niedziela, 15 listopada 2015

Miłość do świtezianki





,, […] Pewnej zimy [Dennica] chcąc się ogrzać, usiadła przed Słońcem, dopiero co rozpalonym przez Swaroga i wyciągnęła swe białe dłonie. Było to niedługo po tym jak Mokosza powiła Europę i Bałkana Łobastę, a zima była bardzo sroga. Dennica z lubością ogrzewała się przed ogniskiem płonącym na niebie, gdy wtem – czy to przez nieuwagę, czy z innej przyczyny, poparzyła sobie dłoń, na szczęście lekko. Z tej to przyczyny poczęła i w dziewiątym miesiącu zeszła na ziemię i na brzegu jeziora Świteź na krywickiej ziemi powiła cztery urocze dzieczynki, we wszystkim podobne do rusałek. 'Jesteście córkami Świtu i urodziłam was nad jeziorem Świteź; przeto nazywajcie się Świteziankami'! - rzekła Dennica szczerze miłując swe dzieci. Nazwała je: Ninia, Płomienka, Beločka i Ważka. Gdy dorosły, rozeszły się do innych jezior, stały się żonami wodników i dały im dzieci […]'' - M. Rymwid ,,Nymphologia''




Królowa Albirea z rasy beregińskiej, urodziwa grafini de Borysthenes o żmijowych nogach, napełniona czystym nasieniem Maty, pierwszego króla Krobacji, zrodziła Słowona I; następcę tronu i Jurgę; wielkiego księcia Czerstwicy. Jurga, mąż dzielny i silny, dobry w robieniu mieczem i maczugą, oraz w strzelaniu z łuku, otrzymawszy w darze od malików arabskich białego konia, nazwanego Stoporą, wzorem ojca, który poznał jego matkę nad daleką Tinerpą, wyruszył za sławą i przygodami ku dalekim, tajemniczym krainom Północowschodu Sklawinii. Jurga udał się nad Świteź – jezioro, nad którym w erze trzynastej osiedli Krywicze, potomkowie królewny Krywicy, córki Leszka II Płodnego, króla Analapii.


*

O Krywiczach i ich potomkach Białorusinach prawi się, że dostali jednocześnie najpiękniejszą ziemię i najgorszych władców, aby nie zapomnieli, że nie są w Niebie. W czasie, gdy królem Czerwonej Krobacji był Mato, nad plemionami Słowian znad Świtezi panował tyran biorący wzór z Musulusa, ciemiężącego Bałtów. Słowianie Nadświtescy zostali zmuszeni do zgięcia karku przed wiedźmakiem, czyli czarownikiem, a imię jego Żmijec (Vyperes), bo umiał brać na siebie postać żmii i w gada owego zamieniony, przemierzał swe włości wypatrując spisków przeciwko sobie. Luty był Żmijec tak jak Musulus, również czarownik. Był wycharsły i łysy, wąsy miał czarne i sumiaste jak u Kozaka, szaty zaś czarne i powłóczyste. Gnębił podbitych przez siebie Słowian pańszczyzną i wysokimi daninami, by samemu opływać we wszystkie dobra i wygody. Ponadto palił wszystkie książki i zabijał pieśniarzy – skoromochów, określając ich jako włóczęgów. Pod jego knutem ani biedny, ani bogaty nie mógł opuścić nie tylko carstwa, ale nawet swej wsi, czy grodu bez pisemnego pozwolenia, w przeciwnym razie groziła kara zamknięcia w Wieży Płaczu, z której nikt nie wracał żywy. Żmijec tak jak Kościej i Musulus porywał nadobne dziewice, aby brukać je obrzydliwością swego nieczystego ciała i w swym zamku kolekcjonował je niby stada bydła. Na swe usługi miał rozbójników, których ominął katowski topór – wojów bez honoru i litości, jeszcze liczniejsze hufce szpiegów i donosicieli, policje tajne, jawne i dwupłciowe, w oprócz ludzi służył mu srogi łowca Hern – hetman Dzikiego Gonu, oraz złydnie. Wystarczyło, że czarownik powiedział ,,aby go złydnie oblazły'', a już nieszczęśnika dopadały wielkie jak szczury, oślizgłe larwy ważek gustujące w ludzkiej krwi i ciele, potrafiące w krótkim czasie zostawić z człowieka same kości. Zadając im złydnie, Zmijec obrócił w lśniące bielą kościotrupy junaków, braci Milina i Malina, którzy chcieli ubić wiedźmaka i nawet przetrzebili żywe szkielety z Dzikiego Gonu. Mało tego! Car – Wiedźmak czcił węża Gorynycza jako boga, a prześladował tych co sławili Ageja i Enków. Palił chramy i obalał kumiry, zabijał żerców i wołwchów, a kamienne ołtarze cara Čortów co dzień spływały krwią ludzi i zwierząt.


*

,,Mój kochanek jest synem Południa. Jego siwy koń dyszy pod nim. Jego pas ze smoczej skóry błyszczy w promieniach Słońca. Niewidzialna zbliżę się do kochanka; pojrzę na niego ze skały. Piękny był gdy ujrzałam go po raz pierwszy pod sędziwym dębem Lesawika; on wysoki, najpiękniejszy z ludu Krobatów'' - ,,Pieśń Świtki''.

,,Czyż już opuściłaś swa zieloną drogę w pachnącym lesie, złotowłosa córko Dennicy? Świteź zaprasza falami, wśród wodorostów jest łoże twego odpoczynku. Wodne zwierzęta i wodniki przychodzą oglądać twoją krasę. Widzą jak jesteś piękna we śnie i napełniają się radością. Spoczywaj, o Świtezianko w twym srebrzystym jeziorze i wracaj do mnie wesoła'' - ,,Pieśń Jurgi''


Jurga, syn króla Maty, jechał przez lasy i błota w stronę stołecznego miasta, zwanego Hradna, by zatrzymać się w nim na popas. Nie znał jeszcze ziemi, którą przemierzał, bo jej mieszkańcy mieli surowy zakaz goszczenia cudzoziemców, a nawet rozmowy z nimi. Książę usłyszał jeno od bałtyjskiego ludu Jatvów, że ,,strach jechać w owe strony, bo ich konatem jest zły czarownik''. Jatvowie opowiadali mu, że w stołecznym grodzie owego ponurego carstwa studnia, z której wodę czerpie się złotym kubkiem, którego to naczynia nikt nie śmie ukraść lękając się gniewu cara. W ziemi owej sioła były nieliczne i zabite deskami, a ich mieszkańcy widząc strojnego w jedwabie i złote guzy potężnego junaka na cudnym koniu, bez słowa czynili gesty odpędzające Licho i w pośpiechu zatrzaskiwali drzwi i okna. ,,Czy myślą, że jestem Čortem''? - dumał książę Jurga. Jadąc brzegiem wielkiego jeziora poświęconego Dennicy ujrzał jak z prastarego dębu wychodzi panna niewypowiedzianej krasy, zbyt piękna, by mogła być istotą ludzką. Jej włosy opadały do pasa lśniącą, złocistą falą, a duże oczy błyszczały błękitem. Urokliwa istota, widać rusałka, albo inna nimfa, odziana była w lśniącą, białą suknię z jedwabiu, albo z chmury, cienki pasek zaś miała z zielonej kitajki. W jej uszach połyskiwały złote kolczyki w kształcie rybek. Wypisz – wymaluj; ubóstwiona Zosia. Jurga widział już w Krobacji nimfy; Wiły, rusałki i najady; istoty przyjazne ludziom, przeto nie zląkł się nieznajomej. Dwornie zapytał ją o drogę do grodu stołecznego, lecz panna odradziła mu jechać do Hradny.




- Szkoda byłoby twojej duszy i ciała, panie – rzekła nimfa. - W Hradnie zasiada na stolcu Żmijec – wiedźmak – car luty, co lud słowiański katuje. Od nie zdzierży mocniejszego od siebie, a widać po was, panie, żeście junak potężny i chrobry. Wiedźmak będzie chciał was przeciągnąć na swą służbę, a jeśli odmówicie – ubije was.
- Jestem synem króla krobackiego, wielkiego pana – odrzekł Jurga. - Jam ksiądz wolnego ludu i nigdy nie zegnę głowy przed tyranem, ani nigdy nie przestanę walczyć ze złem, nawet takim, które mnie przerasta. Dziwne to, że rozprawiamy teraz o polityce; gdyby nasze spotkanie opiewali poeci, włożyliby nam w usta inne słowa.
- Tam gdzie nie ma wolności, tam wszystko się kojarzy z polityką – odrzekła panna w bieli.
- Jestem Jurga, syn króla Maty, co ocalił Wielki Dąb przed Czerwiem i z łaski Ageja wielki książę doliny rzeki Czerestwicy. A czy ty, pani, jesteś rusałką? Nawet wśród nimf wyglądasz jak perła wśród popiołów – panna przepasana zielonym jedwabiem zarumieniła się lekko słysząc ów komplement.
- Nazywam się Świtka, na cześć pani Dennicy, która porodziła moją rasę, którą prosty lud nazywa świteziankami.
- Mój lud czci Dennicę – odparł Jurga – i z ust żerców słyszałem świętą opowieść jak Gwiazda Jutrzenka poparzywszy się ogniem, urodziła gdzieś na północy jakieś piękne panny podobne do rusałek.
- To jezioro nazywamy Świteź i to nad jego brzegami porodziła nas mateczka Dennica – objaśniła Świtka. - Gdybyś tylko mógł, panie, zanurzyć się w jego chłodnych falach i napełnić serce radością z powodu jego piękna! - junak podziękował świteziance i zamiast do Hradny ruszył do wsi Selenetova, czyli Zielonej, gdzie chłopi byli solidarni i tępili donosicieli, a jeden z nich, stary gospodarz imieniem Żałos zgodził się udzielić księciu Jurdze gościny u noclegu. Junak i świtezianka spotykali się odtąd niemal dzień w dzień, pędząc długie godziny na wędrówkach po puszczy, rozmowach, czytaniu i słuchaniu zakazanych poezji o czasach gdy plemiona nadświteskie były wolne, żyli junacy i dokonywali bohaterskich czynów, na paleniu ognisk i tańcach po jeziorze. Jurga ani razu nie skrzywdził swej towarzyszki, ani wianka nie odebrał, bo tak uczył go ojciec. Książę i Świtka czuli między sobą to co niegdyś Mato i Albirea w dalekim kraju nad Tinerpą. Czekająca ich miłość próba czasu nadeszła szybciej niż myśleli.


*

Tego dnia, gdy książę Jurga udał się nad Świteź z naręczem białego kwiecia, nie zastał ukochanej. Choć długo czekał, dla zabicia czasu ostrząc miecz pod modrzewiem – ponoć zaklętym w drzewo niewiernym kochankiem, Świtka nie przychodziła. Co też mogło jej się stać? Dzikie zwierzęta nie tykają nimf, jeno żyją z nimi w zgodzie. Jurga nie pomyślawszy nawet, że kochanka mogłaby dać mu kosza, przypomniał sobie rozmowę, w której mówiła mu, że tyran Żmijec, tak jak przed wiekami Kościej porywa nadobne panny i mężatki, by wszetecznić się z nimi. ,,Jeśli to uczynił – zazgrzytał zębami Jurga aż poleciały iskry – to choćby był samym Čortem, nie ujdzie bez kary''! Książę przymknął oczy i posłyszał w swym sercu cichy głos Srebronia – Księżyca; Enka, któremu oddawały cześć wszystkie nimfy:
- Świtkę i parę jej sióstr uprowadził Dziki Gon. Ta, którą kochasz, płacze teraz na zamku w Hradnie, gdzie car – Żmijec włada... - Jurga skłonił się i podziękował Chorsowi Car – Księżycowi, wskoczył na lśniącego bielą wiernego konia Stoporę i pogalopował przez ciemny, pełen wilków las w stronę Hradny.
Pędząc przez las, junak ujrzał stojący wśród drzew drewniany kumir Boruty, oblubieńca Dziewanny Medine i Meże Mate, któremu knajacy wiedźmaka utrącili ręce.
- Vujči Pastir jest bez rąk, więc my musimy mu je zastąpić – rzekł Jurga nie przestając pędzić, a Srebroń wskazywał mu drogę.
Ksiądz wielki krobacki gnał jak na skrzydłach Pochwista – Strzyboga, lecz i on był tylko człowiekiem. Wyczerpany zeskoczył z konia, legł pod dębem i zasnął. Upaść może i człowiek wielki, ale zginąć – nikczemy – mawiał król krobacki Stachon – gor. Kiedy Jurga spał, zielony dąb prastary przemówił doń w szumie liści, ludzkim głosem go skarcił.
- Obudź się i siodłaj konia – masz wiadomość. Nie czas na sen. twoja luba wzdycha w bólach niewoli i jęczy za tobą! Zły czar więzi ją na zamku w Grodzie Grodów, a strzegą jej złydnie – oślizgłe potworki o spiżowych zębach. Aby cię nie zjadły, idź do grodu Neopolis Minor, gdzie na ulicy Szerokiej znajdziesz ukrytą przed światem pracownię alchemika Lucisława. On da ci argentum potabile, czyli takie srebro, które można pić bez szkody jak wodę. Srebro to obroni cię przed złydniami, a teraz ruszaj! - gdy dąb skończył szumieć, Jurga obudził się i czym prędzej udał się do wskazanego grodu, gdzie w erze trzynastej przyszedł na świat Adam Mickiewicz.
Odnalazł ukrytą wśród dzikich pijalni wódki tajną pracownię alchemika, a gdy powiedział mu, że przysyła go dąb, ów uwierzył w to bez zastrzeżeń. Lucisław Borojarowicz za garść złotych monet nalał księciu kubek płynnego kruszcu, a ów wypiwszy srebro poczuł jak w jego członkach rozlewa się siła.
- Teraz żaden wąpierz nie będzie mógł cię zabić – z zadowoleniem stwierdził alchemik, syn woja, co nie chciał służyć czarownikowi.






Jurga zaś podziękował mi i udał się na zamek w Hradnie, rzekomo, by nająć się na nosiwodę. Żmijec śledził nowo przybyłego za pomocą zwierciadła i nie było mu tajnym, że jego nowy sługa nie pochodzi bynajmniej z rodziny chłopów jak mówił i że przybył po to, aby uwolnić jedną z jego niewolnic. Kiedy nocą, krobacki książę wyrąbując sobie mieczem drogę przez straże zakradał się do komnaty porwanej niedawno świtezianki, Żmijec wypowiedział zaklęcie: ,,Niech go złydnie oblezą'', którym na przestrzeni lat uśmiercił setki swych wrogów. Ledwo to powiedział, na ciele Jurgi pojawiły się wychodzące ze wszystkich zakamarków obmierzłe potworki podobne do ogromnych larw ważek. Ich żuwaczki potrafiły przecinać stalowe zbroje, a zatrute były jadem stokroć mocniejszym od żmijowego. Jurga uśmiercił dziesięć złydni ostrzem miecza Rezaka, lecz było ich za dużo by mógł wszystkie ubić, więc gryzły go do krwi. Płynne srebro w jego żyłach ochroniło przed jadem złydni, a co więcej, te z nich, które nie zginęły od żelaza, zginęły od srebra. Jurga ociekając krwią rozbił dębowe drzwi, odnalazł Świtkę i inne niewolnice cara. Zaopatrzył je w rumaki z carskich stajni, po czym podłożył ogień i wszyscy uciekli w stronę lasu. Żmijec swą magiczną mocą, jednym mrugnięciem ugasił pożar i wysłał pogoń, lecz znając pieśń ludu wiedział, że tron odbierze mu cudzoziemiec.


*

Jurga i ocalone niewolnice, drzewa zakryły swymi liśćmi, a wilki, Neurowie, tury i żubry rozpędziły ścigających ich carskich wojów. Wiele z ocalonych panien niechętnie uciekło, nie dlatego, że miłowały cara – wiedźmaka, ale dlatego, że po swym uprowadzeniu do jego babińca nie miały już gdzie wracać. Świtka jednak zaradziła temu. Poprosiła o schronienie Sarfanę; królową jeziora Świteź; po części świteziankę, a po części rusałkę. Sarfana nie podlegała władzy Żmijca, ani nie wysyłała mu dani. Była niepodzielną panią swego jeziora. Chętnie udzieliła azylu zbiegłym nałożnicom i zamieniła je w świtezianki, aby car – władca ludzi stracił do nich wszelkie prawa. Uratowane niewiasty – Jelica, Traszymira, Bogdana, Milena, Jarosława i Bogna – Milena otrzymały herby i zostały damami dworu królowej świtezianek.






Tymczasem lud nadświteski – kniaziowie, bojarowie, wołwchowie, kupcy, rzemieślnicy i chłopi, tak jak przed laty ich dziadowie zgromadzeni pod stanicami kniazia Łukojara, wypowiedzieli posłuszeństwo carowi i ruszyli do walki przeciw całej jego potędze. Słowianie obrali na wiecu swoim wodzem księcia Jurgę, bo wierzyli, że jako cudzoziemiec ma od Welesa szczególną moc magiczną i siłę. Oprócz ludzi pod stanicami powstania stanęły szyjące z łuku rusałki i świtezianki: sama królowa Sarfana jechała do boju pozłacanym rydwanem zaprzężonym w białe jednorożce i potrząsała włócznią, Neurowie, Lynxowie, Płanetnicy i żmijowie, krasmoludki, wodniki, południce i nocnice, krocie leśnych zwierząt, a nawet nieco przygłupie skrzaty gamonie. Skrzaty te nie nosiły bród jak krasnoludki, za to zakładały kolorowe; czerwone, lub pomarańczowe czapeczki, miały pękate brzuszki, oraz nosy jak kartofle. Stworzyła je Mokosza w erze czwartej i tylko ona sama wie dlaczego obdarzyła gamonie tak małym rozumkiem. W wojnie ludzi z wiedźmakiem, gamonie i krasnoludki pomagały Słowianom jako szpiedzy i posłańcy, choć trzeba przyznać, że niewiele było z nich pożytku. Ci co powstali z władzy Żmijca pod stanicami księcia Jurgi, zadali mu zrazu szereg klęsk w wojnie szarpanej, lecz najmężniejsi z insuregentów nie mogli sprostać sile Dzikiego Gonu. Liczył on sobie dziesięć razy sześćdziesiąt wojów, a były to człowiecze kościotrupy, uzbrojone po zęby, galopujące po nocnym niebie na szkieletach koni. Owi nieumarli wojowie, zrodzeni z witezi wciągniętych przed wiekami przez trąbę powietrzną, służyli pod czarną stanicą Łowcy Herna, wielkiego pana z ziemi teutońskiej. Gdy czarne jak kir niebo rozdzierał ptasi wrzask Dzikiego Gonu, odwaga opuszczała serca najdzielniejszych. Wojowie i wojowniczki rzucając broń, salwowali się ucieczką, a jedynie książę Jurga z mieczem i maczugą, oraz świtezianka Świtka, w potokach deszczu samotnie odpierali szarżę żywych trupów. Jednak ich męstwo na niewiele by się zdało, gdyby nieoczekiwanie nie wyskoczył z zarośli Zajączek Złocieniaszek, przez Bałtów zwany Puszkaitis, syn Boruty i Leśnej Matki. Wygląd miał zajęczy, lecz futerko złociste, a nad jego głową płonęła ognista korona – znak, że był jednym z Enków. Zajączek Złocieniaszek nie szczędząc butnych słów i naigrywania się rozgniewał wielce Dziki Gon. Nieumarli wojowie wiedźmaka puścili się w pogoń za nim, ostawiając w spokoju Jurgę i Świtkę. Zając biegł niestrudzenie, ciągnąc Dziki Gon za sobą. Nie został złapany. Na końcu pościgu czekał Pochwist razem z rycerzami stuha – ludźmi obu płci, dorosłymi, dziećmi i starcami, oraz gromadą żmijów i groźnych zwierząt. Łowca Hern widząc kogo spotkał, dał swym nieznającym strachu, ani żadnych innych uczuć wojom znak do ataku. Był to ostatni bój Dzikiego Gonu. Po niebie przetoczył się straszliwy łomot i szczęk oręża, a niedługo potem spadł deszcz połamanych kości ludzkich i końskich.


*





Żmijec spał na łożu z kości słoniowej, nakryty wilczymi skórami, a sny jego były straszne. Śnił o tym co ujrzał przed laty, za dni swego dzieciństwa. Oto ze wschodu nadciągnął srogi Wyrwibaj; chan tartarski, a z nim zbrojne hordy jakiegoś dziwnego ludu; ni to ludzi, ni demonów, przybyłych z równoległego świata, albo z przyszłych czasów. Hordy te ciskały piorunami jak oszczepami, a za środek lokomocji służyły im żelazne wozy bez koni, wypuszczające z trzewi dym niczym smoki. Ludzie ci tępili smoki i jednorożce, rozpuszczali krasnoludki w kwasie siarczanym, gwałcili i zarzynali rusałki, palili zaczarowane lasy, obracali w perzynę zamki i ścinali królów. Z ust toczyli pianę jak wilkołaki i co rusz groźnie pokrzykiwali o ,,diabelstwie'', które trzeba wyplenić....
Żmijec obudził się z lotosowego snu. Wyrwibaj i jego hordy dawno już przeminęły, zaś w dniu dzisiejszym miał poważniejsze zmartwienia. Odkąd pojawił się Jurga, czarnoksiężnik stracił najgroźniejsze ze swych potworów – złydnie zostały wytrute płynnym srebrem, a Dzikiemu Gonowi sam Pochiwst połamał kości. Siły księcia Jurgi rosły, na jego stronę przechodzili bojarzy i smerdowie, a lada dzień Hradna miała wpaść w ręce buntowników. Żmijec tracił nie tylko wojów, ale i moc magiczna zdobyta dzięki Čortom powoli go opuszczała. Któregoś dnia, gdy Jurga zadał kolejną klęskę jego wojskom, wiedźmak osiwiał. Koszmary jęły nawiedzać go każdej nocy, w dzień zaś stale czuł, że ktoś za nim chodzi – niechybny znak, że Čorty upominały się o duszę czarownika. Nic go nie cieszyło i nawet myśl o zgnieceniu powstania nie pociągała go jak dawniej. Żmijec był stary – żył już pięć wieków i chętnie by umarł, lecz nawet tego się bał.




Tymczasem książę Jurga rozbił obóz pod wałami Hradny. Żmijec, choć jego własna sztuka magiczna jęła napawać go wstrętem, otworzył księgę zaklęć spisaną na ludzkiej skórze, wyrwał i zjadł serce młodej dziewicy, po czym dygocząc padł na kamienną posadzkę. Wyginał się i syczał aż przybrał postać wielkiego węża trusia o szmaragdowej łusce. Wyszczerzył szpilkowate kły ociekające jadem i sekretnymi korytarzami wyruszył by pożreć krobackiego księcia w jego namiocie. Tymczasem straż jego zamku miast do obrony przykładała się bardziej do rozpusty, pijaństwa i rozkradania skarbów swego pana. Żmijec pełzł w stronę namiotu wodza. Choć wielki jak pyton, zdołał przedostać się niepostrzeżenie. Dopiero przed samym namiotem krobackiego księcia zauważył go wartownik, a była to wydra imieniem Lirsa. Dzielne to zwierzę ubiło już wiele węży – żmij i trusi, obroniło swe młode przed orłem, a ponoć nawet zagryzło rysia Skorosława. Lirsa całą się najeżyła i dobyła zza pasa sztyletu widząc węża – potwora, a ów szybko jak myśl rzucił się na nią z obnażonymi kłami. Pojedynek był długi i zawzięty, a nad ranem gdy zęby wydry skruszyły kręgi szyjne trusia, ów olbrzymi gad ponownie stał się wiedźmakiem Żmijcem. Tymczasem na zamku w Hradnie pijana czeladź zaprószyła ogień.


*





Po upadku czarownika, Jurga i Świtka założyli korony z pawich piór i stanęli na wzorzystym kobiercu przed królową Sarfaną, która udzieliła im ślubu dając do wypicia miód z jednego rogu. Słowianie znad Świtezi i ci możni i ci ubodzy zwołali więc, który obrał Jurgę na nowego władcę, grożąc mu gniewem Enków i ludzi gdyby odmówił. Jurdze z największym trudem udało się wytłumaczyć, że jako wielki książę Czerestwicy ma obowiązki wobec Krobacji, przeto nie może panować nad Świtezią. Obiecał za to, że rządy w Hradnie obejmie jego syn. Jurga i Świtka żegnani z żalem powrócili do Czerwonej Krobacji, gdzie przywitał ich król Mato, oraz królowa Albirea z całym dworem.





Tymczasem Słowianie znad Świtezi obrali swym carem bojara Kanina (Caninus), który niestety poszedł w ślady Żmijca i jął dręczyć swój lud pańszczyzną, daninami, gwałtami i grabieżami. Kanin z racji imienia i charakteru porównywany do wściekłego psa, nękał lud słowiański przez długie lata, aż wreszcie nad Świteź przybył z Krobacji książę Jurga II Parszywa Główka, syn Jurgi I i Świtki. Po matce - świteziance miał cudne, złote włosy, lecz z niewiadomego powodu ukrywał je pod chustą, mówiąc, że ma na głowie paprzysko, czyli strupy. Książę ów zabił cara Kanina, lecz wbrew obietnicy ojca odmówił przyjęcia korony.
,,Nieszczęsny to lud, w którym źli gwałtem obejmują tron, a dobrzy od tronu stronią'' – ułożono potem przysłowie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz