbity w ziemię i płakał. Jego serce wypełniała rozpacz czarna jak otchłań Čortieńska, zaś u stóp poniewierała się porzucona szmacianka.



Wiec zdecydował szybko i jednomyślnie, że ,,nie godzi się żywić dłużej wilka drapieżnego, aż nas wszystkich zagryzie’’. Chłopi pochwycili kłonice, widły i drągi, po czym miotając wyjątkowo plugawe klątwy, przepędzili Kostruchę do lasu, jak najdalej od swojej wsi. Chatka Kalisława i Serafiny została spalona, a oni sami pobici do krwi. Niebawem pomarli na gnojowisku tak ze zgryzoty jak też z odniesionych ran. Ich zwłoki zostały z pogardą oplute, podziurawione widłami i pozbawione głów, aby nie przeistoczyły się w wąpierze. Niebawem zostały objedzone do białych kości przez kruki, wrony, szczury i robactwo.




Po rozprawie z Kostruchą, wciąż urodziwe mimo śmierci, ciało Bildaryki zostało z czcią obmyte źródlaną wodą i namaszczone mirrą. Odziano je w giezło przetykane złotą nicią i obsypano najpiękniejszymi kwiatami. Tragicznie zmarła otrzymała na drogę do Nawii najpiękniejsze ozdoby ze złota, srebra, bursztynu, rzecznych pereł a nawet kości słoniowej mamutów. Ułożono ja na stosie i zakrytą wciąż piękną twarz muślinowym welonem. Nim zapłonął stos, oszołomieni miodem sołtys i wołchw z pobliskiego uroczyska wygłosili kwieciste mowy. Zwieńczeniem uroczystości była uczta, podczas której lały się strumieniami miód i okowita…



*

Kostrucha błąkał się obdarty przez lasy i bagna. W strugach rzęsistego deszczu, głodny i zziębnięty złorzeczył Agejowi i Enkom.

- Po kiego grzyba zrobiliście ze mnie przeklętego kalekę, którym gardzi nawet pies z kulawą nogą? Czy byliście wtedy pijani czy też raczej jesteście głupi? Co am zrobiłem, że muszę tak cierpieć? Wy święte potwory bez serca, nie lepsze od smoków i wilkołaków!

Gdy wypowiadał te słowa bluźniercze, drżał nie tylko z zimna. Spodziewał się, że lada chwila z gąszczu wychynie Čort, wrazi mu rozpalone widły w serce i uniesie ze sobą w ogień prawdziwy i wieczny. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

- Nawet Rykar mnie nie chce… - Stwierdził zrezygnowany, zaś po policzkach pociekły mu łzy, gorzkie jak piołun.

Uśmierzał głód żrąc na surowo jagody i grzyby, a także jaja i pisklęta znajdowane w gniazdach leśnych kuraków. Czasem swoją uschłą ręką odpędzał wilki i rysie od upolowanej zdobyczy. Drapieżne zwierzęta uciekały w popłochu, wyczuwając instynktownie jak bardzo owa uschła kończyna jest śmiercionośna. Kostrucha pożerał na surowo upolowane przez drapieżców sarny i jelenie, rozrywając ich ciała niczym pies zębami. Żywiąc się tak nieraz czuł w brzuchu ból dotkliwy. Nękały go też wymioty i biegunka tak częste i obfite, że czuł się brudniejszym od świni, tarzającej się w błocie jak również bardziej nieszczęśliwym niż zbity pies. Czasem zachodził do siół i grodów gdzie utrzymywał się z żebrania. Niekiedy dostawał jałmużnę, choć na ogół budził w ludziach strach.



To był ponury dzień na przednówku. Deszcz padał obficie niczym łzy z oczu Żalii – Płaczki oraz wiał lodowaty wiatr, w którym zdawało się słyszeć rechot Čortów. W miasteczku Siorny Łeb, Kostrucha stał cały czas na wietrze i deszczu, zły, że nic nie udało mu się wyżebrać.



W tym samym czasie w karczmie Pod Zimowym Baranem jadł obfity obiad, zamożny kupiec Bołotnik. Łatwo go było rozpoznać po opasłym brzuchu, wystającym spod futrzanej szuby oraz budzących niepokój, wyłupiastych, rybich lub żabich oczach. Szeptano, że Bołotnik odziedziczył je po swoim ojcu z rasy wodników, żyjącym na mokradłach Pinos. Tenże stwór również nazywany bołotnikiem wlał swoje nasienie w łono niewinnej Ampleksji Ostrochny, która została matką przyszłego kupca. Bołotnik będąc synem istoty z bagien, rozumiał jakoby mowę żab i ropuch co nie raz i nie dwa pomogło mu w odnajdywaniu skarbów zatopionych w bajorach oraz w unikaniu wrogich zasadzek zbójców. Poza tym Bołotnik był wielce wyrozumiały dla swoich podwładnych, do których odnosił się z łagodnością i szacunkiem. Interesy prowadził zawsze uczciwie i nie skąpił pomocy wdowom i sierotom. Sprawiało to, że był raczej lubiany mimo swego nie do końca ludzkiego pochodzenia i wyglądu. Jadł właśnie uchę, kiedy zadrgał zawieszony na jego szyi nawąz z kości z nogi czarnego bociana. Ptak ten był poświęcony Algisowi, heroldowi Enków, sprawującemu pieczę nad kupcami, a wyobrażanemu jako skrzydlaty człowiek z głową czarnego bociana, zwanego hajstrą. Bołotnik położył dłoń na nawęzie i usłyszał wydobywający się z niego głos, którego nikt inny nie mógł usłyszeć.



- Widzisz tego młodego żebraka stojącego w deszczu za oknem? Czemu pozwalasz mu moknąć i marznąć?! Przyjmij go do swej karawany. Jemu Enkowie przeznaczyli czyny junackie i sławę mołojecka, a nie śmierć sromotną na stercie gnoju! - W Bołotnika jakby piorun strzelił.

Na oczach oniemiałych współbiesiadników odłożył łyżkę, powstał od stołu i wyszedł na deszcz. Po kwadransie powrócił do karczmy prowadząc obdartego i przemoczonego do suchej nitki Kostruchę.

- Niech nikt nie waży się czynić przykrości temu młodzieńcowi – przemówił groźnie Bołotnik. - Sam Algis powierzył go mojej pieczy i przeznaczył do rzeczy wielkich . - Współbiesiadnicy kupca patrzyli z niedowierzaniem i uśmiechali się ukradkiem. - Nie gardźcie nim z powodu jego nędznego wyglądu i lichego przyodziewku, albowiem jak powiada mądrość naszych dziadów, sami Enkowie, posłańcy Ageja biorą na siebie postać mizerną, by w ten sposób wypróbować ludzkie serca.

- Jak się zowiesz, charłaku? - Spytał kupiec Ślepożar, jedzący obiad razem z Bołotnikiem.

- Kostrucha Kalisławicz – odrzekł zagadnięty, spoglądając ponuro spode łba.

- To jest nasz brat, syn Novalsa tak jak my wszyscy – podsumował Bołotnik. - Bądźcie dla niego niczym bracia, baczcie jeno, aby nie dotykać jego uschłej ręki.

- Czemu mamy jej nie dotykać? - Powtórnie spytał Ślepożar.

- Właśnie. Czemu? - Zainteresował się inny kupiec, imieniem Liczykrupek.

- W jednej z moich rąk zaklęta jest śmierć – odrzekł spokojnie Kostrucha. - Niszczę i zabijam nią wszystko czego dotknę. - Wszyscy jakoś uwierzyli mu na słowo, były to bowiem czasy, kiedy nie takie dziwy i czary działy się na świecie.





Tak Kostrucha został przyjęty do Bołotnikowej drużyny. Jeszcze tego samego dnia kupiec zafundował mu obfity obiad złożony z barszczu i pokaźnej golonki z chrzanem, usmażonych na złoto pierogów, zimnego piwa i kwasu oraz racuchów z miodem na deser. Potem przyszła kolej na wizytę w łaźni miejskiej, u krawca i szewca. Bołotnik przydzielił Kostruchę do ochraniania swej karawany przed zbójcami podczas przepraw przez gęste i pełne niebezpieczeństw lasy. Śmiercionośna moc zaklęta w uschniętej ręce okazała się bronią niemniej skuteczną od miecza, topora, włóczni, pałki czy oszczepu, zaś sława jej posiadacza zaczęła się z wolna rozlewać po całym Orlandzie aż do rubieży Burus i Aplanu. Bołotnik, sam nie mający własnych latorośli, biorąc Welesa za świadka, usynowił Kostruchę i ustanowił go dziedzicem swych dóbr. Kiedy bawili w domu kupca w zamożnej dzielnicy grodu zwanego Wołotarem, Bołotnik uczył Kostruchę o wartości i cenach poszczególnych dóbr przywożonych z miejsc bliskich i dalekich oraz o szlakach handlowych, prowadzących aż do Tassilii, Peristanu, Bharacji i Sinea. Wtedy to Kostrucha dowiedział się po raz pierwszy o cenionej przez magów smoczej krwi, która w istocie nie była płynem krążącym w żyłach smoków, jeno żywicą egzotycznego drzewa. Usłyszał też o rybach z Morza Joldów, których śluz zamieniał się w jantar, wschodniej tkaninie nazywanej salamandrą, olbrzymich orzechach palmowych z wysp Oceanu Wyrajskiego, przypominających wyglądem pośladki, o diamentach rozmnażających się niczym zwierzęta, o złocie głupców, smoczym sadle, roślinnych jagniętach oraz chałwie i rachatłukum, stanowiących nie lada przysmak w Międzyraju. Wszystko to brzmiało jak baśń. Bardzo piękna baśń.



W erze jedenastej, czasie pogardy dla ludzkiego życia, kwitł też i był powszechnie akceptowany handel niewolnikami, ustanowiony pod koniec ery dziesiątej z podszeptu smoka piekielnego Rykara i zwalczany jedynie przez Teosta Cara Słońce, Lecha III i królową Tatrę. Jednak Bołotnik nigdy nie wystawiał ludzi na sprzedaż, choć mógł na tym zarobić krocie, ani też ich nie kupował, choć narażało go to na drwiny.

Posiadał kredens aplańskiej roboty, w którym przechowywał w tajemnicy prastare, kolorowe mapy narysowane na zwojach papirusu, pamiętające jeszcze czasy cara Teosta, panującego na początku jedenastego eonu. Pokrywały je napisy sporządzone zapomnianymi znakami używanymi w Błogosławionym Carstwie nad rzeką Nilus. Bołotnik wyjął jedną z map, trzymanych z dala od ciekawego wzroku innych kupców i pokazał ja Kostrusze.

- Jak myślisz, mój synu, co znajduje się za Orlandem?

Kostrucha zamyślił się i podrapał palcem po głowie.



- A bo ja wiem? - Odparł. - Nigdy o tym nie rozmyślałem. Raz tylko za lat pacholęcych obiła mi się o uszy opowieść starego bajarza. Prawił, że za ostatnią zamieszkaną wioską, puszczą, pełną turów i wilków oraz siódmą rzeka jest koniec świata. Wody siódmej rzeki spadają w otchłań, w której biesy czyhają z wyszczerzonymi kłami na każdego, kto okaże się na tyle głupi, aby tam się zapuścić. Widno musi to być prawda, skoro nie znam nikogo kto wyprawiłby się za wschodnią rubież naszego królestwa i stamtąd powrócił.

Bołotnik ciężko westchnął.

- Wiedz, synu, że opowieści prastarych, pół – ludzkich, a pół – zwierzęcych ras, takich jak Zajęczanie i Lynxowie, tudzież pieśni rusałek i wodników głoszą, że na wschód od wielkiej rzeki Roxyzoru, oddzielającego Europę od Azji, rozpościera się bezkresna Kraina Białych Pól, nazywana też Białopolską, obfitująca w złoto, kość słoniową, piżmo i futra. Jak widzisz, Białopolska zaznaczona jest również na mapie z czasów cara Teosta.

- Zamierzasz udać się tam, ojcze? - Domyślił się Kostrucha.

- Ano zamierzam – potwierdził Bołotnik – i to w najwyższej tajemnicy przed konkurencją, z tobą jako ochroniarzem.

- Możesz na mnie liczyć – obiecał Kostrucha, a Bołotnik uścisnął jego zdrową rękę.


*


Za oknem panowała ciemność jakby smok połknął Księżyc i strącił ogonem wszystkie gwiazdy do morza. Kostrycha wpatrywał się rozszerzonymi ze zdumienia i przestrachu oczami jak jego przybrany ojciec zasiadł za stołem przed zapaloną, miedzianą lampką oliwną niegdyś zakupioną w Sułtanacie Sępian. Bołotnik w skupieniu wypowiadał jakieś liczby, a następnie toczył dialog z kimś kogo nie było widać. Po plecach Kostruchy przeszedł dreszcz. Nie czuł tak silnego strachu odkąd włócząc się głodny i przemarznięty po bezkresnym lesie musiał bronić się przed kłami i szponami Buraba Strzygonia. Bołotnik uśmiechnął się, odwracając posiwiałą głowę w stronę przybranego syna.

- Nie strachaj się. Wszak rozmawiałem nie z Čortami jeno z ludźmi.

- Jak to… z ludźmi? - Nie dowierzaj Kostrucha.



- Całkiem zwyczajnie. Kapłan Belimir z kąciny Swarożyca opracował metodę rozmowy przez ogień. Trzeba powierzyć płomieniowi liczbę imienia osoby, z którą pragnie się skontaktować, a wtedy ogień posłuży jako przekaźnik ludzkich głosów z dowolnej odległości. Belimir nazwał swój wynalazek ogniogłosem.

Przed upływem wyjątkowo nieprzyjemnego, deszczowego miesiąca w kolejną bezksiężycową noc w domostwie Bołotnika stawiło się dziesięciu odzianych na czarno kupców, przybyłych z różnych zakątków Orlandu. Bołotnik pokazał im i wyczerpująco objaśnił mapę Białopolski, prawiąc też o zamieszkujących ją tygrysach i mamutach. Następnie cała dwunastka poprzysięgła na Welesa dochować tajemnicy i przypieczętowała to wypijając po łyku wody ze złotego dzbana. Już następnej nocy karawana wyruszyła w drogę…


*


Im dalej kupcy jechali na wschód tym mniej napotykali ludzkich osad, grodów i chutorów, coraz więcej zaś nieprzebytych puszcz i borów, bagien i dzikich bestii. Dni robiły się coraz krótsze odkąd opuścili Anatevkę, ostatni przysiółek a zarazem ostatni przyjazny dom.




Wizja Krzysztofa Kosowskiego...


- Nie idźcie tam, kochani – ostrzegła ich zażywna gospodyni Lela. - Strzeżcie się cienia ponurego Wschodu. Czekają tam na was jeno wieżozwierze, rade was stratować ciężkimi nogami i wielkie, białe wilki o żelaznych kłach. Nie idźcie tam, bo czeka was straszna zguba!

- Dziękujemy serdecznie, mateczko, za twą szczerą troskę – odparł poważnie Bołotnik. - Naszą rzeczą jako kupców jest jednak iść tam gdzie nieraz obawiają się zapuścić witezie, aby przywozić ku pożytkowi Orów, kosztowności skryte w świętym łonie hojnej Pani, Mokoszy Wszechżywicielki.

- Niech więc Enkowie was strzegą, abyście nie zatonęli w bagnie – odrzekła na pożegnanie Lela, mając minę smutną i wystraszoną.



Opuściwszy gościnną Anatevkę z obfitym zapasem chałek, kiełbas, suszonych ryb, precli, obwarzanków, kiszonej kapusty, suszonych grzybów, kaszy, białego sera oraz kwasu i siwuchy, karawana przez dwadzieścia dni szła wśród mgieł przez gęsto zalesione bezdroża. Ilekroć kupcom zagrażał sprośny szural z długimi palcami, stworzonymi do łaskotania na śmierć, kikomora, wilkołak czy wąpierz, Kostrucha zabijał napastnika samym, najlżejszym nawet muśnięciem swej uschłej ręki. W końcu słudzy smoka Rykara nauczyli się omijać Bołotnikową karawanę szerokim łukiem. Bołotnik przez cały ten czas strzegł prastarej mapy jak oka w głowie i co dzień ją pilnie studiował. Dzięki temu dwudziestego dnia mógł oznajmić swym towarzyszom, że na drugim brzegu Roxyzoru czeka na nich Azja.




- Sława Enkom Białopolski! - Zawołał w uniesieniu, a odpowiedział mu szum prastarej tajgi.



*




Otoczony ze trzech stron tajgą, ałus Marnawir służył za siedzibę lutemu a bitnemu plemieniu Aridnyków, którego konni mężowie, uzbrojeni w łuki, krzywe szable i arkany, wzbudzali lęk w sercach wszystkich sąsiednich ludów jak też ras przedludzkich na podobieństwo čorcich hord wychodzących z piekielnej otchłani. W najokazalszej jurcie, zdobionej wstęgami z różnobarwnej kitajki i naszytymi na wojłok brzękadłami z miedzi, na podwyższeniu z atłasowych poduszek w barwach czerwieni, zieleni, żółci i błękitu leżał wygodnie książę Antyp, srogi władca srogiego ludu Aridnyków. Miał kose oczy, wąsy długie i cienkie, cerę żółtawą, zaś jego kruczoczarne włosy były zaplecione w gruby warkocz, opadający na plecy. Antyp miał na sobie jedwabny kaftan mieniący się jak łuska smoka Tęczyna, przyniesiony w dani przez kupców z Sinea. Na szyi nosił srebrny amulet wyobrażający trupią czaszkę, otoczoną wieńcem mniejszych czerepów, zarówno ludzkich jak i zwierzęcych, złote pierścienie z drogimi kamieniami na palcach oraz pantofle ze skóry perłowego smoka na stopach. Półnagie niewolnice, bliźniaczki z dalekiej Bharacji, zakupione na targowisku w Ułan – Raptor, w milczeniu podały księciu Aridnyków pieczone mięsiwo z dwugarbnego wielbłąda, puchar zimnego, spienionego kumysu, na deser zaś porcelanową miseczkę z solonymi orzeszkami pistacji. Do stóp Antypa łasiła się léwica, krwistoczerwona bestia, podobna ni to do lwicy, ni to do pantery, czekająca na kości do obgryzania.



Kiedy Antyp skończył się posilać i obmył dłonie w wodzie różanej z Peristanu, dał znak, aby wyszli z jurty wszyscy oprócz dwóch doradców, stojących do tej pory w cieniu. Wyglądali jak bliźnięta. Okrywały ich fioletowe chałaty, na głowach zaś nosili turbany tej samej barwy. Każde z tych międzyrajskich nakryć głowy skrywało jeden zakrzywiony róg, ostry jak kindżał. Oczy doradców płonęły niedobrym, fosforyzującym blaskiem. W przypadku jednego z nich był to blask zielony, w przypadku drugiego zaś – czerwony. Powiadano o nich, że mieli za ojca lutego Mieczywłada, Čorta wojen zaborczych, miłośnika rozlewu krwi niewinnej, przedstawianego jako orężny mąż, mający płomień w miejscu głowy. Lękano się ich po obu stronach Roxyzoru, zaś imiona, którymi zostali obdarzeni, brzmiały: Cur i Pek.

- Zbliżcie się do mnie – Antyp skinął upierścienioną dłonią na swoich doradców, ci zaś podeszli bliżej i usiedli na taboretach z kości słoniowej. - Powiedzcież mi jak toczą się sprawy państwowe?

- Orda Aridnyków napełnia lękiem wszystkie plemiona w dorzeczu Obu – odparł Cur.

- Czy te ptasie móżdżki, zaraza ich wie… - Antyp nie potrafił przypomnieć sobie nazwy.

- Bączanie – podpowiedział usłużnie Pek.

- Właśnie. Czy Bączanie nadal lękają się mojej ordy?



- Wciąż mają gęsią skórkę jak Erlik przykazał, na samo wspomnienie tętentu waszych koni, dostojny carzu – zapewnił Cur.

- To dobrze – zaśmiał się Antyp. - Niechaj się boją i płacą Aridnykom daninę.

- Wiedz jednak, Władco Ocenaów, że znów będziesz zmuszony przygiąć harde karki Bączan do ziemi – dodał Pek.

- Co się tam znowu, do śnieżnej małpy, odniedźwiedzia? - Spytał gniewnie Antyp, kiedy Pek wyjął z zanadrza okazałe zwierciadło okrągłego kształtu w złotej ramie wykonane z obsydianu.

Kiedy wargi Čorta, a być może tylko kambiona, wypowiedziały bezgłośnie zaklęcie, czarna, lśniąca powierzchnia zafalowała, ukazując ruchomy obraz, do którego dołączony był również dźwiek. Antyp wlepił wzrok w zwierciadło, zaś Cur i Pek objaśniały mu kontekst obserwowanych zdarzeń.

- … Oto na targu w Botaurze, pogrążony w apatii Bączanin imieniem Sagin zrywa się jak jeleń, tańczy i wykrzykuje z radości… Cieszy się jak dziecię na widok karawany cudzoziemskich kupców z Dalekiego Zachodu… Na czele karawany stoi siwobrody starzec, zwie się bodaj Bołotnik… Przywiózł wosk, smołę, beczułki solonego kawioru i śledzi, jakieś aromatyczne nalewki, cienkie płótno, kika par czerwonych butów, wreszcie korale i szklane paciorki na wymianę… Razem z Bołotnikiem karawana liczy jedenastu kupców… Mówią, że ich ziemia zowie się Orland… Tylko jeden człowiek odpowiada za ochronę całej karawany… Nazywają go Kostruchą. Ma jedną rękę uschłą, a jej dotknięci sprowadza śmierć w męczarniach… To jego przybycie tak uradowało Sagina. Biega teraz jak oparzony po rynku i woła, że pomoc Kostruchy uwolni Bączan od lęku przed léwicami i całą Ordą Aridnyków…

- Dosyć tego – warknął Antyp, zaś magiczny obraz wnet zgasł. - Za dobry byłem dla tych półptasich potworów. Wnet wyprowadzę ich z błędnego mniemania, że mogą mi podskakiwać. Skończyło się baraszkowanie, nadszedł czas na ostateczne rozwiązanie! Moje léwice nażrą się do przesytu zwłok całej tej próżniaczej rasy i na potęgę uorów, żaden kaleki cudak nie przeszkodzi mi w tym!

- To są słowa godne Samodzierżcy od Oceanu do Oceanu! - Cur i Pek pochylili głowy w służalczym ukłonie. - Jesteśmy do twojej dyspozycji, carzu.

- Przywołajcie wszystkich moich dziesiętników, setników i tysiączników oraz trzymających pieczę nad stadami léwic. Będę radził o wojnie!

Cur i Pek wyszli z jury uśmiechając się złośliwie…



*


Nikt z Bołotnikowej karawany, łącznie z samym Kostruchą, nie przypuszczał nawet we śnie, że przyjdzie mu walczyć na wojnie. Bołotnik przemówił do pozostałych kupców.

- Każdy z was ma teraz prawo odejść bez uszczerbku na honorze. Nie jestem wojewodą, aby wymagać od was walki u mego boku.

Jak podają niektórzy autorzy, kupcy Borysław, Grabik i Leścion skorzystali z tej oferty i zaszyli się w prowadzonym przez parę Bączan zajeździe Pod Rosochatym Łosiem. Kostrucha obiecał wytrwać do końca w walce przeciw najazdowi Aridnyków. Serca Bączan wypełniły się otuchą ilekroć niszczył ciężkie kamienie, cegły i dębowe pnie samym najlżejszym muśnięciem swojej uschłej ręki.

- Oto nasz Ratuj! Oto pan Broniec! - Z najwyższym uznaniem wskazywali Kostruchę starszy i młodzi.

Kostrucha spostrzegł, że u jego boku miała walczyć jako łuczniczka, urodziwa rusałka w białym gieźle, obdarzona złocistymi warkoczami i parą seledynowych oczu. Jej widok rozbudził w nim uczucia jakich nigdy wcześniej nie żywił do żadnej niewiasty.



- Nazywam się Šutavka i jestem jedyną rusałką w całej Jezdigerii – przedstawiła mu się nadobna łuczniczka. - Do dziś nie znam swojej matki ni ojca. Bączanie przygarnęli mnie jako małą dziewczynkę i zawsze byli dla mnie dobrzy. Dziś nadszedł czas spłaty długu.

Młoda królowa Kurata, zasiadająca na tronie w Botaurze po raz ostatni wysłała poselstwo z zapewnieniem o chęci życia w pokoju. Równie dobrze mogłaby rzucić świniom do koryta garść pereł. Antypowi żołdacy poturbowali bączańskich posłów, zdarli z nich szaty i poszczuli ujadającymi léwicami o łamiących kości zębach.





Wojna między Jezdigerią a Ordą Aridnyków wybuchła w mglisty poranek na błoniach za Botaurem, a towarzyszyły jej podmuchy lodowatego wiatru. Bączanie wydali bojowy okrzyk, przypominający ryk krowy, kiedy jako pierwsze rzuciły się do ataku léwice. Czerwone jak płomienie Čortieńska, dyszały żądzą wbijania kłów w ciała ofiar i wyszarpywania z nich ochłapów mięsa. Z ich lwich paszcz ciekła cuchnąca ślina, wypalająca trawę, zaś oczy lśniły niczym potępieńcze ognie Zielonego Piekła, zwanego Zmaragdos. Šutavka jako pierwsza napięła łuk, zapaliła strzałę, przykładając ją sobie do oka skrywającego płomienie i posłała ją w serce najbliższego potwora. Za jej przykładem dziewięć panien z głowami bąków również napięło łuki i posłało z nich strzały na léwice. Ranne osobniki zostawały rozszarpywane i pożerane przez swoich towarzyszy. Bestii było jednak zbyt dużo, a łuczniczek za mało, aby wszystkie ubić. Kostrucha, okryty czarną, lamelkową zbroją podbiegł do najbliżej stojących czerwonych potworów i dalejże rozdawać im hojne ciosy uschłą ręka. Léwice osłupiały.

- Za wolność naszą i waszą! Sława Jezdigerii, sława Bączanom! - Wołał donośnie, a każda uderzona przezeń léwica padała na ziemię z połamanymi kośćmi.

Widząc, że to nie przelewki, léwice zaskomlały żałośnie, po czym z podkulonymi ogonami, rozpierzchły się sromotnie, nie bacząc na razy kańczugów dzierżonych przez swoich naganiaczy.

Antyp, podjudzany przez niegodziwych doradców, Cura i Peka, zawrzał gniewem na dezercję léwic. Rzucił wtedy do boju tabun konnicy dowodzony przez generała Krasotucha. Kostrucha dyszał tymczasem jak pies wracający z polowania, a z jego uschłej ręki biła złowroga, martwa poświata niby od Szczerbatego Słońca. Konie Aridnyków wyczuły moc zaklętą w martwej kończynie i wszystkie co do jednego rzuciły się do bezładnej ucieczki, wśród przeraźliwego rżenia, kwiku, stawania dęba i strącania na ziemię, klnących na czym świat stoi jeźdźców. Bączanie pospieszyli uzbrojeni we włócznie i oszczepy, niekiedy też maczugi i topory i dalejże dobijać Aridnyków, obalanych przez własne wierzchowce na zmizerniałą trawę.



Wtedy to Antyp poczerwieniał na twarzy jak krak. Oczy niemal wyszły mu z orbit i zaklął szpetnie. Czym prędzej rozkazał osiodłać Dżu, czarnego smoka z dalekiego Ibetain, zdolnego latać i zionąć ogniem. Antyp rozsiadł się na szerokim siodle, zdobionym perłami z Oceanu Wyrajskiego, a po jego prawej i lewej stronie usadowili się Cur i Pek. Dżu wywodził się z rodu smoków dzikich i okrutnych, w których sercach płonął ogień przeklętego Rykara. Kiedy wzleciał nad polem bitwy, serca Bączan napełniły się przerażeniem. Wojownicy i wojowniczki jęli w popłochu rzucać oręż i salwować się ucieczką, co Antyp kwitował urągliwym śmiechem. Na placu boju zostali jeno Šutavka i Kostrucha. Rusałka, choć drżały jej nogi, napięła łuk i posłała zeń strzałę w brzuch ognistego smoka. Zdołała jedynie go zranić i rozjuszyć. Kostrucha podbiegł do szalejącego Dżu i dobił go pacnięciem uschłej ręki. Umierającemu smoku pękły trzewia i wylały się na podobieństwo lawy z wulkanu.

- Zapłacisz mi za wszystko, ty kaleki gnojku! - Warknął Antyp i zamierzył się na Kostruchę szablą, wykonaną z ości wielkiej ryby z jeziora Nordlin.

- Zamyślałem cię oszczędzić, ale twój upór zdecydował inaczej – rzekł zimno Kostrucha i chwycił uschłą ręką za gardło Antypa.

W tej samej chwili głowa księcia Aridnyków spuchła pod spiczastym hełmem, by zaraz potem pęknąć jak purchawką, obryzgująca wszystko wokół krwią i mózgiem. Przypatrujący się całej scenie z oddali Cur i Pek przybrali teraz swa właściwą postać szpetnych Čortów, z których każdy miał tylko jeden róg. Pochwycili szponami wyjącą duszę Antypa i zawlekli ją do Nawii Čortów na wieczne męki. Zapadło dłuższe milczenie, z nieba zaś począł padać lodowaty deszcz, obmywający ziemię z przelanej krwi.

- Jesteś naszym bohaterem – stwierdziła Šutavka. - Powiedz mi – dodała po chwili – czy ta ręka, dzięki której nas ocaliłeś, jest dla ciebie błogosławieństwem czy przekleństwem, bo sama już nie wiem jak to do końca jest.

- Zdecydowanie przekleństwem – burknął Kostrucha – nawet jeśli Agej ostatecznie wyprowadził z niego dobro. Nawet nie wiesz ile mnie ta moc kosztowała. Wiele bym dał, aby się jej pozbyć…

- Mogłabym ci w tym pomóc, jeśli koniecznie tego pragniesz – westchnęła Šutavka.

Następnie ujęła Kostruchę za zdrową rękę i razem ruszyli w kierunku Botauru.



*




Po klęsce Aridnyków, kupcy z karawany Bołotnika zabawili jakiś czas nad rzeką Obem, wymieniając towary. Następnie powrócili do Orlandu, złożywszy przysięgę, że dochowają tajemnicy istnienia Białopolski. Šutavka zgodnie z przyrzeczeniem przyrządziła driakiew z korzenia, zwanego żeń – szeniem i trzech kropli własnej, niebieskiej krwi, mającej moc leczyć wszystkie choroby. Posmarowała sporządzoną przez siebie maścią uschła rękę Kostruchy, czyniąc ją całkowicie zdrową. Niedługo potem Kostrucha poślubił rusałkę. Miał z nią synów i córki, a założony przezeń ród żył jeszcze w czasach ekspedycji Lubomyra Tinerpianova z Orlandu.