piątek, 25 października 2013

Psikus


- Ja to tak uważam, że miesiąc miodowy najlepiej spędzić w Pasiece – żartował Pan Sołtys wyciągając rękę po kromkę chleba z miodem, -  bo tam miodu i pszczół jest pod dostatkiem. W domu państwa Skyjłyckich, Pan Sołtys, jego żona, Łukasz oraz państwo de Slony z Czubkiem włącznie siedzieli przy śniadaniu wiosną 1951r. i rozmawiali na temat wspólnego wyjazdu Lawendycji i Heńka.



- A może by spędzić w Sławoj Hotel? – proponował Łukasz wstając od stołu – myślę, że ma niemniej gwiazdek niż jego odpowiednik w Londynie.
- Łukasz! – upomniał go ojciec – Jak ci nie wstyd; sam jesteś kawalerem, to innym nie zazdrość! Ten przeprosił i do głosu doszła jego siostra.
- Moglibyśmy zamieszkać w Lesie – proponowała Lawendycja – razem ze zwierzątkami, co rok temu tak ładnie grały nam na weselu. Chłopi z Pawlaczycy byli zżyci z przyrodą i potrafili docenić jej piękno, a poza tym – zwłaszcza żeńska część wioski umieli odróżniać jadalne rośliny i grzyby od trujących, unikać kleszczy i leczyć między innymi ukąszenia żmii, a zajmująca się medycyną ludową Stara Babucha (przed wojną wymieniała doświadczenia z warszawskim lekarzem ku korzyści tradycji i nowoczesności) była największym autorytetem naukowym na wsi. Jednak Heniek przyjął propozycję żony z wyraźną dezaprobatą.



- A to ja mam robić za Eurotarzana? – spytał ironicznie.
- To może byśmy zamieszkali nad Jeziorem? – Lawendycja wykazała się fantazją.
- Hmm. To jest romantyczne – zamyślił się Heniek, - ale rozumiem, że chciałabyś abyśmy obozowali w ruinach zamku Pietruszków?
- Tak - odparła Lawendycja.
- Widzisz Przeciwmolówko, w nazywaniu żony Heniek przejął zwyczaj teścia – wasze Jezioro jest piękne, ruiny romantyczne, ale nie chciałbym tam mieszkać. Wiesz czemu? W ruinach łatwo o jakiś wypadek; złamanie nogi czy coś podobnego, leżą one z dala od chaty Rybaka, więc z wyżywieniem krucho, a i od Sławoj Hotel daleko... – słysząc to Łukasz zakrył dłońmi twarz i parskał histerycznym śmiechem. Wesołość udzieliła się też pozostałym uczestnikom śniadania.
- Proponuję spędzenie miesiąca miodowego w Chlewie Pijackim przy soczku z marchewki – przez śmiech mówił Łukasz, lecz Pan Sołtys zganił go spojrzeniem, a gdy syn zamilkł zwrócił się do zięcia.
- Masz-li jakąś propozycję? – zapytał się uprzejmie.
Heniek tylko na to czekał. Wstał od stołu i z pasją przemówił.
- W Kiszyniowie – podniósł palec do góry, a w pokoju było słychać brzęczenie muchy – nauczyciele geografii mówili mi, że Warszawa jest stolicą Polski. Wasz kraj był dla mnie pełen egzotyki. W jego ocenie



 miałem do dyspozycji jedynie pryzmat lekcji o dymitriadach i Tarasa Bulby, choć słyszałem też o Koperniku, Marii Curie-Skłodowskiej i paru innych, miałem obraz jednostronny, wykreślony przede wszystkim nazwiskami zakałów w stylu Mniszcha i Gosiewskiego. Teraz, kiedy moja żona jest Polką i od paru lat mieszkam w gminie Pawlaczyca wiem, że Polacy są takimi samymi ludźmi jak Mołdawianie czy Rosjanie, tyle że mówią innym językiem – następnie przykucnął koło krzesła żony i proponował – Twój ojciec był kiedyś w Warszawie. Czy wiesz, że pragnąłbym z tobą zwiedzić stolicę twojego kraju. Czy sama nie marzyłaś o czymś takim? – mówiąc to klęczał przed siedzącą żoną, a pozostali otworzyli ze zdumienia usta. Po chwili rozległy się gromkie brawa. Lawendycja była zachwycona propozycją wyjazdu do Warszawy. Dzień przed wyjazdem mającym się odbyć na końskich grzbietach zamiast na szczecińskich Junakach , Heniek nad czymś intensywnie pracował , korzystając ze zdobycznych papierów, maszyn do pisania, rolley – flexów. Co ciekawe, choć jego rodzice byli zagorzałymi przeciwnikami komunizmu, wujek



 Jewgieniew Rugova był agentem NKWD. Mały Heniek często bywał w odwiedzinach u krewnego, a bawiąc się w jego domu dowiadywał się często niesłychanych rzeczy. Na przykład poznał wygląd NKWD - owskiej legitymacji...
- Będę się nazywał Gienrich Solanescu – mruczał pod nosem kończąc pracę, - a Przeciwmolówka będzie Lena, jeśli chodzi o nazwisko... Tak to chyba dobry pomysł - państwo Lena i Gienrich Solanescu z mołdawskiej sekcji Narodowego Komitetu ds. Wewnętrznych. Te legitymacje zapewnią nam bezpieczeństwo, a przecież i innych moglibyśmy w razie potrzeby ratować z opresji... – myślał bijąc się z sumieniem. Tymczasem Lawendycja weszła do izby.
- Jeśli w Warszawie, ktokolwiek będzie cię pytał o nazwisko – pouczał nieświadomą sfałszowania dokumentów żonę – to nie mów, ale pokaż ten papierek – tym razem kobieca intuicja jakoś nie zdała egzaminu. Nazajutrz państwo de Slony pożegnali się z rodziną i konno przemierzając Las wyruszyli na miesiąc miodowy do Warszawy.
- Co za kolos! – z trwożnym podziwem, ubrana w chłopski strój z nożem w ciemieniu Lawendycja , trzymając smycz Czubka, wskazywała na szare tytany bloków, lecz jednocześnie były dla niej obce, zimne i przygnębiające. Uwagę przyciągały też inne obiekty – Warszawa była terra incognita zarówno dla Heńka jak i dla Lawendycji. W Łazienkach Czubek obwąchiwał piękne pawie i został przez łabędzicę odpędzony od szarych, puszystych piskląt. Tu w 47r. mieszkał nasz ojciec – mówiła Lawendycja Heńkowi dowiedziawszy się, że stojący naprzeciwko budynek to Hotel Marriot.
- Ciekawe, czy pałac Pietruszków przed zburzeniem wyglądał równie okazale jak ten? – pytał się Heniek rozmyślając nad Zamkiem Królewskim.
Państwo de Slony z lekkim dreszczykiem minęli siedzibę Partii i skierowali się do Ogrodu Zoologicznego.
- Kiedy patrzę na tego miśka przypomina mi się Arvot Baldas - zauważył Heniek przed wybiegiem niedźwiedzia brunatnego.



- A ten – rzekła Lawendycja wygląda jak Utaran Pradeskin, autor Reporterów, tylko okularów mu brakuje – tabliczka informowała, że był to niedźwiedź himalajski .
- Ciekawe czy ten łoś potrafiłby zagrać na fortepianie? – zażartowała.
Choć nóż wystający z ciemienia przykuwał uwagę, to sfałszowane legitymacje z NKWD odstraszały wszystkich zuchwalców. Przestraszyły one kieszonkowca okradającego tasiemcowe kolejki przed sklepem 



spożywczym, bezmyślnych dorosłych rzucających żelastwem do wody z hipopotamami, partyjnego prominenta, który omal nie przejechał kobiety z dzieckiem, kłusowników z Lasu Kabackiego, którymi byli polscy, bułgarscy i wschodnioniemieccy dyplomaci oraz sowieckiego żołnierza, którego słowo Narodnyj Komitet do Wnutrienych Dieł wnet wydobyło z koperczaków, w które popadł na widok Lawendycji. Nikt w Warszawie nie spodziewał się tak szlachetnego postępowania ze strony sowieckich szpiegów. W samej Partii się zastanawiano jak to możliwe; przecież NKWD służy do mordowania niewinnych, a nie do karania niesprawiedliwości! Pewnego razu w budce telefonicznej jakiś obywatel w czarnym płaszczu kontaktował się w poufnej sprawie...
- Dzwoniliśmy do towarzysza Berii – mówił głos w słuchawce – i był zdziwiony gdy wspomnieliśmy o agentach Gienrichu i Lenie Solanescu z Mołdawskiej SRR. Powiedział nam, że jego instytucja nie zatrudnia osób o tych nazwiskach.
- Oni nie są z NKWD – z naciskiem powiedział człowiek w budce – ich legitymacje są sfałszowane, a oni pochodzą z gminy Pawlaczyca, tam rok temu kułacy zadali klęskę Dziadostwu.
- Rozumiem, że wtedy zginął towarzysz Czarny z Kominternu? – mówiła słuchawka.
- On i wielu innych. Warfołomieja Wsiewołdiewicza też zabili; Jerzy Janowicz musiał uciekać, a Towarzysz Pogranicznik wciąż przebywa w Tworkach – powiedział zeznający mężczyzna rozglądając się na boki.
- A skąd wiecie, że to prawda? – pytała słuchawka.
- Bo to ja kazałem im sfałszować dokumenty...
Następnego dnia państwo de Slony nie spodziewali się niczego złego. Szli chodnikiem, a po jezdni poruszały się samochody. Jeden z nich towarzyszył im od dłuższego czasu. Kiedy usiedli na ławeczce, tajemniczy samochód zaparkował bardzo blisko na chodniku, tuż przed samym obiektem, a Czubek niespokojnie szczekał i warczał. Drzwi się otworzyły, a pies był w furii.
- Jesteśmy z Urzędu Bezpieczeństwa – z samochodu wysiadło dwóch rosłych drabów – pokażcie legitymacje – Heniek podał obie, a mężczyzna uważnie je oglądał.
- No tak, So – la - nes – cu, Lena i Gienrich, wszystko się zgadza, z Mołdawii na dodatek.
Po tych słowach nadbiegł rakarz i pochwycił Czubka, zaś strzały z pistoletu gazowego wymierzone między oczy, zwaliło małżeństwo z nóg. Ich oprawcy faktycznie byli ubekami. Dodać należy, że byli oni straszliwego wzrostu i niskiego sposobu mówienia, a nadto wielcy zarozumialcy i nieuki.



Byli niezmiernie okrutni jak na UB przystało, a tortury były dla nich niemal tak samo ważne jak oddychanie. Lubili kaleczyć i gwałcić, a gdyby nie potrzeby fizjologiczne mogliby całą ludzkość zadręczyć krwawymi przesłuchaniami. Były to jednocześnie nieuki i nie zawsze potrafili szybko i bezboleśnie zabić człowieka, przeto ich ofiary konały w mękach godnych dantejskiego piekła.
Ubecy wyjęli ze śmietnika butelki po piwie i porozbijali je o głowy zatrzymanych. Kusiła ich perspektywa zgwałcenia Lawendycji, ale postanowili zrobić to w kraterze. Przechodniom się wygrażali:
- Złapaliśmy wrogów narodu, którzy terroryzowali was lewymi papierami.
- Patrzcie! – pokazywali na krwawiące głowy – to czeka wszystkich wrogów władzy
Ludowej. A teraz rozejść się! Warszawiacy żywili wdzięczność do państwa de Slony, lecz nikt nie stanął w ich obronie.
Ubecy tymczasem związali ich i wepchnęli do samochodu. Inni funkcjonariusze inaczej by to zrobili; albo wepchnęli by ich do bagażnika przedtem odpowiednio związawszy, aby potem wyjąć już tylko dwa trupy, albo zawieźliby nocą do Lasu Kabackiego, Łazienek lub Puszczy Kampinoskiej i tam by zastrzelili, by ciała wrzucić do Wisły, ci jednak byli nowicjuszami i nie uważali na szkoleniach.
- Myślisz Grzegorz – mówili między sobą, - że to wystarczy?
- A czego byś chciał?
- Może coś takiego, co mieli Niemcy? – pytał się bandzior.
- A co takiego mieli Niemcy? – pytał się ubek zwany Grzegorzem.
- No wiesz takie samochody, z których spaliny dostają się do środka, a potem tylko trupy się
wyciąga.
- A po co nam potrzebne? – żachnął się Grzegorz. Kułacy może już nie żyją, a jeśli nawet to przecież ich zabijemy.
- Z kontrrewolucją nic nie wiadomo – powiedział jego adwersarz.



Samochód jechał w kierunku ulicy Miodowej, którą teraz, tak jak całą Warszawę zdobił zachód Słońca. W Lesie u stóp Wielkiego Dębu, przed mitycznym skrzatem Hałabałą, wielkości noworodka, który w 1950r. na wesele przyjechał na zającu, zgromadziło się mnóstwo zwierząt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz