sobota, 6 stycznia 2024

Wizyta duszpasterska 2024

 Dziś przyjąłem księdza po kolędzie ;).



,,Boże, nasz Ojcze, 

nawiedź ten dom

i oddal od niego

wszelkie wrogie zasadzki.

Niech w nim przebywają

Twoi święci aniołowie i strzegą

w pokoju wszystkich

jego mieszkańców,

a Twoje błogosławieństwo

niech im zawsze towarzyszy.

Przez Chrystusa Pana naszego.

Amen.

Z Bożym błogosławieństwem i życzeniami wszelkich łask w Nowym Roku''

Pilś z Żurawiejki

 



Nad Morzem Joldów między Aplanem, Burus, Orlandem i Letygołą rozciągała się niewielka lesista kraina nazywana Korsią. Jej mieszkańcy płacili dań królom Orlandu. Powiadano, że byli tak biedni, że uiszczali ją w brzozowych wiechciach używanych w łaźni. Korś wywodziła swe miano od junaka Korsa, pogromcy bajstruków i wilkatów. Kors założył własne księstwo, lecz został pojmany i oślepiony przez siepaczy króla Orusa. Wtedy to jego lud dostał się wielowiekową niewolę, trwającą aż do potopu kończącego erę jedenastą.



Wśród puszcz i bezdroży Korsi, nieopodal rubieży Aplanu leżała wioska nazywana Żurawiejką (Grusava). Opowiadano, że w pierwszym wieku ery jedenastej założył ją witeź Ciżan, pogromca smoliście czarnego tura o czerwonych oczach, ziejącego ogniem i pożerającego zabłąkane w lesie niewiasty i dzieci. Kiedy Ciżan uśmiercił potwora, razem ze swoją drużyną uczcił Enków, tańcząc taniec żurawia. Ta właśnie na pamiątkę owego tańca, Żurawiejka otrzymała swoją nazwę. Kmiecie z Żurawiejki żyli we własnym rytmie, odcięci od wielkiego i groźnego świata barierą nieprzebytych puszcz i bagien, bezpieczni niczym bobry w żeremiu. Większości z nich obca była wiedza kto obecnie zasiada na królewskim stolcu na wyspie Cortix bądź w Niście i wcale im to nie przeszkadzało. Samych siebie z dumą określali jako tutejszych. Kosa Oppman spisując w erze dwunastej ,,Perłowy latopis’’, zapewne nie poświęciłby mieszkańcom Żurawiejki ani jednego akapitu, gdyby nie sława zdobyta przez pochodzącego z niej obieżyświata Pilsia, syna Pilcha, syna Obsrusa, syna Mazirasa.

Pilś miał długie, złociste włosy i oczy barwy szmaragdów. Od dzieciństwa różnił się od swoich rówieśników. Miał dwie lewe ręce do roboty. Nie pociągała go praca na roli. Swoje obowiązki przy wypasie bydła, pieleniu ogrodu, czy zbieraniu chrustu, wykonywał z największą niechęcią i to tylko pod groźbą ojcowskiego lania batogiem po tyłku. Z lubością natomiast oddawał się całymi dniami marzeniom i dociekaniom o tym co może znajdować się za lasem otaczającym Żurawiejkę. Z tego to powodu, inne parobczaki nazywały Pilsia dziwakiem i odmieńcem oraz stroniły od jego towarzystwa.

- Głupiś jak but, synu – Pilch, ojciec Pilsia żachnął się któregoś zimowego wieczora, gdy dorastający syn po raz setny czy tysiączny zaczął drążyć temat tego, co znajduje się za lasem. - Nie masz innych zmartwień? Lepiej byś się do roboty więcej przykładał, tak jak czynią to twoi bracia i siostry, miast tracić czas i siły na jałowe rozważania.

- Kiedy to takie ciekawe, kochany ojcze, czy gdzieś są wioski podobne do naszej! - Oponował Pilś, a jego bliscy roześmiali się jakby powiedział wyborny dowcip.

- Wiedz, synu, że lasem pewnikiem nic nie ma, żadnych ludzi, jeno bezkresne morze bez początku i końca – tłumaczył Pilch. - Tak mi opowiadał mój świętej pamięci ojciec, jemu zaś świętej pamięci dziad. Nasza Żurawiejka otulona lasem i bagnem, spoczywa na tym morzu, jakby taka wyspa. Tak było od początku, jest i będzie zawsze, jak Słońce na niebie!

- Ach, gdybym mógł zbadać jakie to skarby kryją się w owym bezkresnym morzu! - Rozmarzył się Pilś, zaś rozgniewany ojciec dał mu w ucho.

- Jesteś niepoprawny, próżniaku! - Wycedził ze złością.

Pilś istotnie był niepoprawny. Lata biegły niczym rozpędzone konie, zaś Pilś wciąż zamiast przykładać się do gospodarskiej roboty, trawił dni na rozmyślaniu o tym co może znajdować się za lasem. Tak dożył czternastej wiosny życia. Chociaż był szwarny, dziewczęta unikały go i za jego plecami wyśmiewały się zeń jako z wiejskiego głupka. W dniu urodzin ojciec powiedział mu z zatroskaną twarzą.

- Widzę, że nie zrobię z ciebie gospodarza, choć – Velinas mi świadkiem – nie żałowałem batoga, aby wybić ci nim lenistwo z głowy. Trudno się mówi. Jeśli jest taka twoja wola, możesz iść w świat, bo w naszej rodzinie jesteś jeno jak to piąte koło u wozu. Gospodarstwo odziedziczą po mnie twoi bracia, którym w przeciwieństwie do ciebie nie braknie ochoty do pracy – serce Pilsia zabiło mocniej. - Masz mi coś do powiedzenia, niewdzięczny synu?

- Ojcze, tam za lasem pewnikiem mieszkają ludzie tacy jak my! - Oczy Pilsia zalśniły z radości.

- Guzik prawda – machnął ręką Pilch. - Nawet jeśli na bezkresnym morzu są inne wyspy, a na nich mieszkają ludzie, to nie spodziewaj się po nich niczego dobrego. Muszą to być potwory i czarnoksiężnicy bez wiary i sumienia. Pożerają dzieci na zastawie ze złota i srebra, skórę mają czarną jak święta ziemia, a matki rodzą ich tyłkiem. Nie idź do nich, synu. Jeśli istnieją, to na pewno cię skrzywdzą.

- Kochany ojcze, pragnę być jak witeź Ciżan, założyciel Żurawiejki.

- Mrzonki, drogi synu – pokręcił głową ojciec. - Ci wszyscy witezie w lśniących zbrojach żyją jeno w bajędach. W prawdziwym życiu nie ma żadnych bohaterów. Liczą się nie sława i przygody, jeno to aby było co do garnka włożyć i czym grzbiet okryć. Takie jest życie i nic na to nie poradzę.

- Ależ ojcze… - w oczach Pilsia zalśniły łzy rozczarowania.

- Jesteś uparty jak osioł! - Żachnął się Pilch. - Chciałeś to idź sobie w świat szukać szczęścia i niech cię wszyscy… Enkowie prowadzą.

Pilś spakował tobołek przywiązany do kija. Uściskał braci i siostry. Następnie razem z ojcem i matką udał się na skraj lasu, pod kamienną figurę Świętowita. Padł na kolana przez zapłakanymi rodzicami i poprosił ich o błogosławieństwo.

- … abyś odnalazł szczęście tam dokąd zmierzasz i powrócił do rodzinnej zagrody, podzielić się nim z tymi, których kochasz – Pilch drżącym głosem wyrecytował formułę przekazywaną ustnie z pokolenia na pokolenie, a następnie podniósł syna z klęczek i uściskał go.





Latuna, matka Pilsia płakała rzewnie tak jakby już widziała syna na marach. Wzruszony Pilś po raz ostatni uściskał rodziców. Odwrócił się i zagłębił w las. W późniejszych latach kmiecie z Żurawiejki rozmaite rzeczy opowiadali o jego przygodach. Każdy bajarz dodawał coś do siebie, aby tylko maksymalnie ubarwić opowieść. Z relacji spisanej przez Kosę Oppmana, którą badacze dziejów uważają za najbardziej wiarygodną, wiemy, że Pilś wędrował wiele miesięcy przez Korś, Burus i Aplan. Za każdym razem otwierał szeroko usta, nie mogąc się nadziwić temu jak bardzo świat jest wielki i pełen ludzi oraz zwierząt. Przemierzał wioski, jakże przypominające rodzinną Żurawiejkę jak też ludne grody takie jak Truso i Nist. Jako, że nie miał żadnego doświadczenia w kontaktach z ludźmi spoza wioski i nie palił się do jakiejkolwiek roboty, wszędzie poczytywany był za dziwaka i leniwego głupca. Zdarzało się nieraz, że dzieci rzucały w niego gnojem i kamieniami, dorośli zaś szczuli nań psy. Częściej jednak otrzymywał od litościwych gospodarzy ciepły kąt i miskę strawy, bowiem święte prawo gościnności było honorowane nawet w tak zepsutych czasach jak era jedenasta zakończona potopem. Minął miesiąc odkąd Pilś opuścił Żurawiejkę a zaczął doceniać wartość pracy. Motywowany głodem przezwyciężył swój zakorzeniony wstręt do roboty i zaczął najmować się na parobka. Pracował przy żniwach, zbieraniu owoców, wypasie bydła i kopaniu rowów, z wolna zdobywając coraz to nowe umiejętności a wraz z nimi ludzkie poważanie. Płacono mu ciepłym posiłkiem i miejscem do spania. Wędrując z grodu do grodu, przez rozległe puszcze napotkał przyjaznego, zielonego smoka rozmiarów sikorki, który polował na muchy. Tańczył w kręgu z nadobnymi dziwożanami w czerwonych czapeczkach zaś pod drzewem siedział dzw, nagi mąż o dwóch koźlich głowach i przygrywał im do tańca na parze fujarek. Spotkał łysego i tłustego wodnika o zielonkawej cerze, który próbował go utopić, kusząc muszlą wypełnioną perłami i złotymi monetami. Odnalazł ukrytą w mateczniku wioskę krasnoludków, których domki mieściły się wewnątrz grzybów. Nieraz uciekał przez zbójcami i wilkołakami oraz przebił zaostrzonym kijem napastującego go wąpierza.



Przeprawiwszy się przez Odirnę, opuścił Aplan i znalazł się na Bliskim Zachodzie ciągnącym się aż po rzekę Lebanę. W małej wiosce nazywanej Ostranicą, wstąpił na piwo do karczmy. Postawił mu je nieznany mu wcześniej wąsaty mężczyzna w czarnym kubraku i płaszczu, który przedstawił się jako Knud Gunarsson. Pilś osuszając kufel za kuflem, chętnie opowiadał mu o swoich przygodach. W głowie szumiało mu jakby morze. Czuł się błogo i bezpiecznie. Nie spostrzegł jak towarzysz popijawy zręcznie wsypał mu zielony proszek do drewnianego kufla. Pilś, wesoły jak skowronek, z nosem czerwonym jak u Dziadka Mroza, nic nie podejrzewając, wyżłopał już piąte piwo tego wieczora. Ledwo przełknął ostatni łyk, zapadł w twardy sen bez żadnych marzeń. Widząc to, Knud Gunarsson uśmiechnął się wrednie. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach Pilś otworzył wreszcie oczy, spostrzegł, że leży w zimnej celi na gołej podłodze. Syknął z bólu i nic nie rozumiejąc, dostrzegł na swoim ramieniu wypalony znak trupiej czaszki. Wtem drzwi celi rozwarły się na oścież i stanął w nich groźny, wąsaty wojak, wywijający batem na wszystkie strony.

- Nie leń się! - Wrzasnął wojak o siwych wąsach. - W try miga zakładaj mundur. Spotkał cię wielki zaszczyt. Będziesz służyć w niezwyciężonej armii imperialnej, naszego pana, Kościeja I Nieśmiertelnego, z mandatu smoka Rykara, cara Zachodu!

- Dobry człowieku, ja nie chcę iść do żadnego wojska! - Odparł Pilś rozcierając wciąż jeszcze klejące się oczy.

- Co powiedziałeś, gnido?! - Twarz wojaka stała się purpurowa z gniewu. - Kościejowi się nie odmawia!

Pod ciosami żołnierskiego bata, Pilś zerwał się na równe nogi i w pospiechu przywdział złowrogi, czarny mundur z hełmem zdobionym srebrną, trupią czaszką. Serdeczny kompan do picia, Knud Gunarsson okazał się werbownikiem, podstępem zasilającym szeregi wojsk imperialnych. Klnąc pod nosem jak szewc, Pilś pomaszerował wraz z innymi rekrutami na Daleki Zachód, do stolicy imperium noszącej nazwę Presnau. Każda z jego dwunastu ulic nosiła nazwę jednego ze Znaków Zodiaku, bowiem pan tego miasta przykładał ogromną wagę do astrologii. Żołdacy zebrali się na położonym w centrum miasta Placu Ryb, przy którym stał kapiący od złota i klejnotów pałac króla Kościeja. Na placu stała już trybuna wyłożona czarnym aksamitem haftowanym w trupie czaszki. Zagrzmiały surmy i na trybunę wstąpił Kościej. Pilś dziwował się wielce, spoglądając na jego straszliwe, trupie oblicze.



- Dlatego właśnie nazywa się Kościej, bo składa się z samych skóry i gnatów – objaśnił mu szeptem kolega noszący imię Derek.




Car Zachodu miał puste oczodoły, którymi dzięki magii widział tak, jakby posiadał oczy oraz zaledwie trzy włoski na głowie. Odziany był na czarno w pelerynę, koszulę z bufiastymi rękawami, pludry i kapelusz z szerokim rondem, zdobiony strusim piórem barwy czeluści. U boku nosił srebrną szablę, na nogach zaś miał ciżemki czerwone jak piekielne ognie. Tajemnicą poliszynela było to, iż uszyto je ze skóry zabłąkanych dzieci, za pełną wiedzą i zgodą właściciela obuwia. Kościej otworzył usta i rozpoczął przemówienie trwające bite cztery godziny, w czasie których nikt nie śmiał głośniej oddychać. Przemawiał z gniewem, krzycząc i wywijając zaciśniętym kułakiem, a jednocześnie jego głos magnetyzował słuchaczy.

- … w Tassilii diamenty mnożą się jak szczury – grzmiał Kościej – z wytęsknieniem oczekując dnia, kiedy znajdą się w skarbcach ludzi białej rasy. Teraz marnują się w brudnych łapach czarnych bestii, podludzi, potworów i ludożerców, mieszkających w chatach ulepionych z łajna i pozbawionych wszelkiej kultury. Na ogień z paszczy smoka Rykara! Pokażmy tym pokracznym dzikusom naszą wojowniczą siłę! Naszą praworządność i tolerancję wepchniemy im głęboko do gardeł, aż im wyjdzie bokiem! Kiedy wyruszycie przez Rajskie Morze na Czarny Ląd, nie okazujcie litości ani czarnuchom, ani żadnym innym niższym rasom! Macie zabijać Tassilijczyków jak wszy, tak samo ich baby, bachory i zwierzęta. Burzcie i palcie, jeno zdobyczne złoto i srebro bierzcie jako należy wam łup. Śmiało gwałćcie Murzynki, jest to wasz przywilej białych herosów, rycerzy Smoka Piekielnego !!! - Pilś słuchał z przerażeniem, nie dowierzając własnym uszom.

,,Ten gnojek musi być pewnikiem opętany przez sotnię Čortów’’ - wzdrygnął się z obrzydzeniem.

Kiedy Kościej zakończył tyradę, na umówiony znak jego żołdacy unieśli w górę wyprostowane prawice.

- Sława Kościejowi! Bij, zabij, morduj! - Rozległ się okrzyk z tysięcy gardeł.

Jedynie Pilś nie uniósł ręki, ani nie wykrzyczał bojowego hasła. Głęboko brzydził się tyranem. Kościej dostrzegł go z daleka i gniewnie zgrzytnął wyszczerzonymi zębami, obmyślając dlań karę straszniejszą od śmierci.

Nikt nie pytał Pilsia czy chce jako żołdak Kościeja, brać udział w zaborczej wojnie. Czując na plecach razy kija swego dziesiętnika, został pognany z Presnau aż na brzeg Morza Rajskiego, dziś nazywanego Śródziemnym. W porcie zwanym Brunada, na ziemiach podbitego ongiś przez Kościeja, Apapu, wojacy z trupimi czaszkami na hełmach, usiedli na korabie. Podniesiono żagle i okręty ruszyły do Afryki. Kościej wyruszył wraz ze swoim wojskiem. Był nieśmiertelny, przeto nie musiał obawiać się, że polegnie w bitwie. Imperialna flota liczyła czterdzieści korabi, z których każdy płynął pod czarnymi jak kir żaglami z wyhaftowaną na nich srebrną nicią, trupią czaszką, godłem Kościeja. Na jednym z nich, noszącym nazwę ,,Krwawa Zemsta’’ płynął Pilś z Żurawiejki. Wielce był niezadowolony z tego, że wbrew jego woli wcielono go do wojska. Nikt jednakże nie pytał go o zdanie. Zbliżając się ku tassilijskim brzegom, załoga ,,Krwawej Zemsty’’ poczęła śpiewać pieśń przejmującą grozą:


,,Ostrzymy długie miecze

Na kamiennych płytach,

Aby je zatopić

W brudnym ciele Afrykanina!’’


Jeden tylko Pilś nie śpiewał. Jego dziesiętnik zauważył to i od ręki wymierzył mu chłostę bykowcem przez ramię.

- Hardy jesteś, Korsinie – wycedził z nienawiścią żołdak. - Przeczuwam, że jeszcze będą przez ciebie kłopoty!



Według ,,Perłowego latopisu’’ Kosy Oppmana, flota Kościeja stoczyła na wodach Morza Rajskiego pięć potyczek z okrętami Tassilijczyków. Po ich zatopieniu, nie bez wsparcia czarów, wojska imperialne wylądowały na piaszczystym brzegu. Z marszu zdobyły i obróciły w zgliszcza bogaty port zwany Garamantas. Tak rozpoczął się krwawy rajd białych łajdaków, nazywających siebie zdobywcami w stronę stołecznego Loitikonu, Miasta Żyraf, gdzie na złotym tronie zasiadał król Wielki Barnum. Podczas tych walk żołdacy Kościeja przekonali się naocznie, że opowieści o przedludzkich istotach zamieszkujących Afrykę były szczerą prawdą. Oprócz Murzynów w szeregach tassilijskich broniły swej ojczyzny kynokefale, akefale, cyjanopody, ucholoty, smoki, hienołaki, olbrzymy, cyklopy, Sturęcy, aigamuksy, mające oczy na stopach, uzbrojeni we włócznie i dmuchawki, Pigmeje, dosiadający żurawi koroniastych, małpoludy z ras Agogve, Xantopiteków, Gorilla i Pongo, gorgony, zdolne do duszenia lampartów, fauny i satyry, centaury, rogaci i ogoniaści Hathorowie, Bastowie, przypominający europejskich Żbiczan, Czarne Uszy, to jest plemię ludzie z głowami karakali, Sobakowie, czyli nilowe wodniki opiekujące się krokodylami, Potamidy; nadobne nimfy z rzeki Nilus, których opiece podlegały hipopotamy, gryfy, sfinksy, mantykory, Olfowie i Rinocerowie, podobni do uczłowieczonych słoni i nosorożców, Sztrutowie z głowami strusi, Błękitni Nomadzi oraz cała masa potężnych zwierząt jak: lwy, pantery, słonie, nosorożce, bawoły, mngwy, marozi, chimisety, emele ntounka, czui – mfisi, likaony, dinofelisy, olbrzymie pawiany i wiele innych. Słowa przedbitewnej pieśni całej tej armii, składającej się istot tak różnych, a zjednoczonych umiłowaniem jednej ojczyzny, brzmiały: ,,Wszystko może się zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń...’’ 1 Tymczasem najezdnicy walczący pod trupim sztandarem Kościeja, śpiewali przed każdą bitwą bluźnierczy hymn ku czci smoka Rykara, ułożony przez obłąkanego Mitinusa. Dziesiętnik Pilsia często powtarzał:

- Pamiętajcie, aby nigdy nie prosić smoluchów o łaskę, ani samemu im jej nie okazywać. To jest Afryka, kraina potworów, które tylko czekają, aby obgryźć do czysta wasze kości! Jedynym prawem, jakie tu obowiązuje jest siła i zajadłość w boju! - Stary żołdak opowiadał swym podkomendnym przy ognisku, samemu ślepo wierząc we wszystko co wtłaczał mu do posiwiałem głowy kłamliwy Kościej.



Wówczas to w umyśle Pilsia zaczęła kiełkować myśl o ucieczce. Nazajutrz z samego rana hufce imperialne, dowodzone przez prawą rękę Kościeja, czarnego potwora Mięsojada, podobnego do długouchego kocura, stawiły się wraz z machinami oblężniczymi pod grubymi i wysokimi murami bogatego miasta Zerzury. Powiadano, że jeszcze w erze szóstej, kiedy na świecie nie było ludzi, Zerzurę zbudowały olbrzymy. Dziś miasto to leżało na kupieckim szlaku, prowadzącym do stołecznego Loitikonu i wielce wzbogaciło się na handlu złotem i klejnotami. Przywiezione przez najezdników z Europy i balisty okazały się zbyt słabe by ruszyć mury otaczające Zerzurę. Obroną grodu dowodził sędziwy, zaufany mag i alchemik króla Barnuma, mistrz Burkinabus, należący do powszechnie szanowanego bractwa Abakulu Bantu, założonego jeszcze za panowania Samba, pierwszego króla Tassilii. Mistrz Burkinabus wezwał przez heroldów wojska Kościeja, aby odstąpiły od warownego grodu i tym samym ocaliły życie. W odpowiedzi hetman Mięsojad wypowiedział słowa wielce obelżywe, ani myśląc przerwać oblężenia. Wówczas obrońcy Zerzury sięgnęli po tajną broń alchemiczną opracowaną przez Burkinabusa. Na głowy butnych najezdników popłynęła pod ciśnieniem z bambusowych rur żrąca, brązowo – zielonkawa ciecz, wydzielająca niewyobrażalny fetor. Była to mieszanina palącego łajna bonnakona, zwierza podobnego do antylopy gnu i uryny małych gryzoni nazywanych leofontonami, której odór miał moc uśmiercać lwy. Wojacy Kościeja wrzeszczeli i klęli z bólu, próbując gasić na sobie płonące odzież i zbroje. Smród bojowej mieszaniny był tak silny, że wyciskał krwawe łzy z oczu. Tam gdzie cuchnąca ciecz spływała na ziemię, tam w błyskawicznym tempie usychały rośliny. Broń alchemiczna w kontakcie z palącym, afrykańskim Słońcem, zaczęła obficie wydzielać miazmaty pod postacią gęstego, gryzącego dymu, barwą przypominającego musztardę. Hetman Mięsojad ryknął rozdzierająco, kiedy jego czerwona peleryna zajęła się cuchnącym ogniem. Czym prędzej zdarł z siebie płonący przyodziewek, pogroził pięścią obrońcom Zerzury, po czym dał drapaka. Zmykał tak szybko, że zgubił w biegu czerwone kozaki ze złotymi ostrogami. Żołnierze miotali się na wszystkie strony niczym węże z odciętymi głowami. Przewracali się nawzajem i dziurawili orężem w bezładnej ucieczce. ,,Czarnego Lądu strzeże magia potężniejsza niż czary Kościeja!’’ - wołali ogarnięci panicznym strachem, nie bacząc, że za wypowiedzenie tych słów groziły im wymyślne tortury.

Pilś od samego początku zamierzał zbiec z imperialnej armii, teraz zaś wykorzystał tę okazję. Nie miał wyrzutów sumienia z powodu dezercji, Kościej był bowiem niezwykle okrutnym tyranem, poplecznikiem smoka Rykara, lubującym się w przelewaniu niewinnej krwi. Porzucił szyszak oznaczony trupią czaszką, czarny płaszcz i lamelkową zbroję tej samej barwy. Zostawszy w samej przepasce na biodrach cisnął te rzeczy do pełnej krokodyli rzeki Asanidy, która wyschła na początku obecnej ery trzynastej. Dobył sztyletu i zaciskając zęby, by nie wrzeszczeć z palącego bólu, zeskrobał sobie jego ostrzem wypalonej na prawej ręce piętno w kształcie trupiej czaszki, znak przynależności do Kościeja.



- Lepiej mi skończyć w kotle samojedzi, niż dalej pałętać się z tą sołdacką dziczą. - Powiedział sobie stanowczo i wyruszył na południe w głąb Tassilii.



Błąkał się trapiony głodem, pragnieniem, upałem i komarami. Nie raz brał nogi za pas przed lwami, bądź swymi niedawnymi towarzyszami broni. Zmierzając ku południowym rubieżom Tassilii czuł lęk z powodu opowieści jakimi straszono go na ziemiach Imperium Zachodu przed wyruszeniem do Afryki. Nasłuchał się relacji o tym, że Równik, przecinający Afrykę jest ścianą płomieni, sięgająca nieba, za którą nie mogą żyć żadne stworzenia oprócz salamander, feniksów i pyralisów. Historie te opowiadano mu ze śmiertelną powagą i Pilś wierzył w ich prawdziwość. Mimo to szedł uparcie przed siebie, gasząc pragnienie wodą, wydobywaną spod spieczonej ziemi przez słonie i zaspokajając głód owocami, bulwami i mięsem drobnych zwierząt.

- Wolę spalić się na sypki popiół docierając do Południowego Końca Świata, niźli znów znaleźć się w wojsku Kościeja! - Postanowił sobie twardo.

Minął jezioro Czad i wielką rzekę Kongo. Nie spełniło się to czego się spodziewał. Miast natrafić na ścianę ognia, znalazł się w granicach udzielnego księstwa Zindż, płacącego dań królom Tassilii.


*


- Takie były moje dzieje nim do was przybyłem – Pilś opowiadał siedząc u stóp okazałego drzewa rosnącego pośrodku wioski, złożonej z dwudziestu glinianych chat z dachami krytymi strzechą.



Jego opowieści słuchał ojciec rodziny, jego małżonka i gromadka ich dwudziestu potomków obu płci w wieku od dwóch do dwudziestu jeden lat. Mieszkańcy krainy Zindż nie różnili się od Murzynów, których Pilś spotykał do tej pory poza jednym ważnym szczegółem. Każdy z nich posiadał aż trzy nogi; prawą, lewą i środkową niczym kruk yatagarasu z dalekiego Jomonu. Również ich niewiasty były trójnogie.

- Nasze plemię nosi nazwę Tripodów – objaśniał Kadż, gospodarz, który ugościł Pilsia. - Początek naszej rasie dał trójnogi książę Tiropitak z Mulumbalu wraz ze swą oblubienicą, piękną Himbą z Dasaratu. Oboje urodzili się w plemionach ludzi dwunogich i zaznali od nich goryczy prześladowań za swą odmienność. Po wielu przygodach osiedlili się nad rzeką Sinagą, gdzie założyli księstwo Zindż.

- Wielcem ciekawy skąd wzięła się nazwa waszej krainy – powiedział Pilś w przerwie między wkładaniem sobie do ust pieczonej koźlęciny z zielonym pieprzem i orzechami nerkowca podanej mu przez córkę gospodarza w glinianej misce.



- Najstarsi Tripodzi nie są tego całkowicie pewni – zafrasował się Kadż. - Kiedyś słyszałem z ust swego dziadka, że na naszych ziemiach, nim trafił tu książę Tiropitak, władał małpolud imieniem Zindż. Był o siedem stóp wyższy niż bywają goryle, zaś pokrywająca go sierść miała barwę brunatną, a nie czarną. Odznaczał się szeroką mordą pełną wielkich zębów. Miażdżył nimi skorupy zaczarowanych kokosów, miast mleka i kopry wypełnionych diamentami.

- Co się stało z owym Zindżem? Musiał być bardzo bogaty, prawie jak … Kościej – dopytywał Pilś.

- Dziadek prawił mi, że kiedy Tiropitak przybył w te strony, prosząc o gościnę, Zindż naruszył święte prawo Enków nakazujące opiekę nad przybyszami. Dobierać się począł do naszej pramatki, Himby. Wówczas Tiropitak, jak przystało na prawego morana, stanął w jej obronie. Chwycił włócznię i zatopił ją w bezwłosej piersi małpoluda. Gdy Zindż oddał ducha Złemu Mzimu, nasi prarodzice upiekli jego mięso w popiele i jedli je przez okrągły tydzień, aby się nie zmarnowało. Pozostałe kości, po rozłupaniu ich w poszukiwaniu szpiku, wrzucili do rzeki. Po tej uczcie ich ciała pokryły się pryszczami pokrytymi jak rubiny. Tiropitak bijąc do upadłego w bęben, zapytał Enków o przyczyny i sposób wleczenia choroby. Otrzymał we śnie odpowiedź, że to zagniewany duch Zindża zesłał na nich pryszcze. Przebłagać go zaś można było jedynie nazywając nowo założone księstwo imieniem zabitego małpoluda. Tiropitak i Himba uczynili tak, a wówczas zostali uzdrowieni.

- Czy mieszkało tu kiedyś więcej istot podobnych do Zindża? - Zapytał Pilś. - Co się z nimi stało?

- Lepiej zmieńmy temat – westchnął trójnogi Kadż.

Zapadła dłuższa chwila ciszy, podczas której Pilś zjadł dokładkę koźlęciny i popił ją kokosowym mlekiem.

- Nie miej nas za ułomnych z tego tytułu, że posiadamy o jedną nogę więcej niż ty – rzekł po chwili Kadż. - Dzięki temu poruszamy się szybciej niż tobie podobni. Na świecie są Tripody, ludzie z dwiema nogami, zarówno czarni jak i biali, Cyjanopody, mające tylko jedną nogę z olbrzymią stopą, używaną jako parasol przeciwsłoneczny oraz dziesiątki i setki innych ras rozumnych wszelkich barw i kształtów. Każda z nich jest dobra i potrzebna w oczach Ageja, inaczej nie zostałyby powołane do istnienia.

- Kto jest teraz panem nad wami? - Spytał Pilś, przekonany, że powinien powiadomić kompetentną osobę o ważnej sprawie.



- Pięć mil od naszej wioski, za Małpim Gajem wznosi się miasto Zindż o glinianych murach. Jest ono grodem stołecznym naszego księstwa o tej samej nazwie. Mieszkają w nim niemal same Tripody, choć widuje się w nim przychodzących na targ Murzynów, Bambutów, Arynosów, Tokoloszów, rogate plemię Gnu, przypominające antylopy poruszające się w pozycji wyprostowanej, Zebrocentaurów, Kwaggocentaurów, Parocytów…

- Kim są przykładowo tacy Arynosi? - Zaciekawił się Pilś.



- Wyglądają jak zwykli Murzyni, jednak nie straszny im smród łajna bonnakona, bowiem nie mają czym go wdychać. Mzimu jedno wie czym oni oddychają, nie posiadając nosów. Poza tym w Zindż widuje się czasem rude małpy z długimi ogonami, których psim obowiązkiem jest karmić węża Aido – Hwedo…

- Wróćmy do naszych baranów – Pilś przerwał rozwlekły wywód Kadża. - Kto do pioruna kulistego zasiada na tronie w Zindż?

- Włada nami Bayamus, syn Kalaka – gospodarz udzielił wreszcie pożądanej informacji.

- Zależy mi, aby spotkać się z waszym wodzem i ostrzec go o najeździe Kościeja – oznajmił Pilś. - Tassilia płonie, a my tracimy czas na pogaduszki o czerwonych małpach!

- Sprawiedliwie rzekłeś, biały, dwunogi przyjacielu – westchnął Kadż. - Bayamus jest wiernym wasalem króla Barnuma, przeto na pewno nie odmówi mu pomocy. Mwindo! Tsidibe! Zaprowadźcie bwanę Pilsia do grodu stołecznego, jeno nie przynieście mi wstydu przed księciem!

Dwaj synowie Kadża, rośli młodzieńcy w przepaskach ze skóry czarnej mamby, obaj ciemni jak heban i trójnodzy, ze złotymi kolczykami w uszach i z naszyjnikami z zębów trupojada, zwanego rompo, zabrali sakwy z chlebowymi plackami i daktylami na drogę i pomogli Pilsiowi przeprawić się przez Małpi Gaj. Kiedy weszli do miasta Zindż, mieszkające w nim Tripody, spozierały na Pilsia niczym na raroga i pokazywały go sobie palcami, nie mogąc się nadziwić jego białej skórze i tylko dwóm nogom.

- To jest nasz przyjaciel – oznajmił Mwindo gromadzie podpitych wyrostków, którzy wyśmiewali się z Pilsia. - Kto go zaczepi, zakosztuje mojej włóczni!

- Bwana Pilś idzie z nami na audiencję do księcia Bayamusa, aby ostrzec go przed najazdem Kościeja za morza, który właśnie pustoszy włości króla Barnuma – biada Tsidibe. - Biada temu, kto spróbuje nas zatrzymać!

Pilś tymczasem podziwiał czyste i zadbane ulice afrykańskiego miasta, jakich w owym czasie próżno było uświadczyć w Europie. Przykładowo Presnau, stolica imperium Kościeja nie widziała miotły od czasów swego założyciela, króla Bruxa.

Bayamus udzielał audiencji w przestronnej komnacie wyłożonej lwimi i panterczymi skórami, zasiadając na tronie ze złota i kości słoniowej. Ledwo wysłuchał relacji Pilsia o Kościeju, nienasyconym jak pożoga i okrucieństwach jego swawolnego żołdactwa, rozkazał dąć w rogi na ulicach Zindżu, zwołujące junaków na wojnę. Rozesłał też heroldów z wiciami do tripodzkich miast Tukary, Dżeli i Kikumiku oraz do licznych wiosek zagubionych w buszu. Tripody pochwyciły za włócznie, maczugi, topory, tarcze oraz łuki i zatrute strzały, a następnie ruszyły na północ. Bayamus zaufał Pilsiowi, który powoził książęcym rydwanem zaprzężonym w strusie czy też jak prawią inni autorzy – w zebry. Po odparciu najazdu, zamyślał nawet ofiarować Pilsiowi swoją trójnogą i wielce nadobną córkę, Siraffę za żonę i uczynić go swoim dziedzicem. Pilś dzielnie gromił swych niedawnych towarzyszy boju z imperialnej armii i siedem razy udało mu się wyprosić u Bayamusa łaskę dla poddających się wrogów.

- Nie wszyscy biali są źli, książę. Wielu z nich walczy tu jeno z przymusu – zapewniał Pilś, zaś Bayamus odbierał im oręż i kierował pod eskortą do strzeżonej wioski na rzecznej wyspie Dżabbie, przeznaczonej dla jeńców wojennych.

Pilś dwukrotnie uratował w bitwie życie Bayamusa, za co został odznaczony naszyjnikami z lwich pazurów oprawionych w złoto. Tymczasem Kościej ogłosił go zdrajcą białej rasy i obiecał trzydzieści beczek wina z Valkanicy jako nagrodę za jego głowę.

Tassilijczycy wraz ze swymi lennikami bronili Czarnego Królestwa z nieopisanym męstwem, wprawiającym najezdników w mimowolny podziw. Nawet dzikie zwierzęta z buszu i sawanny, rzeki, skały i gwiazdy na niebie walczyły przeciw Kościejowi.


*




Straszna to była wojna, która obficie zrosiła ziemię tassilijską krwią i łzami. Jej wynik zaś sprawił, że wielu poczęło, wbrew naukom kapłanów, głośno zaprzeczać wszechmocy i dobroci Ageja i Enków. Padł Loitikon, miasto warowne, macierz i perła miast afrykańskich. Zdobywcy zgotowali rzeź wszystkim jego mieszkańcom, łącznie z niemowlętami ssącymi piersi. Wielki Barnum poległ w bitwie pod Lotofoto, w godzinie swej śmierci kładąc trupem czterdziestu wrogów. Powiadano, że klęska Tassilii nastąpiła w wyniku zdrady rycerskiego zakonu ludzi – lewartów, którzy poddali Kościejowi grody Levartov i Lubartov. Do zdrady przyłączy się również ras (książę) Xux, którego zamek wznosił się nad jeziorem Tsana oraz czarownicy Abiur i Xuratas. Książę Bayamus odmówił złożenia pokłonu Kościejowi jak również spalenia żertwy z kadzidła na onyksowym ołtarzu smoka Rykara. Państwo Zindż zostało przeto zniszczone przez karną ekspedycję generała Horsta von Girengoga. Poległ w boju rycerski Bayamus, własną piersią broniąc tripodzkich niewiast i dzieci. Pilś walczył do upadłego u jego boku. Położył trupem siedemnastu żołdaków. W końcu sam Girengog, który miał syna w tym samum wieku, ogłuszył go ciosem buławy w głowę. Bogate i ludne Zindż zostało spalone, a jego mieszkańców włącznie z nadobną Siraffą i jej dwórkami, zdobywcy wymordowali, nie szczędząc przy tym wymyślnych tortur. Pilś, jako jedyny biały został zakuty w pęta i pognany pod batem do grodu Nandii, gdzie rezydował Kościej, przeklinany przez owdowiałe niewiasty i osierocone dzieci, Imperator Zachodu, zdobywca Czarnego Lądu.



*



Przez cały ten czas kmiecie z Żurawiejki żyli własnym rytmem, pogrążeni w błogiej nieświadomości, kto zacz Kościej, ani jakie wojny prowadzi. Nie wiedzieli nawet jak nazywał się namiestnik Korsi, ani król Orlandu zasiadający na tronie w Cortix. Wyobraźcie sobie, że wcale im to nie przeszkadzało. W piątek trzynastego, kiedy prażyło sierpniowe Słońce, wypijając wodę z okolicznych bagien, we wsi zjawił się dziwny wędrowiec. Był wysoki i chudy jak szczapa. Blady jak śmierć, nosił czarny płaszcz i takiż kapelusz z szerokim rondem. Obrazu dopełniały czarne, sumiaste wąsy, rozwichrzona broda, złote zęby, brylantowe kolczyki w uszach oraz karakter w postaci sinego oka namalowanego na czole. Przybysz przedstawił się jako Mścisław Kotojedow; czarodziej i alchemik z Orlandu, uchodzący z dóbr księcia Baramuta w wyniku intryg dworskich. Prostoduszni kmiecie ugościli wędrowca, wierząc, że został im zesłany przez Enków. Jedna tylko baba imieniem Łasztuka, licząca sobie setny rok życia, szemrała, że może być nic dobrego z tego kto zjada koty. Nazwisko Kotojedow znaczyło bowiem: ,,pożeracz kotów’’. Orski mag zamieszkał w chacie starego Palidarasa, wytwórcy kamiennych narzędzi. Swojej mocy używał do leczenie, wróżb i odnajdywania rzeczy zgubionych, dzięki czemu pozyskał zaufanie kmieci. W październiku więc ogłosił jednomyślnie Kotojedowa nowym sołtysem Żurawiejki. Wówczas czarodziej zamieszkał w bielonej chacie na środku wsi, zaś na palcu spoczął złoty pierścień, wcześniej należący do starego i zniedołężniałego Buburasa, poprzedniego sołtysa. Buburas nie był już w stanie sprawować urzędu, przeto najstarszy syn, uroczyście uśmiercił go ciosem siekiery w kark, aby mógł dołączyć do Dziadów. Kotojedow ustawił przed swą chatą pal z zawieszonym na nim herbem, przedstawiającym puste serce w barwach krwi i trupiej kości. Nakazał kmieciom bić pokłony przed owym pustym sercem, a także biczować się przed nim do krwi. Mawiał, że bez tego obrzędu w przyszłym roku nie udadzą się zbiory. Chłopi posłusznie spełniali ten rozkaz, lękając się głodu. Potulni jak owce godzili się także na coraz wyższe daniny płacone w naturze, dzięki którym nowy sołtys opływał w dostatki a obrastał tłuszczem niczym wieprz. Nie ośmielali się nań krzywo spojrzeć nawet wówczas gdy zabierał im córki jako swoje nałożnice. Gdy któraś z nich znudziła mu się lub okazała nieposłuszeństwo, Kotojedow rozcinał ją krzemiennym nożem na płaskim kamieniu na skraju lasu, aby wróżyć z jej trzewi ofiarowanych na żertwę Čortom. Baba Łasztuka prawiła, że władający magią sołtys, nocami bierze na siebie postać bajstruka, straszliwej potwory rozszarpującej ludzi, którzy z jakiegoś powodu znaleźli się po obrębem rodzinnych chat.

- Ale prawisz kocopoły, kumo! - Powiedziała jej dużo młodsza sąsiadka. - Znać, że wszystko co się pokręciło w głowie na stare lata!

Tymczasem znaleziono w przydrożnym rowie ciało nieszczęsnej Łasztuki z przetrąconym karkiem. Chłopi dzwonili zębami ze strachu, lecz lękali się podnieść rękę na swego sołtysa, któremu usługiwały čortieńskie legiony.



*


Pilś powrócił do Żurawiejki po dwunastu latach. Nikt go nie rozpoznał, prócz Brysia, zdychającego kundla z kulawą nogą. Przez ten czas Pilś dorósł i zmężniał. Nauczył się też władać bronią jak prawdziwy witeź. Rozpłakał się jednakże, gdy mu powiedziano o śmierci ojca i matki. Uczuł też w sercu palący gniew, kiedy stary, niewidzący na jedno oko Matas powiedział mu o rządach sołtysa Kotojedowa.

- Gdybyś wiedział, panoczku, jak się on dobrze zapowiadał! Był słodki jak miód i do rany można go było przyłożyć, a teraz? Stał się sroższy niźli wilkołak! - Płakał Matas i trząsł się ze strachu, czy przypadkiem nie słyszą go donosiciele krwawego sołtysa.

- Prowadźcie do tego łajdaka – rozkazał zimno Pilś.

Kiedy stanął przed chatą sołtysa, dobył bojowego topora i zniszczył nim herb Pustego Serca, znienawidzony przez chłopów, którzy musieli składać przed nim krwawe żertwy. Następnie roztrącając straże, wparował do chaty, gdzie zastał Kotojedowa zasiadającego za biurkiem.

- Gotuj się na śmierć, biesosławco! - Wezwał czarnoksiężnika do walki.

Oczy Kotojedowa rozbłysły krwawym światłem. Mag zrzucił szaty i na oczach Pilsia przemienił się w bajstruka. Przypominał teraz wilka z głową sowy i kozimi rogami.

- Twoją czaszkę zawieszę na palu ku przestrodze innych buntowników! - Obiecał solennie bajstruk, po czym zranił Pilsia kopnięciem piątej nogi, zazwyczaj dobrze schowanej pod ogonem. Dodatkowa kończyna była uzbrojona w szpony z brązu, które zadały Pilsiowi piekielny ból. Pilś opuścił topór na głowę i grzbiet bajstruka. Uczynił to jeszcze drugi i trzeci raz, aż upewnił się, że ubił potwora.

- Kiedy bawiłem w Nandii, Agej zesłał gryfa, który mnie wyrwał z rąk Kościeja. Tym razem wyrwał mnie z łap bajstruka – rzekł Pilś.

Wraz ze śmiercią czarnoksiężnika zawył porywisty wicher, zrywający słomiany dach sołtysiej chaty i lunął rzęsisty deszcz.



*


Kmiecie z Żurawiejki spalili truchło bajstruka na stercie gnoju. Następnie zmusili Pilsia, aby włożywszy na palec złoty pierścień, został ich nowym sołtysem.

- Cała nasza gromada będzie potrzebować twego męstwa i wiedzy o świecie, nabytej podczas podróży – tłumaczył kum zmarłego Pilcha.



Pilś władał mądrze i sprawiedliwe Żurawiejką, aż po kres swoich dni. Zniósł wiele dzikich i okrutnych obyczajów. Poślubił zielonowłosą i wielce urodziwą rusałkę imieniem Gondolina i miał z nią gromadkę pociech. Gdy umarł stary i siwowłosy, złoty pierścień odziedziczył po nim jego syn, Rasmut, zwany Mądrym.



1 W erze trzynastej hymn Tasilii został przetłumaczony z języka starokrasnego na język polski przez Anitę Lipnicką. Piosenkarka powiedziała o tym w wywiadzie udzielonym niemieckiemu czasopismu ,,Der Quatsch’’.