piątek, 25 października 2013

Żałgris ' 50, czyli powrót kosynierów




Plaptonius szedł wśród złocistych łanów pszenicy i na błękitnym niebie widział tron Naczelnego Prezesa Stalina, a wraz z krwawym deszczem spadały z obłoków obrazy religijne. Stalin pokazywał ręką na Słońce, które było w kolorze krwi, a jego imię było Śmierć, Wrzód Świata i Niszczyciel. Przed rozsiewającym krwawą łunę obiektem i tronem moskiewskiego Antychrysta klęczały narody, a ich imię było Zdrajcy i Niewolnicy. Zza horyzontu wyszli inni ludzie, odziani w rycerskie zbroje i szli aby czynem okazać znak sprzeciwu krwawemu Słońcu Exterminans i Antychrystowi. Lecz krwawe promienie dosięgały ich, aby obracać w popiół. Ginęły hufce rycerstwa wszystkich narodów i języków. Leciał w górę najcudniejszy z ptaków, dziób jego złoty był zakrzywiony, pierze niczym morska piana, a wszystkie narody nazywały go Filoliberator. Exterminans strzela weń krwawymi strzałami, lecz on, Orzeł Historii; Lech Stanisław Tadeusz i Józef krwią brocząc, zrywa krwawe Słońce z nieba i tron Antychrysta zrzuca w otchłań. Orzeł jaśnieje, a korona z niebios znów spoczywa na jego głowie. Korona miała siedem odgałęzień, siedem drogich kamieni i była wykonana z siedmiu szlachetnych metali. Plaptonius przerażony uciekał w kierunku siedziby Dziadostwa. Za oknem Andrzejczykowa leciała na miotle, w środku zaś Towarzysz Pogranicznik bawił się Ulem Śmierci. Jan Czarny na ogromnym smoku leciał w stronę Kościoła, ale najgorsze miało nastąpić dopiero za moment. W kierunku Plaptoniusa, szedł stojący w płomieniach Aser Kohlbaum i zaczynał go dusić. Nieeee! – wrzeszczał duszony przez swojego wroga, prezes pawlaczyckiego Dziadostwa. – Nieeee! To straszne! Otworzył oczy i spostrzegł, że leży na podłodze. – Niedobrze – mówił – przyśniło mi się zwycięstwo kontrrewolucji! – wyszedł na balkon.

Kiedy ranne wstają zorze, 
Tobie Ziemia, 
Tobie morze 
Tobie śpiewa żywioł wszelki, 
Bądź pochwalon, Boże wielki.

- rozlegała się pieśń w obozie zbrojących się chłopów.
- Dzisiaj zginiecie, więc lepiej zaśpiewalibyście sobie jakieś requiem – sarkastycznie skomentował to Plaptonius.
Tymczasem gdzieś w oddali...


Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja
Swego Syna Gospodzina, Matko zwolena...

Plaptoniusowi przypomniało się jego szczęśliwe dzieciństwo z matką. Pochodził z głęboko wierzącej, katolickiej rodziny, ale gdy matka umarła osierocając dziewięcioletniego Jurka, jego ojciec stracił wiarę w Boga. Później zaś syn poszukiwał szczęścia w socjalizmie; w gimnazjalnym kółku, w Partii, wreszcie w Dziadostwie. O zmarłej matce zdołał już zapomnieć, a wraz z jej wspomnieniem odżyło wszystko co niegdyś odrzucił. Nagle poczuł ogromną pustkę i uczucie braku jakiegokolwiek sensu w całej działalności. Pozabija kułaków? I co z tego?! Czyż i on nie umrze? Zabiłem Kohlbauma aby się od niego uwolnić, a mimo to – on umarł i ja umrę. Zawsze razem – ja i on, nawet tak samo śmiertelni – myślał z goryczą – a jak umrę to co mi przyjdzie z dzisiejszego zwycięstwa, z pochwał Bieruta, z zagłady kułaków? Dlaczego zostałem socjalistą w gimnazjum, a nie w rodzinnym domu, czyż moja Matka nie wiedziała lepiej od tego szui Kohlbauma i towarzysza Szczypiorskiego co jest dla mnie dobre? Nie, pewnie chciała dobrze, ale była zniewolona, tak samo jak Pawlaczyca. A skoro ci ludzie są zniewoleni to jaką wolność im damy jeśli ich wymordujemy, lub wysiedlimy, a w miejsce wsi wybudujemy nową stolicę PRL–u? Kimże jest Bierut, że może żądać takich rzeczy?


... Twego dziela Krzciciela, Bożycze [...]Słysz modlitwę jąż nosimy, a dać raczy Jegoż prosimy...

Jurek zawsze dawał żebrakom na bułeczkę i masełko i wtedy potrafił im współczuć, w sposób dziecięcy. Nie dziecinny, ale dziecięcy w najlepszym tego słowa znaczeniu. Później zaś bił oblanego napalmem Sieradzkiego pogrzebaczem; wybrał Miód Śmierci zamiast kosy, aby jego wróg dłużej cierpiał, ale potem wypił butelkę wódki aby zapomnieć o swoim okrucieństwie.
Choćby matka zapomniała o swoim niemowlęciu, Bóg nigdy nie zapomni – słyszał kiedyś na lekcji religii i na te wspomnienia łzy stanęły mu w oczach. Tak nie można, weź się w garść, przecież władza czyni nas bogami – mówił do siebie, aby zagłuszyć sumienie.

A na świecie zbożny pobyt, po żywocie rajski przebyt...

- Małczat sobaki! – krzyknął w stronę łąki przed domem Pana Sołtysa, jakby z tej odległości mógł ktoś go usłyszeć. Następnie z trzaskiem zamknął drzwi balkonu, umył się, ubrał, zamówił śniadanie, po czym w sali konferencyjnej na poddaszu zwołał ostatnią naradę przed bitwą.
- Wczoraj zachowaliście się jak debil! – stojąc krzyczał i policzkował siedzącego Towarzysza Pogranicznika. – Co to za dziadowskie obyczaje, aby poseł łaził sobie ze spluwą?
- Ależ towarzyszu Plaptonius, my jesteśmy przecież członkami Socjalistycznego Czarnego Zakonu Dziadostwa Polskiego, więc dlaczego nie mamy zachowywać się po dziadowsku? – Towarzysz Pogranicznik silił się na dobry humor, lecz Plaptonius puścił to mimo uszu.
- Dzisiaj poinformują kułaków o rozpoczęciu bitwy towarzysz Scheker i towarzyszka Andrzejczykowa, a jeśli kontrrewolucjoniści ich zabiją, to tym gorzej dla nich – ciszej zaś rzekł do Towarzysza Pogranicznika: - A tę kobietę co ci podała pistolet, przywieź do mnie – wczoraj zachwycił się jego opowiadaniem o Lawendycji de Slony.
Tymczasem o głos poprosił WKR ds. PDz w KS, Warfołomiej Wsiewołdiewicz Kurski.



- Znam trochę wasz język i jestem dobrym dyplomatą – zaczął – raz ubrałem się po cywilnemu i agitowałem w jakimś grajdole, za PKWN – em – zdarzenie to upamiętnia jedna z fotografii w podręczniku gimnazjalnym do historii Szuchty i Mędrzeckiego – jeśli boicie się o Andrzejczykową i Schekera to mogę iść z nimi, bo umiem rozmawiać z kułakami – mówił Rosjanin.
- Znam wasze możliwości, idźcie – powiedział Plaptonius. – Natomiast dowództwo nad naszą armią powierzam Janowi Lechiczowi – ma Kosę Śmierci, to nawet mógłby ich wszystkich sam pozabijać. Czy ochotnicy z wojska i milicji są już gotowi? – zapytał na koniec.



-Tak jest, towarzyszu – rzekł młody oficer z LWP.
-A więc wszyscy pod kwaterę, a posłowie niech wyruszą w drogę! – wydał ostatnie polecenie.
*
- Masz szczęście, że nie wziąłeś pukawki bo w trumnie byś wrócił do Plaptoniusa – mówił Kowal po rewizji Kurskiego.
Berthold Scheker nie znał języka polskiego, więc stał w milczeniu, zaś dwaj pozostali posłowie wzywali do rozpoczęcia bitwy. Andrzejczykowa krytykowała instytucję rodziny, zaś noszone przez nią spodnie szokowały cała wieś.
- Biada – mówił Pan Sołtys do Łukasza – jeśli Dziadostwo zmienia baby w chłopów, to co robi z samymi chłopami? Kurski żartował, że po zwycięstwie, Dziadowscy wywiozą Sławoj Hotel do Moskwy jako trofeum wojenne i zainstalują na Placu Czerwonym. Ostatnie pytanie dotyczyło miejsca i czasu rozpoczęcia bitwy.
- Będziemy walczyć na tej łące, ale przed rozpoczęciem waszej idiotycznej jatki weźmiemy udział we Mszy Świętej.
- Nie zapomnijcie zmówić „Wieczny odpoczynek” – doradził Kurski – we własnej intencji. Posłowie odeszli, a chłopi ruszyli w stronę kościoła.
- My zaś będziemy doskonalić naszą czujność rewolucyjną! – zapowiedział na odchodnym.
Chłopi wchodzili do świątyni, a za nimi niczym cienie snuły się obawy o to, czy nadal Pawlaczyca będzie Pawlaczycą.
Heniek i Lawendycja bardzo obawiali się rozstania, lecz Pan Konida nie omieszkał ich pocieszyć:
- Oboje umrzecie tego samego dnia i o tej samej godzinie – mówił – W kraju jednego z was będzie wojna... – Dziad mówił ze smutkiem, a państwo de Slony zniknęli za dębową bramą kościoła. Wreszcie drzwi zostały zamknięte i rozpoczęła się Msza Święta, celebrowana przez Księdza Dobrodzieja, a Pan Sołtys, jego syn Łukasz i zięć Heniek służyli do niej. Cała wieś z wyjątkiem wyznającego judaizm Pilzsteina 



zgromadziła się przed najświętszym Sakramentem i reprodukcją obrazu Matki Boskiej z Jasnej Góry, przed wojną przywiezioną z pielgrzymki do Częstochowy. Byli wszyscy i jednocześnie każdy (a) z osobna. Trwało nabożeństwo, a na świecie szalał Stalin . Ziemia nielitościwie niszczona przez chciwość i bezmyślność upodobniała się z wolna do wielkiego cmentarza. Było to 3 sierpnia 1950 r. – drugi rok zimnej wojny i wyścigu zbrojeń. Hartuje się stal żelaznej kurtyny, a na mapach politycznych świata, czerwień komunizmu wygląda jak jątrząca się płatowa rana. Chłopi w kościele przekazują sobie znak pokoju, nawet Pan Sołtys i Marian Hiacynt przełamali wzajemną niechęć. Już drugi rok Niemcy żyją w dwóch państwach i dwóch ustrojach. Korea wciąż tonęła w morzu krwi. W kościele zbliża się najważniejszy moment. Gdzieś w jednym z syberyjskich czy kazaskich łagrów więźniarka modli się na prowizorycznym różańcu z chleba, gdzie indziej; w Indiach dziecko umiera z głodu, a Japończyk wspomina matkę, która zginęła w ataku na Hiroszimę. Orgia nienawiści, wiek XX, zbrodnia goni zbrodnię, krew wzywa krew.
Ksiądz Dobrodziej podnosi Hostię w górę, chłopi klękają, a obecni w kościele delegaci Dziadostwa między sobą szepczą: Jeśli to ma być opium dla nas, to nas znów zaczyna jakby wciągać, ale poczekajmy do wygrania bitwy – mówił milicjant.
- Ale czy ludzie o takiej wierze zasługują na śmierć, nawet jeśli są kułakami? – pytał siedzący obok oficer LWP.



W polskim więzieniu, aktywiści Urzędu Bezpieczeństwa podchodzili kolejno do cel uwięzionych żołnierzy Armii Krajowej i ich mordowali. Dusze umęczonych obrońców Ojczyzny wzlatywały do Chrystusa, którego teraz chłopi przyjmowali w Komunii Świętej. Wcześniej jednak odbyła się przedbitewna spowiedź całej wsi.
W Pradze w robotniczej rodzinie, rodzi się kolejne dziecko. Nie jest to mile widziane w socjalistycznym społeczeństwie. Zewsząd padają propozycje aborcji, podkreślanie konieczności pracy zawodowej kobiet, prawienie kazań o tematyce dużej liczby dzieci obciążającej państwo itd. Lecz matka, choć ma już dużo dzieci, kocha również to kolejne, bo każde traktuje jak osobę, a więc stworzenie niepowtarzalne i potrzebujące miłości. Czyż chłopi z Pawlaczycy nie byli dziećmi tego samego Boga, który oszczędził mieszkańców Niniwy i wydał samego siebie na Krzyżu? Czyż Maryja, która nie zapomniała o Warszawie w roku 1920, miałaby zapomnieć o Pawlaczycy w 1950? Niezależnie kto wygra, prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto umie wybaczyć. Kościół pod wezwaniem Bożego Narodzenia był właściwie jedynym miejscem w wiosce, gdzie członkowie rodów Gruszków i Pietruszków zapominali o swoim brzydkim nawyku rozlewu krwi. Był to najwyższy budynek w gminie; mierzył 20 m wysokości, stylem przypominał gotyk, ale posiadał tyle cech regionalnych, że jak pisało o nim w 1994 r:
,,To jedyny egzemplarz stylu nigdzie indziej nie spotykanego. Stylu, który nie występuje tak naprawdę w żadnej innej osadzie, ale został stworzony z Pawlaczycą, z Pawlaczycą też zginie nie zatrzymując nad sobą ani przez chwilę historyków sztuki, mimo iż wart jest uwagi’’ - głosi trudno dostępne opracowanie naukowe o kulturze Pawlaczycy, wydane przez PWN. Dużo było w nim pięknych witraży. Oto scena Bożego Narodzenia – czy nasze dzieci w ogóle będą miały gdzie się urodzić? – myślał Heniek de Slony. Rzeź niewiniątek. Marian Hiacynt płakał wspominając śmierć wnuczka. Chrystus umiera na krzyżu. Jezioro i oba dopływy Wisły niosły falami ciała wielu ludzi; zastrzelonych, zakłutych bagnetami, gwałconych kobiet, a wrony degustowały gałki oczne Piotra Wierzby. Lato było upalne, lecz codziennie ziemię zraszał deszcz krwi i łez. Wśród wód potopu unosiła się arka Noego. Polska krwawiła pod butami sowieckich okupantów, lecz... czy Pawlaczyca ma być arką? Czego? Suwerenności?! Oby. Daniel wśród lwów, a chłopi wśród międzynarodowych masonów, komunistów, satanistów, a przede wszystkim czcicieli instrumentu kaziennego – kałasznikowa, którym wznosili modły do stawianej na ołtarzu władzy i pieniędzy. SCzZDzP – władza im bogiem, terror nabożeństwem, a Prawda – objawieniem. Z nieba spadają ogień i siarka, aby niszczyć Sodomę i Gomorę. Panie, miej litość nad Moskwą i Warszawą aby nie podzieliły losu tych miast, ale żeby za wstawiennictwem Twojej Matki, Marii, mogły zaprzestać czynionego zła... – modliła się Lawendycja de Slony. Chrystus zmartwychwstaje. Jutro niedziela. Kto jej dożyje?
Trwa spowiedź. Przy konfesjonale Łukasz Skyjłycki.
- To będzie ci potrzebne na dzisiejszą bitwę – mówił Ksiądz Dobrodziej podając szczelnie zamknięty flakonik z niezwykłą zawartością.
- Co to jest? – pytał Łukasz.
- To jest cenna relikwia, AQUA CARITAS – mówił Ksiądz Dobrodziej podając Łukaszowi buteleczkę.
Młodzieniec oglądał dar; butelka miała piękny kształt, przypominający pelikana, płyn wewnątrz był czerwony, ale nie była to czerwień drażniąca oczy. Przeciwnie – było to bardzo piękne zjawisko; nasuwało pobudki do łagodności i refleksje nad ogromnym cierpieniem Kogoś bardzo dobrego – Łukasz nie wiedział co było obiektem jego zachwytu. Ksiądz Dobrodziej w pełni rozumiał jego uczucie, ale zdawał sobie też sprawę z wielkiej liczby czekających na spowiedź penitentów, toteż wyrozumiale lecz stanowczo polecił Łukaszowi wstać od konfesjonału.
Kiedy chłopi uczestniczyli w przedbitewnej mszy, Dziadowscy skorzystali z występu agitatora. Był nim sam Wysoki Komisarz Radziecki do spraw Promocji Dziadostwa w Krajach Satelickich, Warfołomiej Wsiewołdiewicz Kurski. Mówił przed domem Towarzysz Pogranicznika, a Plaptonius ubrany w mundur pułkownika Ludowego Wojska Polskiego stał na balkonie. Kurski agitował najlepiej jak potrafił, mówił:
-Ten wiek jest wiekiem szczególnego triumfu nieśmiertelnych idei Marksa, Lenina i Stalina. Jest to wiek Wielkiej Rewolucji Październikowej1917 roku, która rękoma chłopów, robotników i żołnierzy zrzuciła z tronu tyrański rząd caratu, jest to wiek utworzenia Ojczyzny Światowego Proletariatu na trupie Białej Rosji, ten wiek wydał geniusz naszego wielkiego i nieomylnego brata, towarzysza Stalina, który doprowadził do zgniecenia faszyzmu, oraz wyzwolenia ogromnej rzeszy narodów w tym Niemców i Polaków. Dzisiaj naszymi rękoma Rewolucja rozniesie kułacką i nieporadnie rządzoną przez krwawy rząd Pawlaczycę i na gruzach starego porządku wzniesie Nowy Bierutów, nową stolicę Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej... – mówił z naciskiem, miejscami przechodząc w okrzyk.
Dziadowscy słuchali w milczeniu, lecz wielu z nich miało wątpliwości. Jakąż wolność im niesiemy? – myślał Jan Czarny – palimy im domostwa, zabijamy ich, życzymy im śmierci, palimy łąki i pola, zabijamy zwierzęta i zatruwamy studnie, a potem się dziwimy, że nas nie chcą. Kiedy Kurski skończył przemawiać, głos zabrał Plaptonius, wrzeszcząc w stronę Kościoła.
- Niech żyje Stalin! – odkrzyknęli Dziadowscy, po czym prowadzeni przez Jana Czarnego, ruszyli w stronę łąki przed domem Pana Sołtysa.
Plaptonius został w kwaterze; bał się bowiem walczyć z chłopami. Włączył na cały regulator zakazaną oficjalnie muzykę jazzową, naszykował butelkę szampana i rozkazał Andrzejczykowej, aby mu się oddała. Przywódcy SCzZDzP mieli absolutną władzę nad podwładnymi i mogli ich karać śmiercią, kiedy tylko mieli na to ochotę. Plaptonius myślał o Lawendycji. Przed opuszczeniem kwatery polecił Towarzyszowi Pogranicznikowi aby mu ją przyprowadził po uprzednim zabiciu jej męża. Jednak Andrzejczykowa zakochana w Sieradzkim i nienawidząca jego zabójcy Plaptoniusa też rozmawiała z towarzyszem Pogranicznikiem. Mówiła mu o spisku jaki przygotowała. Miał zabić Lawendycję jej własnym nożem, po czym Andrzejczykowa z jego pomocą miała ukatrupić Plaptoniusa – pomścić śmierć Sieradzkiego i samemu objąć władzę. Jednak Plaptonius miał wiernego jak pies poplecznika w osobie Jana Czarnego; członka Kominternu i mistrza czarnej magii, właściciela Kosy Śmierci i Cyrklowachlarza, dla którego sama Śmierć – kostucha ze średniowiecznych i barokowych wyobrażeń była kochanką. Czarny powinien dzisiaj umrzeć – myślała towarzyszka Sylwia, ale w interesie jej samej i jej zwierzchnika i wroga, Jerzego Plaptoniusa leżała wygrana Dziadostwa.
Tymczasem obie armie stanęły na łące. Już niedługo zacznie się,,, masakra! Jedna zbrojna w kałasznikowy, druga w ustawione na sztorc kosy. Siekiery kontra pistolety, szczecińskie Junaki naprzeciw koni. Chłopi wzięli flagę Polski i chorągwie kościelne, a i Dziadowscy nie zapomnieli o swoich chorągwiach. Teraz jedni i drudzy śpiewają przedbitewne pieśni.


Ciebie Boga wysławiamy 
Nasz sztandar, nasz czerwony 
Tobie wszelka moc i chwała 
Wznosi się ponad trony 
Cheruby, Serafinowie ślą wieczystej pieśni głosy 
Niesie on zemsty grom, ludu gniew 
Święty, święty, nad świętymi, Pan niebiosów, Bóg łaskawy, 
Na barykady ludu roboczy 
Hołdy oddać Ci pospiesza; chór Proroków pełen chwały, Apostołów rzesza, Męczenników orszak biały 
Czerwony sztandar ujmij w dłoń [...] Będzie to ostatni bój! 
Panu Bogu zaufałem, nie zawstydzę się na wieki!



Nagle zamilkły słowa Te Deum laudamus i Międzynarodówki. Ksiądz Dobrodziej jak przed laty, bohaterski kapelan Ignacy Skorupka bez broni, trzymając wysoko krzyż jako znak sprzeciwu chorągwi Antychrysta ruszył pierwszy pod lufy kałasznikowów. Nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej, jak się okazało po bitwie, lecz choć Dziadowscy nie zostawili ani skrawka jego ciała, którego by nie wydali na pastwę morderczych kul, był cały i zdrowy. Po jego śmierci w 2000 r. wielu przypomniało to sobie, a nawet obecny proboszcz parafii Bożego Narodzenia widząc w tym cud planuje przedstawić to Watykanowi w planowanym procesie kanonizacyjnym Marcina Buraka. Na razie jednak nie możemy powiedzieć nic pewnego na ten temat. Ksiądz Dobrodziej umarł w opinii świętości.Za swoim proboszczem pobiegło i pojechało wielu chłopów zbrojnych na modłę kosynierów, lecz pod ostrzałem ich zastępy topniały jak wiosenne śniegi. Poza tym konie bały się wystrzałów i przestraszone rozbiegły się po całej wiosce, unosząc uzbrojonych gospodarzy na swoich grzbietach we wszystkich kierunkach. Kowal dzielnie wywijał zapalonym konarem drzewa i zasłaniał się przed kulami za pomocą zdobycznych drzwi. Przed bitwą odlał kilka kopii owej prowizorycznej „tarczy” i rozdał chłopom. Ci jednak byli zbyt słabi, by nosić żelazne drzwi, toteż powbijali je na sztorc w ziemię jako prymitywne barykady. Wtem po stronie Dziadostwa, dowódca Jan Czarny rozkazał Bertholdowi Schekerowi, aby ze swoim Ulem Śmierci wysunął się na prowadzenie. Towarzysz Scheker szedł w asyście dwóch zbrojnych drabów. Pchał przed sobą Ul Śmierci.
- Bon appetit, reaktionischen Schweinen! – Smacznego, reakcyjne świnie! – życzył ironicznie.
- Czy kacapy najadły się szaleju? – pytali się chłopi – Chcą nas zabić ulem, a my takich mamy mnóstwo w Pasiece! – śmiał się Bartnik.
Scheker nacisnął guzik i pszczelarz poczuł, że płonie jak wiązka słomy, a chłopów ogarnęło przerażenie. Tymczasem porcje napalmu , zwanego „Miodem Śmierci” popieliły osobę po osobie. Armia chłopów się cofnęła.
- Stalin gwiazdą nam przewodnią! – wrzasnęli Dziadowscy , a z Ula Śmierci wyleciały owadokształtne roboty IMAGO A-5. Unoszą się nad neokosynierami, trzydziestocentymetrowe, podobne do pszczół automaty; bzyczą, sztyletują za pomocą laserowo ostrzonych żądeł z diamentowymi końcówkami, strzelają amunicją przeciwpancerną. Łąkę ścielą trupy.
- Towarzysz Marks byłby z was dumny! – ze łzami w oczach Kurski klepał radośnie Schekera po plecach. Teraz wysypały się automaty ognia PUPA A-4; chłopi biegają w płomieniach i wrzeszczą jak potępione dusze w piekle. Rzuciły się na nich podobne do pszczelich czerwi, roboty bojowe LARVA A-6, a mikrobomba OVO A-3 powaliła na ziemię najtęższe drzewa w sadzie. Berthold Scheker patrzy i cieszy się z wyrządzonych szkód. Stoi bezpieczny, Dziadowscy nie tracą ani kuli więcej. WKR ds PDzwKS rozpływa się w zachwytach, a dwaj zabijacy eliminują każdego chłopa, który ośmieliłby się doń zbliżyć. Biada! Komu? Łukasz Skyjłycki jechał na grzbiecie Mądrego Osła, w ręku trzymał siekierę, za pasem nóż i sierp, a flakonik z AQUA CARITAS miał zawieszony na szyi. Zbliżał się w kierunku towarzysza Bertholda, a z pyska zaczarowanego wierzchowca wydobywało się wyzwanie:
- Użyj siekiery, Łukaszu! – radził Mądry Osioł.
- Skąd oni wytrzasnęli oślicę Baalama?! – zastanawiał się Scheker.
Tymczasem, Rzeźnik idący za ogonem Mądrego Osła rzucił w dal nożem i zabił dwóch zbirów chroniących Schekera. Teraz Mądry Osioł uderzył przednim kopytem niemieckiego komunistę w czoło, a ten stracił przytomność i osunął się na zakrwawioną trawę. Łukasz wrzucił do otworu flakonik, następnie zaś zgodnie z poleceniem swojego wierzchowego nauczyciela uderzył siekierą w daszek Ula Śmierci. Łukasza, Mądrego Osła, Schekera i dwóch nieżywych trabantów zasłoniła chmura czarnego dymu. Po chwili zaś nastąpiła potężna eksplozja. Łukasza z ogromną siłą coś odrzuciło na tyły armii chłopów; po Ulu Śmierci, ochroniarzach i Bertholdzie Schekerze nie zostało ani śladu. Na poletku wypalonej ziemi, leżało ciało nagiego mężczyzny o osmalonej skórze i spalonych włosach. Było to ciało Władysława Sztuckiego, niegdyś zamienionego w osła przez czarownicę. Kiedy umarł, rzucony na niego czar przestał działać; ponownie stał się człowiekiem. Grzechy jego młodości zostały już odpokutowane.
Chłopi nabrali animuszu. Zaczęli rzucać nożami, kosami, siekierami, sztachetami od płotu, byli też tacy, co łączyli dwie kosynierskie kosy drewnianymi końcami i obracające się, puszczali ruchem wirowym między Dziadostwo. Efekt był taki, że głowy spadały niczym ulęgałki z drzewa. Lecz oto do akcji wkracza Jan Czarny. Podnosi Kosę Śmierci i wskazuje nią na lewo. Kosy, noże, siekiery wypadają z rąk. Na prawo konie konają wraz z jeźdźcami. Drzewa w sadzie usychają. Trup leży na trupie, chłopi są w szoku, a Dziadowscy wiwatują:
- Orędownik leninowskiej słusznej sprawy, z nim zwycięży sierp i młot! – krzyczeli.
Do Jana Czarnego nikt nie mógł się zbliżyć, a zboże więdło na polach. Tymczasem Łukasz doszedł już do siebie, zmówił Wieczny odpoczynek za duszę Schekera i wziąwszy siekierę w dłoń pobiegł ratować wieś. Teraz zaczął się morderczy pojedynek. Jan Czarny usiłował zabić Łukasza kosą, lecz ten sprawnym unikiem przewrócił go na trawę i uderzeniem siekiery rozbił czarny garnek, z którego wyleciał mózg. My zaś spotkamy się ponownie jeszcze w tym tygodniu – mówiła w piekle Śmierć do Jana Lechicza. Uderzeniem siekiery Łukasz rozbił Kosę Śmierci, lecz Śmierć i tak miała zapasową. Komunistów ogarnęło przerażenie, kiedy Skyjłycki podniósł do góry kawałek rozbitego rondla. Jego siekiera była niezwykła; kiedyś Drwal w ciągu tygodnia ściął z jej pomocą siedem drzew (dwa w sobotę), a kiedy zostało wykute jej ostrze, potrzebowało siedmiu zanurzeń w zimnej wodzie, aby się ochłodzić. Łukasz żałował swojego czynu, choć popełnił go w celach obronnych. Znał osobiście Jana Czarnego, kiedy ten odczuwał swoje okaleczenie i odrzucenie. Po raz pierwszy spotkali się o zachodzie Słońca nad Jeziorem. Janek siedział nad brzegiem i płakał, a Łukasz jako jedyny w całej Pawlaczycy chciał się z nim bawić. Zaprosił swojego nowego przyjaciela do domu, tam Czarny poznał i zaprzyjaźnił się Lawendycją, siostrą Łukasza. Była dla niego dobra i podobała mu się, zwłaszcza nóż wystający z ciemienia. Oboje byli skrzywdzeni złośliwością rzeczy martwych i kto wie czy teraz nie byli by małżeństwem. Jan i Łukasz, zanim do Pawlaczycy przybył Bierut byli przyjaciółmi, a teraz wrogie siły Historii i Polityki postawiły ich po obu przeciwnych stronach barykady. Jan Czarny; uczeń Bieruta, członek Kominternu, posiadacz Kosy Śmierci i Cyrklowachlarza, członek Partii, mistrz czarnej magii i kochanek Śmierci, który pod czarną skorupą skrywał udręczony i zmanipulowany umysł i serce martwe już za życia, zginął w służbie bezdusznego systemu.
- Mordercy, faszyści, ścierwa! – wrzeszczał Towarzysz Pogranicznik w stronę chłopów.
- A wy to kto? – odkrzyknął Łukasz.
Na tej szalonej bitwie obowiązki chorążego pełnił Kominiarz. Był ubrany – na biało (!) bo tak przed bitwą rozkazał Pan Sołtys, tłumacząc to zaszczytnym zadaniem, jakie Kominiarz miał spełnić. Ten jednak był od początku przeciwny zarówno zadaniu chorążego, jak i noszeniu białego, reprezentacyjnego stroju. Marzył, że ubrany na czarno, jak kominiarzowi przystoi będzie siedział na dachu i strzelał do Dziadowskich z łuku, a decyzja Pana Sołtysa była dlań jak cios między oczy. Zwłaszcza w sprawie ubioru...
- Ależ panie Skyjłycki – mówił przed bitwą – jeśli praca chorążego jest taka chwalebna, to dlaczego Pan Sołtys sam nim nie zostanie?
- Bo głupio bym wyglądał w bieli – odparł uparty sołtys, a Kominiarz mimo woli się uśmiechnął, bo myślał o sobie właśnie tak samo. Tak więc czyściciel kominów, bez przekonania szedł, trzymając wysoko flagę Polski, z umieszczonym na niej przedwojennym godłem. Lecz, o zgrozo. Scheker – niecnota oblał ją napalmem. Kominiarz przerażony rzucił sztandar i zaczął uciekać.
- Podły! – mówili o nim chłopi.
Nieszczęsny chorąży padł na trawę i dopiero teraz się opamiętał. Scheker i Czarny byli już martwi, a porzucony sztandar leżał na trawie i płonął jak pochodnia. Kominiarz wstydząc się swojego tchórzostwa (zachęcam do rzucenia w niego kamieniem, każdego kto nie boi się płonąć żywcem!) podbiegł i usiłował ugasić płonącą flagę, a chłopi, którzy jeszcze przed chwilą, uważali, że jest podły i bezwartościowy znów nabrali doń szacunku. Biedny gasił ogień białymi butami i próbował usunąć galaretowaty napalm gołymi rękami. Niestety, flaga zdążyła spłonąć z powodu tak wielkiej klęski.
- Te, Zygmunt – mówił do niego Kowal – jesteś chłop, czy nie? Jeśli tak, to nie leż i nie rycz, ale weź tę chorągiew i wracaj do walki – pocieszał go Kowal, a gdy Kominiarz wstał z murawy w poparzone ręce ujął chorągiew Jasnogórską – była to chorągiew kościelna, wzorowana na Cudownym Obrazie z Częstochowy. Nowy duch wstąpił w Kominiarza – chorążego i ten, odważnie prowadził chłopów do boju. 




Wtem Kurski podjechał bliziutko na Junaku i z pistoletu uśmiercił Kominiarza, kulą między żebra. Biały uniform chorążego zaczerwienił się jak trzymana przez Dziadowskich flaga Związku Radzieckiego. Nie udało się go uratować. Umierając padł na kolana, a chłopów ogarnęło przerażenie, gdy sztandar Jasnogórski, chwiał się i groziło mu wpadnięcie w ręce komuny, masonerii i satanistów, a do tego jeszcze międzynarodowych terrorystów. Kurski już wyciągał ręce, aby przechwycić chorągiew, gdy wtem na koniu podjechał w jego stronę neofita de Slony, z kosynierskim orężem. Warfołomiej Wsiewołdiewicz chwycił pistolet, aby zastrzelić Mołdawianina, lecz ten był szybszy. Ostrzem kosy wytrącił mu broń z ręki, jednocześnie ucinając palec, a następnie przebił przednią oponę szczecińskiego motocykla. De Slony triumfalnie niósł sztandar Jasnogórski ponad walczących, a skonfundowany kacap salwował się ucieczką. Nie zdążył nawet zabrać swojego pistoletu. Ten przypadł Heńkowi, który już brał go do ręki, ze wstrętem strząsając palec w trawę. Kurski biegł uciekając i Heniek z łatwością mógł go zabić. Czy jednak powinien to robić? Czuł, że będąc chorążym sztandaru Jasnogórskiego nie ma moralnego prawa zastrzelić człowieka poruszającego się doń tyłem. Nawet jeśli był takim sowieckim ścierwem jak Kurski.
WKR ds. PDz w KS uciekając został zaatakowany przez chłopów zbrojnych w rzeźnickie noże. Przewrócił się na plecy i z braku pistoletu walczył kamieniem. W tej nierównej walce; on – były oficer Armii Czerwonej, który niegdyś walcząc z Germańcami bardziej obawiał się swoich dowódców niż wrogów, teraz nie widział możliwości poddania się. Wiedział co prawda, że jako przedstawiciela władz sowieckich w Polsce nikt go nie zabije za poddanie się, lub dostanie do niewoli jak w jego kraju. A jednak czuł, że nie może się poddać.



Mojego syna ubili Czuchońcy na wojnie zimowej... Teraz pomszczę jego śmierć. Na Polakach... Zabiję ich tyle, ile mam palców u ręki... – myślał gorączkowo używając kamienia jako prymitywnej tarczy. Chłopi byli pełni podziwu dla jego męstwa. Wkrótce jeden z neokosynierów uciął mu głowę. Nagle Kowal widząc przeciąganie się walki rzucił drzwiami w największe skupisko przeciwników. Dziadowscy byli 



w szoku – prędzej uwierzyliby, że Piłsudski, Petlura i Denikin wstaną z grobów, aby walczyć wraz ze swoimi wojskami, niż żeby drzwi miały latać! Kowal zachęcony sukcesem powyrywał żelazne odlewy z ziemi i również ciskał nimi w Dziadowskich. Chłopi nabrali animuszu. Pan Sołtys wysunął się na prowadzenie. Jechał na grzbiecie czarnej klaczy z brzytwą w dłoni. Jednak w oddali chłopi padali jak muchy. Słychać było strzały i widać płomienie pochłaniające osobę, po osobie. Czyżby nowy Ul Śmierci? Pan Sołtys nadjechał w tym kierunku i zobaczył Ruskomobil, zwany też Sovietmobilem. Był to samochód Plaptoniusa, jedyny



 zachowany na świecie egzemplarz, wyprodukowany w USA na zamówienie Franklina Delano Roosveltha dla uczczenia wujka Joe – Stalina. Ruskomobil nie był więc wcale czarną wołgą jak zdawałaby się sugerować nazwa. Pancerny jak czołg i szybki jak gepard samochód był czerwony jak bolszewicka flaga, miał otwór rury wydechowej w kształcie gwiazdy, a jego reflektory wyświetlały znak sierpa i młota na świetlistym polu. Jego maska miała okienko chronione szybą pancerną. Po naciśnięciu specjalnego guzika maska się podnosiła odsłaniając broń pokładową. Działo Ruskomobila w części centralnej składało się z bazooki, w górnej – z miotacza płomieni, a w dolnej i obydwu bocznych – z trzech kałaszników. Było w użyciu (wszystkie pięć elementów funkcjonowało jednocześnie), kiedy Pan Sołtys stanął przed złowrogą maszyną. Z czarnej klaczy został się teraz tylko płonący, podziurawiony kulami trup, jeździec został z ogromną siłą wyrzucony w powietrze. Spadając zamknął maskę Sovietmobila ciężarem własnego ciała, a ponieważ szofer Plaptoniusa jadący samochodem, z powodu upału nie zamknął pancernej szyby, Pan Sołtys ku jego przerażeniu, z brzytwą w dłoni wpełzł do środka. Szofer zlany zimnym potem już wyobrażał sobie straszną śmierć od brzytwy. Czeka, czeka i ... nadal żyje, a obok niego siedzi Pan Sołtys i sapie ciężko.
- Zmykaj stąd waszmość, bo was tu nie trzeba! – odezwał się wreszcie sołtys gminy Pawlaczyca.
- To... to... to... wy... wy... nie chcecie mnie zabić? – pytał się szofer.
- A idź waszmość, pókim dobry – żachnął się Pan Sołtys.
Szofer pospiesznie opuścił Ruskomobil, a Pan Sołtys, który nigdy jeszcze nie prowadził samochodu, na chybił – trafił kręcił kierownicą i naciskał guziki, a Dziadowscy zmykali przed nim jak rozpędzone konie, aż się butami uderzali w pośladki.
Plaptonius, któremu już się znudziła Andrzejczykowa siedział na balkonie i przez lornetkę widząc co robi użytkownik jego samochodu nie mógł wyjść ze zdziwienia.
- Czyżby Stanisław mnie zdradził? – podejrzewał szofera – A może jakiś kułak jedzie moim Sovietmobilem? To niemożliwe. Żmiję przywiozłem sobie z Ameryki. Andrzejczykowa, przynieś mi alkomat!
Łukasz był ranny i leżał pod namiotem. Jego siostra opatrywała walczącego w Dziadostwie, dzielnicowego ze Świnoujścia, którego ciężki stan wymagał pomocy w pierwszej kolejności. Pilzstein walcząc z komunistami doczekał się zmiażdżenia nosa, odłamkiem kuli z kałasznikowa. Teraz opiekowała się nim 


rusałka będąca córką Starej Babuchy. Poczuł jej oddech o zapachu lilii i morza, a następnie zmasakrowany nos Żyda wrócił do normy; zniknęły zeń nawet ślady po ospie.
Następnie Łukasz poczuł jak lodowate jak u trupa palce zmieniają mu opatrunek, a czerwone oczy świecą i grzeją jak dwie zapałki. Przed łóżkiem (czytaj: prymitywnym leżakiem) Łukasza stał jego nauczyciel Pan Konida.
- Bitwa trwa tak długo i nie może się skończyć – ze smutkiem mówił młody mężczyzna – czy kiedykolwiek się skończy, a jeśli tak, to czy jeszcze pozostanie przy życiu ktokolwiek zdolny cieszyć się pokojem?
- W czyśćcu pokutuję od 1800 roku – mówił Pan Konida, a mimo to wiem, że kiedyś będę zbawiony, choć nie wiem kiedy. A po drugie, pokój to coś więcej niż brak wojny. Pokój to dar przyjaźni z Bogiem i dzielenia się z nim stworzeniem. Tego pokoju świat dać nie może, bo świat udziela z zewnątrz: maski, slogany, formę, ubranie i blichtr, ale treść i dusza rodzą się w sercu – tłumaczył Dziad.
- Wybacz mistrzu, - oponował Łukasz – ale nie wierzę w ocalenie Pawlaczycy.
- Nie mnie tym ranisz, ale Boga – ze smutkiem i stanowczo mówił Dziad – nie myślisz teraz o moich naukach, ani o moim świadectwie, bo cię boli, a gdy boli to się nie myśli, ale musisz wierzyć, choćby na przekór całemu światu. Kim jesteś, że nie ma wiary w tobie? – pytał się dalej.
- Człowiekiem jestem, niczym więcej, niczym więcej – uczeń wyrecytował naukę mistrza.
- Widzisz więc – ciągnął Pan Konida – jesteś człowiekiem. Cierpiącym człowiekiem. Synem cierpiącego narodu. Nie ma takiej krzywdy, której nie można ci wyrządzić. Oprócz jednej – Dziad uniósł palec w górę, a w namiocie zapadło milczenie – póki żyjesz nikt nie może ci zabrać wolności, ani nadziei, choćby wszyscy tyrani świata i wszystkie moce piekła sprzysięgły się w tym kierunku. Narodowi można zabrać niepodległość, ale nigdy wolność.
- Ale przecież czasami odczuwamy brak nadziei i bywamy niewolnikami Czegoś... oponował ranny uczeń.
- Jedynie odrzucając Boga, możesz zrezygnować z wolności, a tym samym nałożyć sobie jarzmo własnymi rękoma. Zaś utrata nadziei jest pogrzebem za życia – mówił Pan Konida.
- Wiem, że jestem jak wszyscy ludzie ograniczony w swoich możliwościach poznawczych – z pokorą mówił Łukasz, ale mimo wszystko proszę o przykłady.
- Kiedy byłem psychopata - mówił Dziad i zabiłem własną rodzinę, i najszlachetniejsi we wsi życzyli mi śmierci, kiedy kolaborowałem z Prusakami i byłem żywym denatem – Maryja, jako jedyna nie odrzuciła mnie, lecz pomogła zacząć nowe pośmiertne życie. To dzięki Jej odwiedzinom w czyśćcu ciągle mam nadzieję, doznaję ulgi w pokucie sroższej ponad wszelką imaginację i mając nadzieję, mogę się dzielić nią z tobą.



- Norwid mówił kiedyś, że najstraszniejsze słowo brzmi: za późno – przypomniał sobie Skyjłycki.
- I miał zupełną rację – mówił Pan Konida – a wiesz co jest największą prawdą chrześcijaństwa?
- To, że trzeba się modlić... – nieśmiało rzekł Łukasz.
- Nie zwiększaj, proszę mojego cierpienia – poprosił Dziad.
- To, że Bóg jest miłością... – domyślił się dalej.
- To, że Jezus żyje – odparł Pan Konida – czy wierzysz?
- Wierzę – odparł Łukasz.
- A wierzysz w ocalenie Pawlaczycy? – Dziad pytał dalej.
- Wierzę, wierzę, wierzę, chcę wierzyć, Warszawa ocalała, to i Pawlaczyca również ocaleje, wierzę, proszę módl się o wiarę dla mnie, bo chcę w to wierzyć – mówił gorączkowo Łukasz.
Tymczasem Pan Konida unosił się ku górze, z wolna rozpływał się w powietrzu, aż wreszcie rozbłysnąwszy silnym światłem zniknął. Dziękuję wam wszystkim, żeście mnie przyjęli i że mogliśmy sobie nawzajem pomagać. Teraz jestem już zbawiony i będę się modlił za was. A ty wyjdź z namiotu i zobacz na łąkę, a zobaczysz to, w co uwierzyłeś. Choćby wszyscy stali, ty musisz iść, inaczej czeka cię zastój – ostatnie zdanie było skierowane do Łukasza.
Choćby wszyscy stali, ty musisz iść... Łukasz, Lawendycja, Żyd, rusałka, dzielnicowy ze Świnoujścia, Stara Babucha, Pani Sołtysowa, Czubek i Heniek de Slony opuścili namiot. W międzyczasie bitwa zamieniła się w rzeź, aż w końcu tyran zwany Aresem - Marsem - Odynem opiwszy się krwią legł na miękkim fotelu i zasnął.



Bitwa już się skończyła. Na łące przed domem Pana Sołtysa było czerwono od krwi i gęsto od trupów. Wielu ludzi, walczących pod sztandarami Mesjasza i Antychrysta teraz podało sobie ręce, przymuszonych nielitościwym, czarnym ostrzem kosy. Tylu ludzi zastrzelonych, spalonych w Miodzie Śmierci i działami Ruskomobila, wysadzonych w powietrze, zasztyletowanych przez IMAGO A-5 i zwęglonych przez PUPA A-4, zabitych Kosą Śmierci i stratowanych kołami szczecińskich Junaków, ale też – przebitych kosami na wylot, zdekapitowanych, zmiażdżonych latającymi drzwiami i podkutymi kopytami roboczych koni, zarzynanych nożami, rąbanych siekierami; ofiar i katów, morderców i mordowanych, Znów potrzebna krew, aby szaleńcy mogli się wyszaleć. Wygrali chłopi. Mam taką nadzieję. Choć wniosek wydaje się przecież oczywisty:

Niezależnie od tego kto wygra, prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto umie wybaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz