,,Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców...’’ - 1 Kor 1, 26
Za oknem był mróz i niesione wiatrem śnieżynki tańczyły z wdziękiem. Przypadał właśnie długo wyczekiwany Szczodry Wieczór. Wewnątrz przytulnej chaty, gromadka dzieci w różnym wieku zasiadała wraz z siwobrodym dziadkiem do stołu zastawionego kutią, kapustą z grzybami, kluskami z makiem i smażonymi rybami.
- Dziadku Radygoju, opowiedz nam o ludziach sprzed potopu! - Przymilnym głosikiem poprosiła złotowłosa sześciolatka, Światoroda.
- Pięknie prosimy! - Poparła ją jej najlepsza przyjaciółka imieniem Ninosława.
- Ja też lubię te stare baśnie o Kościeju, Tatrze, Margusie i Dobryni. - Zabrał głos dziesięcioletni Brestak o płowej czuprynie.
- Wszyscy chcemy słuchać co było przed potopem! - Dzieci zaczęły przekrzykiwać się jedno przez drugie.
- Ciszej bądźcie, bo dziadkowi głowa pęknie od waszych wrzasków! - Zawołała dwunastoletnia, czarnowłosa Chwarka.
Gdy dzieci umilkły, dziadek Radygoj pogładził z błogim uśmiechem spracowaną dłonią po swej siwej brodzie jak zawsze gdy zbierał myśli potrzebne do utkania z nich nowej opowieści.
- Era jedenasta rozpoczęta narodzinami Teosta Cara Słońce zakończyła się smutno, wodami potopu. Ludzie wzgardzili bowiem wszelką cnotą, umiłowali zaś nieprawość. Prześcignęli w niegodziwości samą Goplanę III, utopioną w smole za liczne bezeceństwa. Pogrążeni w nieczystości, pijaństwie, kradzieżach, okrucieństwie i sromotnych czarach, bezwzględni zarówno dla swych niewolników jak i starych rodziców, z pogardą odrzucali napomnienia wieszczów, zesłanych przez Ageja i Enków. Chętnie nadstawiali za to uszu na słowa głupców i pochlebców. Miara przebrała się kiedy Gâc, oddany czciciel Juraty zginął z ręki swego brata, zazdrosnego o łaski pani sinego morza. Wtedy to Jurata rzuciła swe berło przed ołtarz Ageja, a po niej ten gest powtórzyli pozostali Enkowie, zrzekając się w ten sposób powierzonej im opieki nad światem. Tak właśnie zaczął się potop, ogarniający całą Ziemię, kiedy to żadna siła nie stawiała już granic wzburzonym falą morza, ani wodom słodkim.
- Dziadku – przerwała Chwarka – dlaczego w takim razie siedzimy teraz w chacie, zamiast żyć jak ryby w głębinach.
- Żył podówczas w zadrudze sprawiedliwy człowiek imieniem Dobromir wraz ze swą żonę, Drzewicą i licznym potomstwem. Znaleźli łaskę w oczach Mokoszy za to, że wciąż przestrzegali świętego prawa gościnności. Mokosza powiedziała im przeto o nadciągającym potopie i o tym jak należało się przed nim chronić. Dobromir wespół ze swoją zadrugą sporządził korab z łupiny żołędzia, opadłego z łoskotem z korony Wielkiego Dębu. Duchy lasów, pół, mokradeł i gór przyprowadziły doń po parze zwierząt, aby mogły znaleźć schronienie wewnątrz korabia. Jednak sąsiedzi Dobromira z butą odrzucali jego namowy, aby ukryć się wewnątrz pomalowanej smołą łupiny. Wreszcie przyszedł potop jak złodziej w nocy i wygubił do szczętu dumnych królów jedenastego eonu, urągających samemu Agejowi. Gdy po czterdziestu dniach wody opadły, korab Dobromira osiadł na szczycie Trzy Korony w Montanii. Wtedy to nastała nowa ludzkość, zrodzona z dzieci Dobromira i Drzewicy. Każda para nosiła imię jakiegoś drzewa; Dąb i Brzoza, Buk i Lipa, Świerk i Sosna, Jesion i Grusza, Jawor i Kosodrzewina oraz Grab i Jodła. My, Antowie, tak jak i inne szczepy Słowian, wywodzimy się od Dębu i Brzozy.
- Żal mi tych, którzy wtedy potonęli. - Rzekła nieoczekiwanie mała Światorada, znana z litościwego serduszka. - Czy są teraz u kusych? - Zapytała nie chcąc mówić wprost o Čortach.
- W Nawii Jasnej jest wiele domostw. - Zamyślił się głęboko dziadek, znów gładząc się po brodzie. - Każdy kto szczerze żałuje uczynionego zła, może do niej trafić.
Stary Radygoj był wdowcem, odkąd zeszłej zimy zmarła jego żona, siwowłosa Mamra o twarzy pomarszczonej niczym pieczone jabłko. Oboje miłowali się wiernie, poczynając od lat swego dzieciństwa. Przebywające z nim w tamten Szczodry Wieczór w chacie dziatki, którymi się opiekował, były sierotami. Radygoj odnajdywał je tułające się po lasach i gościńcach i zapewniał im schronienie. Kiedy prawił o potopie i korabiu Dobromira, słuchał go ciekawie razem z innymi sierotami czternastoletni chłopak o płowych włosach, odziany w rubaszkę wyszywaną czerwoną nicią. W półmroku izby jego oczy świeciły żółtym światłem niczym wilcze ślepia. Otrok ten nazywał się Iwan. Jak dowiedli wybitni językoznawcy z Uniwersytetu w Złocieńcu było to przedludzkie imię znaczące w mowie Neurów – wilkołaków ,,ogar Ageja’’, znane już w erze ósmej i nie mające nic wspólnego z imieniem Jan. W okolicznych chutorach przezywano nosiciela tego imienia Durakiem, to jest Głupcem. Miał on bowiem dwie lewe ręce do każdej roboty, nie potrafił zliczyć nawet do trzech, zaś będąc łatwowiernym jak małe dziecko, nie raz i nie dwa padał ofiarą dość okrutnych żartów. Śmiały się z niego wiejskie chłopaki i dziewuchy, on sam uchodził za zbyt tępego, aby się z tego powodu obrażać. Szydzono z niego, że nawet gołąbka nie zadusiłby własnymi rękami, nie zaciąłby konia batem, nie rozdeptałby robaka, nie popsułby wroniego gniazda, ani nie utopiłby w ruczaju niechcianych kociąt. ,,Cudak! Odmieniec!’’ - Kręcono z politowaniem głowami, gdy tylko rozmowa zeszła na jego temat. Czasem tylko przestraszony bądź czymś wzburzony, Iwan Durak zamieniał się nagle w wilka lub czarnego psa. Wystarczyło wtedy jednak machnąć mu przed nosem ścierką, a znów przybierał właściwą sobie postać potulnego, choć niezbyt lotnego chłopaka. Prawiono dziwy o jego pochodzeniu.
- A zastanawiałaś się, moja kochana – przy kubku miodu stara znachorka Goździkowa zagadnęła swoją kumę, Skowronę Sieńko – jakiej to sroce nasz głupiutki Iwan wypadł spod ogona?
- Nie mam pojęcia. - Przyznała Skowrona podobna z wyglądu do leśnej jędzy.
- Matką jego była młoda i pusta Złocina, pierwsza do strojenia się, a ostatnia do roboty. W Noc Kupały poszła podchmielona do lasu gdzie spotkała szarego wilka i czarnego ogara z ognistymi oczami. Bestie powiedziały do niej ludzkim głosem: ,,Legnij z nami na trawie!’’ Ona zaś odparła wesoło: ,,Z przyjemnością! Żadna wilczyca ani suka nie da wam tyle rozkoszy co ja!’’. Tym sposobem straciła swój wstyd panieński.
- Tfu! Wszetecznica! - Skrzywiła się Skowrona. - Co było dalej, kumo?
- Ano, gdy po upływie stosownego czasu pojęła, że jest w odmiennym stanie, przeraziła się mocno, nie mając wparcia w żadnym młodzieńcu. Poszła przeto do lasu i powiesiła się nieboga na gałęzi. Akurat przechodził tamtędy, poszukując leczniczych ziół, Felczer, wędrowny uzdrowiciel, namaszczony przez Złotą Babę. Posłyszał płacz dziecięcia w brzuchu wisielicy. Zlitował się i wydobył je z ciała martwej matki, rozcinając jej łono nożem. Od tego dnia Iwan był karmiony i odziewany w wielu zagrodach, nigdzie jednak nie było z niego żadnego pożytku. Nie tyle jest leniwy co niezaradny, ciapowaty i taki jakiś… z innego świata. Ot, popychel, zakała stanu chłopskiego i pośmiewisko dla wszystkich wokoło. - Westchnęła ciężko Goździkowa.
- Żal mi tego chłopaczyska – pokiwała głową Skowrona. - Myślę, że lepiej dla niego byłoby gdyby się nie urodził.
*
Kajamira przedzierała się w blasku Miesiąca przez cierniste krzewy rosnące w puszczy. Jej biała sukienka była w strzępach, złote pukle w nieładzie, zaś krew sączyła się małymi stróżkami z wielu ran zadanych cierniami tarniny. Dziewczyna nie zwracała jednak na to uwagi. W jej fiołkowych oczach malowała się trwoga, przemieszana z obłędem, z oddali słyszała bowiem niczym na polowaniu dźwięki rogów, ujadanie psów i nawoływanie łowców. Uciekała z niewoli osławionego Martahuza Cisowiaka, zbója porywającego rabów do pracy w latyfundium możnego grafa, Nyi Złotego, którego bogactwo dorównywało nikczemności. Martahuz nie wybaczał, ani nie zapominał. Kajamira aż za dobrze wiedziała jak sroga kara groziła jej w razie schwytania. Chors oświetlał jej łaskawie drogę ucieczki.
- Wywlekę jelita z tej ladacznicy i każę, aby je żarła jak kiełbasę! - Pieklił się Martahuz, aż z rozmachem uderzył łysym łbem o ziemię. Jego koń potknął się.
Serce Kajamiry omal nie wyrwało się z jej piersi, niczym ptak uwięziony w klatce. Zdyszana padła na kolana przed płaskim kamieniem leżącym na trawie. ,,Podnieś mnie!’’ - Głosił wyryty na nim napis, sporządzony językiem starokrasnym i pismem tinezyjskim. Choć zbiegła niewolnica była niepiśmienna, wiedziona jakimś nieokreślonym i nie do końca uświadomionym instynktem, odsunęła kamień. Leżała pod nim pomarańcza o czerwonym miąższu.
- Zjedz mnie! - Kajamira mogłaby przysiąc, że owoc przemówił do niej.
Posłusznie spałaszowała go razem ze skórką. Poczuła wówczas jak w jej żyłach pulsuje płynny ogień. Serce zaś napełniło się gniewem i nienawiścią wobec wszystkich, którzy ją skrzywdzili. Jej umysł wypełniły obrazy wydłubywanych oczu, łamanych nosów i kończyn, wybijanych zębów, chłosty, wbijania na pale i palenia na stosie… Jako pierwszych wróżda miała dosięgnąć jej rodziców, którzy sprzedali ją Martahuzowi za mieszek kaszy…
- Tak! Wróżda, wróżda, wróżda na wrogach, choćby wszyscy Enkowie mieli mnie potępić! - Zawołała w ekstazie Kajamira, córka nędzarzy, siódma z trzynaściorga rodzeństwa.
Choć nie mogła siebie samej teraz zobaczyć, jej wygląd zmienił się. W teraz już czarnych, pustych oczach, przestały odbijać się obrazy. Złote włosy przybrały barwę otchłani, tak samo jak jej odzienie. Była teraz równie piękna co straszna.
Martahuz wyjechał zza drzew na niespokojnym, cisawym koniu. Na jego czole widniał okazały, lepki od krwi guz, przywodzący na myśl piętno przeklętego Knieimira, bratobójcy. Towarzyszyli mu trzej zbóje z jego bandy; Rzezan, Drapik i Karosław, dosiadający koni.
- Mocna wiedźmo, powiedz czy widziałaś tu jasnowłosą pannę w podartym, białym gieźle. To moja zbiegła niewolnica. Wabi się Kajamira… - Martahuz struchlał, gdy wiedźma zwróciła swe blade oblicze w jego stronę.
- Czy ty… ty jesteś Kajamira? - Zapytał z lękiem.
- Nie, nie jestem już Kajamirą. - Odrzekł lodowatym głosem. - Tej nocy umarła Kajamira, a urodziła się Bieśnica Czarna Łowczyni. Gotujcie się na śmierć, wieprze!
Martahuz zapiszczał przelękniony jak bojaźliwa panienka, dostająca spazmów ze strachu na widok pająka.
- To nieporozumienie… - bąknął – Zawsze byłem dla ciebie dobry… Dam ci worek złotych monet jeno pozwól mi odejść bezpiecznie. Słowo honoru, że więcej mnie nie ujrzysz.
- Zapomniałeś już, psi chwoście, jak ze swymi kamratami gwałciliście mnie, nie bacząc na mój płacz i błaganie o litość? Teraz ja nie będę miała dla was litości!
Czarne jak studzienna otchłań oczy Bieśnicy zajaśniały ognistą czerwienią. Wystrzeliły z nich dwa palące promienie, które splecione w jedną krwawą błyskawicę, ugodziły Martahuza prosto w serce.
- Ba… ba… bazyliszek! - Wykrzyknął ciśnięty z wielką siłą na ziemię Martahuz, nim skonał strawiony doszczętnie przez płomienie.
Bieśnica roześmiała się przerażająco.
- W nogi! - Zbóje rzucili się do ucieczki.
Żaden z nich nie ocalał, pomimo wielkiej chyżości, kiedy z oczu Bieśnicy leciały ścigające ich gromy zemsty. Bieśnica nie oszczędziła nawet psów i koni, należących do Martahuza, jej nienawiść była bowiem nienasycona niczym smok wypijający wodę z rzeki. Puszczę wypełnił swąd spalenizny niczym po całopalnej ofierze.
- Sława Najpotężniejszej Pani! - Zawołały nagie czarownice, zdążające na miotłach na sabat.
- Żadna nie jest do ciebie podobna! - Oddały jej pokłon nocnice o ognistych oczach.
- Cały Čortieńsk jest z tobą! - Dodały strzygi.
- Przez cierpienia doszłaś do gwiazd! - Zapewniały ją wąpierze.
Bieśnica roześmiała się chrapliwie, smakując w tych słowach.
- Czas aby zmurszały świat królów, wojów i kapłanów poznał rządy niewieście! - Ziemia pod stopami Bieśnicy jęknęła, jakby z wielkiego bólu.
*
Do sioła, w którym mieszkał Iwan Durak, zachodziły niekiedy skomorochy, zabawiając gospodarzy tańcem, śpiewem, pokazami tresowanych niedźwiedzi i opowieściami. Byliny, które recytowali w ostatnich latach, napawały jednakże grozą. Oto nad rzeką Zanus pojawiła się potężna pani, z powodu swych szat w barwie żałoby, nazywana Czarną Łowczynią. Mawiano, że była zbiegłą niewolnicą, której zdobycie czarnoksięskiej mocy, umożliwiło wywarcie srogiej pomsty na swoich krzywdzicielach. Każdy się jej lękał, bowiem szkarłatne płomienie, wydobywające się z oczu okrutnej pani, pochłaniały nawet kamienie i wodę. Pełna nienawiści do całego rodu ludzkiego, spaliła doszczętnie trzy, pięć, dziewięć, a może nawet i sto wsi, choć mieszkający w nich rataje nie uczynili jej żadnej krzywdy, a nawet nie wiedzieli o jej istnieniu. Z powodu tego i innych okrucieństw, Czarną Łowczynię przezwano Bieśnicą i straszono nią dzieci. Szeptano z trwogą o jej zamiarze zawojowania świata i budowy przerażającego imperium na fundamencie z czaszek i piszczeli niewinnych ofiar, tak jak przed potopem czynił przeklęty Kościej. Garnęli się do niej jedynie zbójcy z biesogórskich band Dikana i Zdeba, praktykujących czarną magię i wykluczonych ze zbójeckiej braci za ludożerstwo. Czarna Łowczyni obiecała obu hersztom, że gdy obali wszystkie trony, ich samych posadzi po swej lewej i prawej stronie.
Urządziła z nimi zajazd na włości Nyi Złotego, wielmoży, słynącego z bogactw, któremu banda Martahuza dostarczała niewolników do pracy na polach i w kopalniach. Szkarłatne płomienie z oczu Bieśnicy pochłaniały rozległe latyfundia wraz z ich mieszkańcami i usiłującymi ich bronić najemnymi wojami. Nyja uszedł jednakże jej gniewu, kryjąc się w schronie, zwanym Obvarem. Była to komnata mieszcząca się siedemdziesiąt siedem stóp pod ziemią, o ścianach pokrytych czarodziejskim stopem złota, synkelitu, oriszalku, sprowadzanego za ciężkie pieniądze aż z Atlantydy i mithrilu, metalu tak rzadkiego, że powszechnie uznawano go za twór wyobraźni bajarza Tołkomira. Stop ten chronił przed smoczym ogniem, najmocniejszymi zaklęciami i trzęsieniami ziemi. Nyja spędził bezpieczny w Obvarze pięć lat z zapasami jadła i napoju oraz dwiema usługującymi mu nałożnicami z ludu Płowców. Odważył się wyjść na powierzchnię dopiero wtedy, gdy jego posiwiała broda urosła mu do stóp. Tymczasem Bieśnica odnalazła swych starych już rodziców, którzy przed laty z wielkiej biedy sprzedali ją Martahuzowi. Daremnie teraz błagali jej zmiłowania. Miotające płomienie oko Bieśnicy nie miało litości. Czarna Łowczyni zdążała na czele swych zbójców wciąż na wschód. Pieśni lirników tłumaczyły to chęcią zagarnięcia przez nią bogactw starożytnych królestw Bharacji i Sinea, leżących w głębi Azji. Zbrojni witezie umykali przed nią w popłochu, zaś matki płakały krwawymi łzami na myśl o strasznej śmierci czekającej ich dzieci.
- Biada, któż teraz będzie nas teraz bronił? - Po siołach i chutorach rwali włosy z głów tak starzy jak i młodzi. - Przecież nie obroni nas ten nasz głupi Iwan, piąte koło u wozu, skoro dać rady złu nie mogą nawet prawdziwi mężowie!
Iwan słyszał to i płonął ze wstydu.
*
,,To nie ludzie, to wilki!’’ - Mawiano z trwogą o zbójcach Dikanie i Zdebie. Pierwszy z nich, porzucony jako kilkuletnie pacholę, wychował się w puszczańskiej dziczy u stóp Biesogór. Niemal zawsze obnażony do pasa, z wściekłością przegryzał gardła swych ofiar, warcząc przy tym i chłepcząc ludzką krew niczym wilk. Nie lepszy odeń był Zdeb, okrutnik z nieodłącznym majchrem u pasa, którego zielone oczy świeciły w nocnym mroku niczym ślepia dzikiego kota. Powiadano o Zdebie, że pobierał niegdyś nauki od starego czarownika, Saczada, mieszkającego w chacie pod lasem. Kiedy zrobiło się głośno o Czarnej Łowczyni, obaj zbójcy odszukali ją. Złożyli jej wespół z kamratami pokłon jako swej bogini i królowej. Choć mogła spopielić ich jednym mrugnięciem oka, przyjęła ofiarowany jej hołd. Wzbudzali lęk niczym wcielone Čorty, jeśli nie większy.
Kiedy wrzesień dobiegał końca, w zimny i mglisty poranek, Dikan i Zdeb pochwycili na skraju wioski, położonej nad brzegiem Nemany, młodziutką gęsiarkę. Było to dziewczę trzynastoletnie o płowych warkoczach, sierota i niemowa, żywiona przez litościwych ludzi. Gdyby mogła wydać z siebie jakikolwiek głos, wrzeszczałaby wniebogłosy. Dłonie zbójców zaciskały się na jej ramionach jak stalowe imadła, zaś czekający ją los miał być naprawdę straszny. Zdeb już podnosił majcher, aby zatopić go w piersi dzieweczki, gdy od strony starej wierzby nadleciała z cichym brzękiem strzała. Zdeb runął martwy z podbitym okiem. Chwilę potem kolejny pierzasty pocisk uśmiercił Dikana, utkwiwszy w jego gardle. Kamraci z obu hulajpartii zawyli z gniewu, gdy z gałęzi wierzby zeskoczył rudowłosy młodzian, odziany jeno w przepaskę z lisiej skóry. Choć był sam jeden, bez lęku stanął naprzeciw dwudziestu zbójców, uzbrojony jedynie w łuk i strzały.
- Hu! Hu! Wypatroszymy cię, rycerzyku! Pomścimy naszych hersztów!
Niema gęsiarka wiedziała z zasłyszanych klechd, że rudym strzelcem był Żełak, junak wychowany wśród zwierząt. Żełak nie zaszczycił łupieżców ani jednym słowem. Wystarczyło, że zagwizdał głośno i przeciągle, a z pobliskiego lasu nadbiegły wielkim stadem dzikie psy o ognistym futrze, nazywane cyjonami. Rzuciły się zbójcom do gardeł i po krótkiej, lecz zażartej walce, pożarły wszystkich do nagiej kości. Gęsiarka padła na kolana i z płaczem objęła Żełaka za nogi. Junak uspokoił ją, głaszcząc delikatnie jej włosy.
Na południu Czarna Łowczyni daremnie oczekiwała wieści i łupów znad Nemany. Koiła swój gniew, paląc sioło za siołem.
*
Głupi Iwan siedział na głazie znaczącym granicę jego rodzinnej wioski. Ciskał z rozmachem kamyki do jeziora i płakał rzęsistymi łzami.
- Po co mnie matka urodziła, chyba tylko na sromotę i wzgardę ludzką! - Rozpaczał. - Nikomu nie jestem potrzebny. Nikt nie szanuje, jeno każdy wyśmiewa. Zdechnę jako stary kawaler, bo i tak na nic lepszego nie zasługuję. Gdybym był niedźwiedziem, mógłbym chociaż doczekać się ładnego potomstwa, a tak jestem tylko piątym kołem u wozu…
- Piąte koło jest kołem zapasowym, przeto nie należy go lekceważyć. - Iwan drgnął, gdy jego monolog przerwał szary wilk.
Zwierz podszedł doń bezszelestnie jak kot. Zaraz po nim u boku Iwana zjawił się rosły, smoliście czarny ogar. Durak miał ochotę wrzasnąć ze strachu i uciec stąd z szybkością gazeli. Jego serce biło z siłą bojowego młota.
- Nie bój się, przecież cię nie zjemy – zapewnił go wilk. - Wiesz kim jesteśmy?
- Mówiącymi zwierzętami – odparł przytomnie i zgodnie z prawdą Iwan.
- Ten basior i ja jesteśmy twoimi ojcami – przemówił czarny pies. - Dobrześ usłyszał. Masz dwóch ojców i jedną matkę, którą poznaliśmy w Noc Kupały przed twoim narodzeniem.
- Dlatego właśnie w stanie wzburzenia przybierasz postać jednego z nas – dodał wilk.
- Czemu mi to mówicie? - Spytał Iwan. - Czy powinienem zamieszkać z wami w lesie, żreć surowe mięso, wyć do Księżyca i z zadartą do góry nogą sikać pod drzewem? W sumie: dlaczego nie? Piszę się na to! Czy po przyjęciu do waszego stada zmienicie mi imię na Bryś albo Szarik?
- Słuchaj, niemądry dwunogu. - Szary wilk groźnym warknięciem uciął jak nożem Iwanową paplaninę. - Twoje imię w prastarej mowie Neurów znaczy Ogar Ageja, co zobowiązuje cię do ścigania sił zła zagrażających światu.
- Imię jak imię. - Iwan wzruszył lekceważąco ramionami.
- Żadne imię nie jest przypadkowym zlepkiem głosek, ale posiada swoje znaczenie. – Warknął wilk. - Nomen omen, jak mawiają Latynowie.
- W związku z tym trzeba ci ścigać i kąsać siły zła tak jak ogar ściga i kąsa łowną zwierzynę. - Dorzucił pies.
- To jakaś pomyłka… - Wymamrotał Iwan. - Jestem tylko wiejskim głupkiem.
- Słyszałeś o Czarnej Łowczyni? - Spytał wilk. - To ty z Enków rozkazu masz ją powstrzymać!
- Kiedy ona spali mnie grozą swego spojrzenia, nim zdołałam się do niej zbliżyć na odległość rzutu kamieniem! Co komu przyjdzie z mojej śmierci?!
Wtedy to pies wyjął ze skórzanego mieszka, zawieszonego na szyi, strzałkę pioruna wraz z doczepionym do niej srebrnym łańcuszkiem.
- Z takiej właśnie muszli zaziemskiego wodniaka na początku ery dziesiątej Jarowit ulepił na wyspie Wolin parę pierwszych ludzi, Novalsa i Aivalsę – oznajmił pies. - Zawieś ten nawąz na szyi, a ochroni cię przed krwawymi płomieniami z oczu Czarnej Bieśnicy. - Iwan posłuchał zwierzęcia.
- Czujesz teraz w swoim sercu odwagę? - Spytał siwy basior.
- Jeszcze jak! - W odpowiedzi roześmiał się wesoło Iwan.
- Jesteś gotowy wstąpić na junacki szlak?
- Jak nie, jak tak! - Wesołość wciąż nie opuszczała Iwana.
- A więc siadaj na moim grzbiecie, a poniosę cię na Zachód szybciej od konia! - Iwan nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Zasiadł okrakiem na wilczym grzbiecie. Basior okazał się szybszy nie tylko od rączego rumaka, ale nawet wiatru, zaś czarny pies z wywieszonym jęzorem, biegł tuż obok, dotrzymując mu kroku. Iwan śmiał się radośnie, czując wiatr w płowych włosach. Nie trapił się nawet o to jakim orężem przyjdzie mu potykać się z Czarną Łowczynią. Nocami strzałka pioruna zawieszona na jego szyi, jaśniała w mroku złotym światłem. Ci, którzy to widzieli, sądzili, że junak nosił jako drogocenny wisior małą gwiazdkę spadła z nieba. Im bardziej cała trójka zbliżała się do celu, tym więcej pojawiało się doszczętnie spalonych pól, spopielonych lasów, osmalonych resztek siół, grodów i stepowych chutorów, pośród których poniewierały się nadpalone kości ludzi i zwierząt. Mijając zgliszcza, Iwan zgrzytał zębami i warczał ze złości niczym wściekły pies.
- Czy daleko jeszcze? Czuję się, jakbym gnał z wami po wertepach przez całą wieczność.
- Trop Bieśnicy prowadzi do osady zwanej Targową, gdzie zatrzymała się na popas. - Odrzekł wilk. - Przed nami już tylko dzień drogi.
- Nie daruję jej krzywd, które wyrządziła niewinnym!
- Aż tak nie lubisz tej … pani? - Spytał czarny pies.
- Tortury byłyby dla niej zbyt łagodną karą! - Uciął Iwan i zapadła grobowa cisza.
Durak i jego dwaj ojcowie weszli do Targowej wraz z pierwszym pianiem koguta, kiedy jeszcze mroki nocy zalegały na stepie…
*
- Żal mi ciebie, śmieszny ludziku! - Zarechotała Bieśnica na widok Iwana, wzywającego ją do walki. - Czy nie wiesz, że płomienie z moich oczu pochłonęły już setki i tysiące orężnych witezi, nie lękających się stawać do walki ze smokami?
- Przyszedłem wymierzyć ci sprawiedliwość! - Oświadczył stanowczo Iwan.
- Choćbyś przekopał łopatą cały świat, chłystku, nie znajdziesz w nim ani krztyny sprawiedliwości, miłosierdzia, ani innych głupstw jakimi kapłani mamią ciemny lud. - Westchnęła smutno Bieśnica. - No już, uciekaj w podskokach, pókim dobra. Doceń to, że dziś nie mam ochoty cię zabijać.
Ktoś inny na miejscu Iwana, wziąłby nogi za pas, umykając z szybkością strzały z łuku Pochwista – Strzyboga. Ten, którego nazywano głupcem, pozostał jednak na miejscu. Stał na trzęsących się nogach wraz z bijącym jak młot sercem i dłońmi mokrymi od potu.
- Na życie Ageja, nie ucieknę stąd, jeno będę wojować z tobą za prawdę i zakon, strzeżone przez nieśmiertelnych Enków! - Wilk i pies zdumiały się odwagą syna.
- Jak chcesz – westchnęła Bieśnica. - Widzę, że sprawiedliwie nazwali cię głupim.
Wytrzeszczyła oczy jak nocne straszydło i posłała z nich w stronę Iwana połączony płomień tak gorący, że można w nim było roztopić stal jak kostkę lodu.
- Jakim prawem ty jeszcze żyjesz? - Krzyknęła głosem pełnym gniewu i strachu, widząc, że szkarłatne płomienie nie spaliły nawet włosa z Iwanowej czupryny.
Prawdziwe okazały się zapewnienia czarnego ogara o ochronnej mocy strzałki pioruna.
- Chwyć swój amulet w rękę, a będzie ci orężem! - Powiedziało jedno ze zwierząt.
Iwan zdjął wtedy strzałkę pioruna z szyi. W jego dłoni przekształciła się w kindżał obusieczny z bułatowej stali z czarną, pozłacaną rękojeścią.
Czarna Łowczyni wyszeptała wtedy zaklęcie biesowskie, którym zmaterializowała w swej dłoni widły o dwóch zębach.
- ,,Moja szabla, a twój kij, tak się ze mną bij!’’ - Szyderczo wezwała Iwana do walki.
Choć Iwan nie pobierał nigdy nauki fechtunku, moc zaklęta w kindżale zdawała się sama kierować jego dłonią.
Kur zapiał po raz drugi, kiedy przeciwnicy doskoczyli do siebie w bitewnym szale. Bieśnica cisnęła z całej siły widłami w Iwana, lecz ten zdołał zrobić unik. Żelazne zęby rozdarły jedynie rękaw jego koszuli, nie uszkadzając ciała. Kopnięciem młodzieniec wytrącił oręż z dłoni swej prześladowczyni. ,,Warto było niegdyś tańcować hopaka i kazaczoka’’. - Przemknęło mu przez moment przez głowę. Bieśnica padła na ziemię, gdy przejechał ostrzem kindżału po jej piersiach. Kur zapiał po raz trzeci, witając różową zorzę poranną. Bieśnica wiła się z bólu w kurzu podwórka. Z jej rany zamiast krwi sączyła się obficie piekielna smoła, dająca jej magiczne moce.
- Ubij ją! - Warknął wilk.
- Ubij ją! - Dodał pies.
- Powinienem pewnikiem tak uczynić – rzekł powoli Iwan. - Wyrządziłaś tyle zła, że katowski miecz należy ci się jak psu buda. Jestem jednak durakiem, który nigdy nie pozbawił życia karpia, kury na rosół, muchy czy komara, a cóż dopiero człowieka. Z tego powodu wszyscy szydzą ze mnie, ale ja i tak się nie zmienię. Daruję ci życie, wykorzystaj je dobrze.
Nad Targową wstał świt. Bieśnica płakała upokorzona i wyzuta ze swej czarnoksięskiej mocy. Rana na jej piersiach zagoiła się w przeciągu kwadransa, pozostawiając jedynie szpetną bliznę. Iwan zdążył wsiąść na grzbiet szarego wilka i udać się w stronę rodzinnej wioski.
*
Wieści, które rozgłaszali ociemniali lirnicy o siwych brodach wprawiały słuchających w zdumienie a i radość wielką. Czarna Łowczyni nazywana też Bieśnicą, zamierzająca zawojować świat cały, ulotniła się bez śladu. Ostatnio widziano ją we wsi Targowej, której mieszkańców od dawno okrywała niesława kłamców i ludzi bez honoru.
- Widać albo Čorty porwały ją ze sobą w ogień wieczny, albo jakiś witeź bez trwogi i zmazy zakończył jej plugawy żywot. Grunt, że dobrze się stało. - W listopadowy wieczór perorowała nad kuflem grzańca stara Goździkowa. - Wszyscy baliśmy się jak szczenięta podczas burzy, a ten nasz głupi Iwan, tchórz śmierdzący, darmozjad i ladaco, na wiele miesięcy zaszył się ze strachu w jakiejś norze jak mysz pod miotłą, ha, ha! Zresztą kij mu w oko, wszyscy drżeliśmy z trwogi. Sława Enkom, że bieda już minęła!
W tych samych latach pierwszego wieku dwunastego eonu na południe od wielkiej rzeki Danu, sławę zdobyła Dziecilela. Widziano w niej rodzoną córę Mokoszy albo też samą Matkę Wilgotnej Ziemi, przyobleczona w kruche ciało śmiertelnej niewiasty. Wespół z Cyzą – Karmicielką i mówiącą krową imieniem Zemun, założyła pośród kniei sanktuarium. Było ono azylem dla porzuconych niemowląt, trędowatych, nędzarzy, umierających i wszystkich innych dotkniętych cierpieniem. Tu znajdowali troskliwą opiekę, a jeśli przychodziło im umrzeć, ich śmierć była jakby mniej straszna niż w całkowitym opuszczeniu.
Pieśni poświęcone czynom Dziecileli, wspominają o jednej z dziewic, idących w jej ślady. Nazywała się Kajamira. Przybyła z północnych ziem i nie opowiadała nikomu o swym pochodzeniu, ani też o tym co dotychczas porabiała. Dziecilela odgadła swoim zmysłem Enków, że przeszłość nowej adeptki była mroczna. Nie nakłaniała jej jednak do zwierzeń ani nie czyniła żadnych przykrych wymówek. Kajamira pracowała co dzień z wielkim oddaniem, jakby swoim trudem chciała złożyć krwawą żertwę za jakieś okrutne zbrodnie popełnione w przeszłości. Ze szczególną troską pielęgnowała trędowatych, budzących powszechny strach i odrazę. Delikatnie przemywała ich cuchnące, jątrzące się rany mlekiem krowy Zemun, jaśniejącym jak Miesiąc i gwiazdy. Dziecilela używała bowiem tego mleka do sporządzania rozlicznych driakwi. W końcu Kajamira z opiekunki trędowatych sama stała się jedną z nich. Musiała zamieszkać w leprozorium, a jej piękne ciało pokryły bolesne wrzody i strupy. Wszyscy jej żałowali.
*
Iwan nazywany Durakiem miał w zwyczaju wiosną i latem włóczyć się po wszystkich ziemiach zamieszkanych podówczas przez Słowian, zaś jesień i zimę spędzał za piecem w rodzinnym siole. Dzięki tym wędrówkom z wolna przestawał zasługiwać na miano duraka. Nieraz bywał w leśnym sanktuarium, azylu Dziecileli. Spotykając w nim Kajamirę, uwijającą się jak pszczoła przy konających i wyklętych przez własne zadrugi, poczuł do niej afekt, jakiego nigdy wcześniej nie wzbudziła w nim żadna niewiasta.
Za trzy dni miały się rozpocząć Jare Gody, kiedy Iwan zdążał w stronę przybytku cierpiących, niosąc w ręku bukiet żółtych kwiatów dla Kajamiry. Pierwszą żywą istotą, którą ujrzał, była pasąca się, śnieżnobiała krowa Zemun o złotych rogach.
- Mu! Żal mi was, dwoje ludzieńków! - Zaryczała ludzkim głosem.
- Co się stało? - Zaniepokoił się Iwan.
- Ta, którą kochasz, zachorowała na trąd. Czeka ją bolesna śmierć.
Kwiaty wypadły z dłoni Iwana.
- Na wszystkich Enków i Čorty, mogę iść na szczyt Sobotniej Góry, aby przynieść jej żywej wody! - Wykrzyknął zapalczywie.
- Nie musisz wzywać Čortów, ani iść na Sobotnią Górę – oznajmiła Zemun. - Wystarczy, że zaczerpniesz martwej wody z sadzawki znajdującej się za wsią Mitarem. Wiedz jednak, że cena będzie za to wysoka.
- Jestem gotów ją zapłacić – rzekł zdecydowanie Iwan.
Kiedy zapukał do bram przybytku, złotowłosa Dziecilela przyniosła mu sakwę, gliniany dzban i świeżo upieczony chleb na drogę. Pouczyła go jak dotrzeć do Mitaru.
- Miniesz po drodze trzy kamienne kumiry o srogich obliczach nim znajdziesz się w tej ponurej wiosce.
Iwan podziękował za radę i poszedł we wskazanym kierunku. Mitar różnił się od wszystkich wsi, które widział dotąd. Cały czas panował w nim półmrok. Ludzie byli bladzi jak wąpierze, zwierzęta wychudzone, a oczy jednych i drugich świeciły niczym bagienne ogniki. Każda chata w Mitarze, tym obrazie nędzy i rozpaczy, znajdowała się w stanie ruiny. Półnagie dziatki, podobne do szkieletów, wyciągały do junaka rączki, piszcząc jak pisklęta:
- Daj! Daj!
Iwan dał im wtedy cały swój chleb, one zaś poczęły bić się zajadle o niego. Czasem dorośli, na których obliczach malował się obłęd, częstowali go mocno cuchnącą wódką i podejrzanie wyglądającą bryją z jakichś ziaren i mięsa. Iwan jednak, pomny przestróg Dziecileli zawsze odmawiał poczęstunku.
- Uf! Czuję się jakbym wyszedł z krainy zmarłych! - Westchnął z ulgą Iwan, opuszczając granice Mitaru.
Jego oczom ukazała się dosyć spora sadzawka, nad którą rosła wierzba.
- Stój, młokosie! Martwa woda nie jest za darmo! - Surowym głosem zawołało drzewo.
- Potrzebuję jej, aby uleczyć z trądu pannę, która ma dobre serce.
- Najpierw zapłać! - Nie ustępowało drzewo.
- Czym ci zapłacę, kiedy nie mam złota, srebra, futer, jantaru ani soli…
- Wystarczy mi twoje prawe oko! - Twarz na pniu uśmiechnęła się szyderczo.
Iwan wzdrygnął się i zawahał, lecz pragnienie pomocy cierpiącej było silniejsze. Powoli ujął kozika i krzywiąc się z bólu, wydłubał sobie oko. Kiedy podał je wierzbie, drzewo schwyciło je przypominającym mackę korzeniem. Wsadziło je sobie do zębatej gęby i zjadło.
Za taką to cenę Iwan napełnił po brzegi dzban martwą wodą i zaniósł ją do leśnego przybytku. Skropił obficie udręczoną Kajamirę i jej towarzyszy niedoli, zgromadzonych w leprozorium. Prawdę powiedziała krowa Zemun. Martwa woda uzdrawiała równie skutecznie co zdrój bijący na szczycie Sobotniej Góry. Po trądzie nie było już śladu. Przeminął niczym zły sen.
Kajamira ujrzawszy Iwana, obnażyła przed nim swą pierś, którą przecinała w poprzek czerwona szrama.
- Czy pamiętasz mnie? To ja byłam Czarną Łowczynią, którą oszczędziłeś. Dlaczego jesteś jednooki? Zresztą nieważne i tak cię kocham! - Mówiąc to, przytuliła go mocno i ucałowała na oczach wszystkich uzdrowionych.
Powiadają niektórzy, że potomkowie założonego przez nich rodu do dziś jeszcze żyją na świcie.































