poniedziałek, 30 września 2013

Emigracja. Heniek

,,Moja mamo jado goście
Niedaleko so na moście
Sykujcie im styry pyry
Jado do mnie kawaliry'' - kurpiowska pieśń ludowa



Aby kontynuować nasze nasze rozważania, musimy przenieść się poza granice Polski, do Mołdawii - małego kraju między Ukrainą a Rumunią, gdzie z dawien dawna ścierały się interesy Turków i Polaków, Rumunów, Rosjan i Sowietów. W okresie międzywojennym w mieście Kiszyniowie, urodził się niejaki Heniek de Slony, bo tak wymawiano jego nazwisko w wersji spolonizowanej. Podczas II wojny światowej Sowieci narzucili jarzmo Besarabii, wówczas krainie na północy Rumunii, obecnie razem z Bukowiną tworzącej pogranicze ukraińsko - mołdawskie. Jego rodzice byli od zawsze przeciwnikami komunizmu - wyniesioną z domu postawę Heniek zachował przez całe życie. Kiedy ojciec i matka opuścili doczesny świat, w sercu ich syna rozkwitło postanowienie, że nigdy nie będzie pracował dla wrogów swojego narodu. Rozżalony przerwał swoją ponadpodstawową edukację, a za ostatnie pieniądze nakupował alkoholu i papierosów. Władze oświatowe w Kiszyniowie rozgłaszały jego zabicie przez rumuńskich opozycjonistów wobec władzy Stalina - publicznie wydalono ze szkoły i przekazano milicji trzech kolegów Heńka, których jedyną winą było posiadanie chałupniczych wytwórni sprzętu domowego przez rodziców, a ponadto trzeci z nich i jedna dziewczyna zostali wydaleni za uczestnictwo w nabożeństwach cerkiewnych.



Tymczasem sam zainteresowany potajemnie przekroczył granicę Ukraińskiej SRR. Dalejże rozpijać kołchozy! Niech alkoholizm uderzy w podstawy komunizmu, niech gorzałka okaże się sroższym tyranem od Lenina i Stalina. Heniek widział tragedię rozpijanych przez siebie niewolników sowchozów i kołchozów oddawanych i oddających się w jarzmo niszczącego nałogu. Oczywiście, że miał wyrzuty sumienia, ale zagłuszał je w sobie. ,,Jeśli kacapy głoszą, że 'wielka rewolucja potrzebuje wielkiej krwi' to dlaczego z kontrrewolucją nie miałoby być podobnie''? - myślał. Alkohol i papierosy rozdawał najczęściej za darmo, pieniądze zarabiał dorywczą pracą, a coraz częściej kradzieżą. W Kijowie dokonał serii włamań do mieszkań członków Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), które przy okazji demolował. Od pewnego Polaka, który podczas wojny pod przymusem przyjął sowieckie obywatelstwo, Heniek kupił kudłatego psa rasy owczarek nizinny o wdzięcznym imieniu Uk Tubajtyna, w polonizacji: Czubek. Dla niewtajemniczonych: Wsiewołd Tubajtyn był ukraińskim bohaterem narodowym, który zginął w XVIII wieku broniąc oblężonej przez Rosjan Siczy Zaporoskiej. Od tego momentu, Uk Tubajtyna zawsze towarzyszył Heńkowi podczas przemytniczych wypraw. Dopóki pili sami chłopi pracujący w kołchozach, problem jakby nie istniał. Co prawda pola leżały odłogiem, ale do Moskwy wciąż nadchodziły raporty triumfalnie donoszące o hałdach zboża, oceanach mleka, jajach licznych jak gwiazdy na niebie, świniach liczniejszych od szarańczy, ziemniakach władnych wypełnić Ocean Indyjski i podobnych mirażach unoszących się niby fetor nad trupami zdechłych z głodu kołchozowych wieprzy. Do czasu... Urzędnicy nadzorujący chłopów też zaczęli pić przemycany alkohol, aż sami zaniedbali się w robocie. W Moskwie nadaremno oczekiwano z utęsknieniem ich wypocin, a gdy tych zabrakło Sowieci spostrzegli, że coś nie gra. W Związku Radzieckim bowiem, świstek zapisanego, lub zadrukowanego papieru z rządową pieczątką znaczył więcej od ludzkiego życia lub pracy. Wreszcie milicja zaczęła szukać Heńka, toteż przemytnik i  jego pies uciekli do Rumunii. Rozpijanie chłopów, a z czasem także robotników, a nawet zbiorowa libacja Komitetu Centralnego w Bukareszcie wyszły na jaw i de Slony ścigany listem gończym w ZSRR i w Rumunii zbiegł na Węgry. Tam jednak przyszła kryska na matyska i Mołdawianin został złapany przez milicję. Z aresztu uratował się brawurową ucieczką i odnalazłszy Czubka uciekł do Czechosłowacji. Lata życia poza prawem zmieniły go na gorsze. Stracił skrupuły, niszczenie społeczności było już dla niego czymś normalnym. Okradał zarówno komunistów, jak też ich poddanych. Nauczony ostrożnością rychło opuścił Czechosłowację i przekroczył granicę polską. Nasza powieść zaczyna się w momencie, gdy szukany przez milicję sowiecką, rumuńską i węgierską znalazł azyl na jachcie ,,Huta'' kapitana Jana Tadeusza Sadłowskiego.

*



- Widzę, że jesteś uczciwym człowiekiem i uczciwie pracujesz. Towar - mmmm - tylko te zawistne rybiciotki chcą zrujnować ci życie, ale ja też jestem uczciwy człek i nie dam ciebie skrzywdzić - mówił na pokładzie ,,Huty'' naiwny kapitan, wierzący we wszystkie kłamstwa przemytnika.
Jan Tadeusz Sadłowski był otyły i miał czarne wąsy; image przypominał króla Sobieskiego, a intelektem i doświadczeniem roczne dziecko. Nosił wysokie czarne buty do kolan i typowo kapitański uniform. Jacht ,,Huta'' co roku odbywał rejs z Krakowa do Gdańska, a Sadłowski był jego kapitanem, ponieważ nie mógł znaleźć żadnej innej pracy, a i tą dostał z trudem. Nie miał za grosz autorytetu, był manipulowany przez udającego posłuszeństwo bosmana, teraz zaś przez Heńka de Slony.
- Długo z tobą rozmawiam, więc mi w gardle zaschło, proszę poczęstuj mnie tą rosyjską wódką! - prosił kapitan Sadłowski.
Heniek podał mu butelkę, a kapitan po skosztowaniu jej zawartości...
- Heniek! Jesteś najlepszy! - wykrzyknął entuzjastycznie.
Przemytnik i jego pies zostali stałymi członkami załogi, protegowanymi nieco sfiksowanego kapitana. Heniek poił go alkoholem i częstował papierosami (w obu przypadkach bez banderoli), a Jan Tadeusz wśród ,,ochów'' i ,,achów'' pozwalał sobą manipulować przy akompaniamencie głośnych i widowiskowych zapewnień o przyjaźni. De Slony żył wygodnie na pokładzie ,,Huty'', ale kapitan rychło mu się znudził. Był pewny, że Polska w przeciwieństwie do Kraju Rad, Rumunii i Węgier, a kto wie czy również nie Czechosłowacji? - nic nie wie o jego przestępstwie. ,,Huta'' i Sadłowski były już dla niego nudne jak flaki na oleju. Zapragnął zejść na ląd, rozpić jakiś kołchoz, czy też raczej PGR, może fabrykę, aby nie miał kto dla komunistów pracować, a nie gnić bezczynnie na krypie, kupować używki w państwowych sklepach i znosić ciężki dowcip kapitana. ,,A właściwie to czy dobrze robię? - zadał sobie pytanie leżąc w hamaku - rujnuję rodziny i zdrowie, a komunę zdaje się to nic nie obchodzić - myślał rozgoryczony. - Przeciwnie, to komuna raczej szkodzi mi, niż ja jej. A poza tym czy można być prawdziwym wrogiem komunizmu, stosując w jego zwalczaniu tę samą niegodziwość''? Wtedy przychodził do niego diabeł, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia. ,,Świat jest już tak urządzony, że aby samemu żyć, trzeba krzywdzić innych, to taka konieczność - usprawiedliwiał się przemytnik - działam w słusznej sprawie a cel uświęca środki, tak np. robi wojsko, a z pewnością Białogwardziści bywali okrutniejsi ode mnie. Zaraz - nikogo przecież nie zabijam, nawet najpodlejszego partyjnego śmiecia! Niszczę rodziny? Szkoda, że musi tak być, że te rodziny i tak już niszczone przez Partię, gdyby wiedziały dlaczego muszą ginąć, to widząc w swojej zagładzie, zagładę komuny, uznałyby się za męczenników''! Heniek zgasił papierosa i wyszedł z hamaka.
- Muszę czym prędzej opuścić tę krypę i zająć się przemytem, albo sfiksuję jak kapitan! - westchnął głośno.
Od czasu gdy uciekł węgierskiej milicji niczego nie przemycił. Na ,,Hucie'' bał się rozpijać pasażerów. Wiedział, że bosman go nienawidzi jako konkurenta w manipulacji kapitanem i jest gotów zaskarżyć go na najbliższym posterunku Milicji Obywatelskiej.
- Wiesz Czubek - mówił do psa - uciekniemy stąd i to już niedługo.
- Hau! - odezwał się owczarek nizinny Uk Tubajtyna.
- Nie martw się. Umknęliśmy Węgrom, umkniemy też Polakom.
,,Huta'' tymczasem płynęła w dół rzeki i obecnie znajdowała się na wysokości Konstancina - Jeziornej. Kapitan Sadłowski i Heniek de Slony siedzieli na plastikowych krzesłach przed zardzewiałym, blaszanym stolikiem i pili tokaj.
- czy lubisz raki? - z głupia frant zapytał przemytnik.
- Nie, bo szczypią, a to boli! - zaprzeczył kapitan.
- A wiesz, że teraz wszyscy mają raka? - ciągnął Heniek. - W Hameryce wszyscy mają raka, sam ruski prezydent ma raka...
- Hmm - zdziwił się Sadłowski. - Jak wszyscy mają, to zejdę w wodę i złapię jednego, ale do czego będzie mi potrzebny? - kapitan zdradzał wielką naiwność.



- ,,Nie wiedziałem, że rodak Kopernika może być takim debilem'' - pomyślał Heniek, głośno zaś powiedział:
- Jest na świecie taki przepis, że każdy człowiek musi mieć raka i trzymać go w kieszeni, na razie tak robią w Hameryce, ale w Polsce też już zamierzają wprowadzić, więc radzę się przygotować.
- Ale ja nadal nie rozumiem do czego jest potrzebny rak w kieszeni? - zafrasował się Sadłowski.
- Bo widzisz, panie kochanku, dzięki wprowadzeniu socjalizmu ludzie stali się tak uczciwi, że milicji grozi bezrobocie, toteż ruski i hamerykański prezydent uchwalili ustawę, żeby milicja karała każdego kto nie ma raka w kieszeni! - głupkowato uśmiechał się Heniek.
- A ja nie muszę mieć raka! - buńczucznie odparł kapitan - bo jak milicja będzie mi sprawdzać, to ja się schowam, albo ciach - przez łeb, że się z rozumem nie połapią!
- Panie kapitanie - de Slony nie tracił cierpliwości - milicjanci noszą broń palną i mogliby pana zastrzelić w każdej chwili! - odparł spokojnie.
- Brrr... - Urodzeni mordercy - wystraszył się kapitan, - ale dlaczego boją się bezrobocia?
- ,,Z jego głową jest gorzej niż myślałem'' - przestraszył się przemytnik.
- Bo ja bym chętnie został bezrobotnym... - marzył kapitan.
- ,,Idioto - miarkuj swoją głupotę, bo nie zdzierżę'' - Heniek słuchał wynurzeń z politowaniem.
- Całymi dniami leżałbym pod drzewem, na słoneczku, jadłbym owoce, które by spadały na mnie... - komentarz zbyteczny.
- A skąd pan kapitan brałby pieniądze? - de Slony próbował sprowadzić go na Ziemię.
- Co miesiąc przychodzi do mnie facet w mundurze, ale nie milicjant i daje mi pieniądze - zdziwiony odpowiedział Sadłowski.
- Tym facetem w mundurze, ale nie milicjantem jest listonosz, a pieniądze otrzymujesz za wykonaną pracę - mówił rzeczowo przemytnik.
- A myślałem, że daje mi pieniądze, bo mnie lubi - kapitan był zawiedziony. - Zawsze wiedziałem, że jestem bardzo zasłużony dla Polski...
- ,,W zbijaniu bąków'' - pomyślał Heniek.
- ...ale nie wiedziałem, że aż tak! - zakończył triumfalnie. - No to jak, panie de Slony; chodźmy do wody łapać raki i wsadzać je sobie w kieszeń! - powiedział wesoło.
- O nie! - chytrze zaprzeczył przemytnik - u nas w Mołdawii opracowano nową metodę chwytania raków. Nazywamy ją ,,obrzędem napędzania raka''. Używamy w niej papierosów.
- To ciekawe - powiedział kapitan - możemy spróbować?
- Oczywiście - odpowiedział de Slony.
Kapitan i przemytnik trzymając skrzynie pełne papierosów, weszli do kajuty i szczelnie ją zamknęli. Heniek pootwierał skrzynie i pomacał się po kieszeni czegoś szukając.
- Nie rozumiem co teraz będziemy robić - dziwił się kapitan Sadłowski. - Jaki ma to związek z rakiem?
- Raki siedzą nie tylko w rzekach i jeziorach, ale także w papierosach - tłumaczył chytrze de Slony - musisz być cierpliwy a rak sam do ciebie przyjdzie.
- Ale co mam robić? - dopytywał się naiwny kapitan.
- Zamknij oczy... - radził przemytnik.
- ... otwórz buzię - dopowiedział Sadłowski.
- Nie, buzię też zamknij i nie otwieraj aż rak do ciebie przyjdzie - mówił de Slony - połóż się na podłodze, rozluźnij, oddychaj głęboko - radził obłudnie. - O jeszcze okienko zamkniemy, o, co jeszcze? - pytał się uśmiechnięty zjadliwie. - Teraz pan kapitan będzie trzymał buzię na kłódkę, ani mru - mru i niech się... raczki przyśnią - de Slony z politowaniem patrzał jak kapitan wykonuje wszystkie jego polecenia.
Następnie wyjął z kieszeni zapalniczkę i pozapalał nią zawartość drewnianych skrzynek. Z tuby używanej przez Sadłowskiego do wydawania rozkazów na mostku kapitańskim, zrobił mu inhalator, przez który węższym końcem, szary, gryzący dym miał dostać się do nozdrzy. Dym ze skrzynek ogarniał całą kajutę, podczas gdy Heniek pospiesznie wyszedł z niej, zamknął drzwi i zabrawszy ze sobą Czubka i pieniądze Sadłowskiego po kryjomu opuścił statek. Kapitan leżał przytomny jak śpiące po długim i męczącym dniu dziecko. ,,Hutę'' unosiły fale Wisły, zaś z oparów tytoniowego dymu - ,,Idzie rak - nieborak, jak uszczypnie będzie znak''. Rak dawał mu pieniądze, samochody, alkohol, papierosy i jedzenie. Z kieszeni wystawały czerwone szczypce i rak łapał nimi dziewczyny. ,,Fajnie! Fajnie!'' - przez sen mamrotał Sadłowski. Wszystko było zgodnie z obietnicą Heńka de Slony. Ten zaś stał z Czubkiem na brzegu Wisły i spoglądał na bezwładnie kołysaną falami ,,Hutę''.
- A pisz pan do mnie na Berdyczów! - wesoło krzyknął w stronę statku.
Głaskał i przytulał Czubka, obaj tarzali się po zielonej trawie.
- Wolny, wolny! - krzyczał de Slony. - Nareszcie na lądzie!
Kapitan cały dzień nie wychodził z zadymionej kajuty, aż wzbudził niepokój załogi, nie wynikający niestety z altruizmu. Bosman pukał, ale nie spotkało się to z odzewem. Pukał coraz mocniej, walił pięścią w drzwi kajuty, aż wreszcie je otworzył. Nagle pokład ,,Huty'' zasłoniła ogromna chmura szarego dymu. Marynarze wynieśli leżącego kapitana na pokład. Obudził się cały w wymiocinach i znienawidził Heńka de Slony. Bosman powrócił do łask Jana Tadeusza Sadłowskiego. Tymczasem nasz Mołdawianin był w Konstancinie - Jeziornej. Sprawił, że komendant MO, agitator komunistyczny i przewodniczka pracy, stale ze sobą skłóceni, tym razem zgodnie leżeli pod płotem z czerwonymi nosami. Heniek nauczony ostrożnością, po wywołaniu tego incydentu opuścił Konstancin - Jeziorną i udał się razem z Czubkiem na północ, przemierzając Las. Jego życie zmieniło się na stałe (i na lepsze!) kiedy kolejnym etapem jego wędrówki stała się Pawlaczyca.

*


Cztery spalone stodoły, ośmiu ludzi leżących pod płotem, jedno pole leżące odłogiem, mąż, który zamordował żonę, wszędzie walające się śmieci: butelki, paczki papierosów, pożar łąk z trudem ugaszony, czerwone nosy i żółte zęby, ludzie cuchnący etanolem i nikotyną, pięć prób gwałtu; jedna udana, rozcięcie nogi o butelkę przez jakieś dziecko na polu, obniżenie sprawności psychicznej i fizycznej, zwiększenie impotencji, zahamowanie wzrostu, prowokujące do wymiotów, przesiąknięte odorem książki i zeszyty dzieci, w Jeziorze biomasa niedopałków i butelek przekroczyła biomasę ryb. Oto pobieżny bilans wprowadzenia alkoholu i papierosów do Pawlaczycy. Wiec postanowił schwytać winnego za wszelką cenę, lecz było to trudne bowiem Heniek koczował w już opuszczonych chatach i w stodołach, tudzież w innych pomieszczeniach gospodarskich, a używki rozprowadzał raz jawnie, a raz anonimowo. Początkowo niszczył wieś z zapałem, ale obecne wyrzuty sumienia odezwały się najsilniej - przecież w tej wsi nie mógł dostrzec ani śladu komunizmu, dlaczego więc miał ją rozpijać?! Piętnowany ustawami wiecowymi, wzywany do pokuty i nawrócenia przez Księdza Dobrodzieja, otoczony niechęcią Żyda i Sadownika oraz przeklęty przez Starą Babuchę, miał sojusznika w wiejskich dziewczynach, którym rozdawał rosyjską wódkę, mołdawskie wino i białoruską machorkę.
- Wiesz Przeciwmolówko - mówił Pan Sołtys - wczoraj były rekolekcje trzeźwościowe, bo Ksiądz Dobrodziej musi je teraz organizować od nowa, to wiesz co się stało? - gardłował z werwą. - Szewc znów się spił. No, wyobrażasz sobie? Pije i mówi: ,,Ale mocna'' o tej wódce z Rosji, wiesz, a Ksiądz Dobrodziej pyta się: ,,Co jest mocne''? Wiesz co Szewc odpowiedział? - Pan Sołtys musiał zaczerpnąć powietrza, a Lawendycja słuchała zmęczona.
- Szewc odpowiedział: ,,Nasza katolicka wiara'' - Pan Sołtys rumienił się ze wstydu. - No wiesz, żeby tak się zbłaźnić i to w Kościele, to ja bym się wstydził. I teraz się wstydzę za Szewca. Gdybym znalazł tego co go rozpił, to bym mu nie wiem co zrobił - Pan Sołtys odpiął pelerynę na znak, że zakończył tyradę.
Tymczasem Lawendycja kochała Henka, ten jednak nie zwracał na nią uwagi. Co z tego, że była dobrą i piękną kobietą, skoro nosiła nóż w ciemieniu, nie piła gorzałki, ani wina, nie paliła papierosów, a jej ojciec miał opinię człowieka ekscentrycznego. Poza tym nie była w nim zakochana, bo dostrzegała też jego wady. Kochała go prawdziwie, a on do prawdziwej miłości jeszcze nie dorósł. Tak więc Lawendycja dla niego nie istniała - uważał, że niespotykane nigdzie indziej imię i ciemię z tkwiącym nożem to ostateczne cechy dyskwalifikujące kobietę w jego oczach. De Slony, któremu tego dnia nie szły interesy, wiedział o obowiązującej w Pawlaczycy prohibicji i trudnościach jakie to stwarza dla niego. Postanowił, że uderzy w same fundamenty niekorzystnego dlań prawa.
- Rozpiję sołtysa - pomyślał idąc drogą do jego domu.
Zastał Pana Sołtysa siedzącego za biurkiem w swoim gabinecie.
- Szczęść Boże, panie gospodarzu! - pozdrowił uprzejmie mimo, że był ateistą.
- Panie Henryku, jeśli łaska - żarliwie zaoponował Pan Sołtys - proszę mnie nie nazywać gospodarzem, bo ja nie jestem żaden gospodarz, ni dziad, bo za dziada robi Pan Konida, ale jestem sołtysem gminy Pawlaczyca, panem Stefanem Eustachym Romanem Skyjłyckim, mam szlacheckich przodków i proszę o szacunek dla mojego urzędu - zakończył życzliwie. - Szczęść Boże. W czym mogę pomóc?
- To ja chcę pomóc - obłudnie przemawiał Heniek.
- W czym? - zapytał Pan Sołtys.
- W rozkoszy - mówił Heniek, po czym wyciągnął na biurko butelkę czerwonego napoju. - To pijemy w Mołdawii - zachwalał -wino. - Jest pyszne, będziesz miał ,,fazę'' po tym, włosy staną ci dęba i będziesz polował na sępa. Wszyscy to piją - zachwalał wino niczym agitator Partię - ten napój jest przyszłością Polski, Europy, świata, Pawlaczycy i ciebie - ciągnął. - Chcesz aby żona cię kochała? - pytał sie demagogicznie.
- Moja Bożenka kocha mnie i bez gorzałki, a poza tym mamy prohibicję. Sam ją wprowadziłem - z dumą zakończył Pan Sołtys.
- Ależ panie Skyjłycki! - przemytnik się nie poddawał. - To nie jest alkohol, to tylko taki napój! - kłamał bezczelnie.
Pan Sołtys postanowił zakończyć sprawę raz a szybko.
- No dobra - mówił - masz tu zapłatę - dał przemytnikowi przedwojenne monety - wezmę to picie.
Pan Sołtys kupiwszy butelkę mołdawskiego wina rozbił ją o biurko.
- No dobrze, co jeszcze macie ciekawego? - uważnie spojrzał na pobladłego i zaszokowanego przemytnika.
- To - odparł de Slony wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
Pan Sołtys długo i uważnie badał białe, śmierdzące obiekty, które widział właśnie pierwszy raz w życiu. Zainteresowany wpakował jednego do ust, pogryzł zębami, próbował połknąć, lecz po chwili wypluł z obrzydzeniem.
- Fuj! - wrzasnął. - Zawsze jecie takie świństwa? - zapytał się zdenerwowany.
- Nie wiedziałem, że nie zna papierosów, ale co grajdół, to grajdół! - myślał zaintrygowany, głośniej zaś dodał: - Tego się nie je, ale pali.
- Ale dlaczego mamy tym palić w piecu, skoro chrustu w Lesie mamy pod dostatkiem? - dziwił się Pan Sołtys.
Heniek się uśmiechnął.
- Tym się nie pali w piecu na zimę, ale zapalone trzyma w ustach dla przyjemności - tłumaczył Heniek, mimo woli widząc absurdalność palenia tytoniu.
- Ja nie rozumiem co to za przyjemność - rzekł Pan Sołtys.
- Wsadź sobie w usta a zrozumiesz - zdecydowanym ruchem rąk de Slony wepchnął Panu Sołtysowi papierosa w rozdziawioną ze zdziwienia buzię i zapalił zapalniczką.
- Fuj! - ryczał Pan Sołtys. - Chcesz mnie otruć?! - rzucił papierosa na podłogę i pobiegł otworzyć okno.
- Co za świństwo! Rzyg, rzyg, rzyg, rzyg, rzyg - wymiotował na biurko i podłogę, a Heńkowi robiło się niedobrze, gdy na to patrzał. - Łukaszu, osiołku, wyprowadźcie pana! - polecił.
Żarzący się papieros upadł Panu Sołtysowi na sznurowadło i to powoli zaczynało się tlić. Tymczasem Heniek nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy młody mężczyzna i stojący na zadnich kończynach Mądry Osioł wzięli go za ramiona i nie mogąc wymówić ani słowa, ni stawić oporu, dał im się prowadzić w stronę drzwi. Gdy poniósłszy porażkę odchodził z domu, z okna usłyszał wrzask ,,Zbrodniarz''! i kiedy się obejrzał, ujrzał przelatujący mu nad głową płonący adidas.
Ledwo Pan Sołtys ochłonął z gniewu, przyszedł do niego Żyd.
- Cześć Mosiek - zagadnął Pan Sołtys. - Wiesz, ja tak ostatnio nie słyszę żadnego gwaru z Chlewu Pijackiego. Czyżby chłopom zbrzydł soczek jabłkowy i tęsknili do wódki?
- Panie Sołtysie - odparł roztrzęsiony Żyd - chłopom nie tęskno do wódki; oni wódkę piją i prawo prohibicji łamią, a do karczmy nikt nie przychodzi, bo przecież już od dawna nie podaję napojów alkoholowych! - mówił Żyd.
- Hmmm. Chyba już wiem dlaczego... - zamyślił się Pan Sołtys.
- A to dlatego - żywo gestykulował Pilzstein, - że to wina tego człowieka co przyjechał z Unii Sowieckiej i sprzedaje to czego nie powinien!
- Nazywają go podobno Heniek de Slony i jest podobno Besarabem czy Bukowińcem, tak nie orientuję się w tych sowieckich nacjach... Ma jeszcze polskiego psa, którego nazywa nazwiskiem jakiegoś Małorusina, a my mówimy nań Czubek, bo ten Rusin nazywał się Tubajtyn, czy jak mu tam... - Pan Sołtys zamyślił się głęboko i ukrył twarz w dłoniach.
- Sadownik mówi - przerwał zadumę Żyd, że jeśli de Slony nie przestanie rujnować naszego interesu, to on go normalnie zabije! Tak Sadownik powiedział - była to prawda. - Panie Skyjłycki, pan jest tu do pilnowania porządku, on przecież rozpije całą wioskę! - zakończył błagalnie.
- Nie uczyła cię pani matka, że nie wolno kłamać? - buńczucznie zapytał Pan Sołtys.
- Ale panie dobrodzieju, ja mówię prawdę! - zaoponował Żyd.
- A nie - zaprzeczył Pan Sołtys - bo mówisz ,,całą wioskę'', a ja też jestem jej mieszkańcem, a mimo to nie złamię własnej ustawy o prohibicji. Nie dam się rozpić! Już wkrótce potwierdzę czynem prawdziwość  dzisiejszej deklaracji - zakończył uroczyście, a Żyd był pewien, że ucieszy Sadownika tą odpowiedzią.
Mosiek Pilzstein chciał już wyjść, bo zapadł już wieczór, ale Pan Sołtys jeszcze zagadnął go na odchodnym:
- A wiesz Mosiek, że ten de Slony był dzisiaj u mnie zanim ty wszedłeś? - zapytał.
- I co zrobił? - zapytał Żyd.
- Wiesz - odparł Pan Sołtys - dał mi butelkę wina z Mołdawii i na siłę zmusił mnie do kupna, lecz ja potłukłem ją o biurko, bo jak prohibicja to prohibicja, a wtedy ten zbrodniarz chciał mnie otruć. Dał mi takie białe, miękkie patyki z brązowymi paprochami w środku, włożył mi do gębusi i zapalił, a wtedy gwałtu rety!
- Papierosy... - domyślił się Żyd Pilzstein.
- Jakby cała siarka z piekła znalazła się w moim domu, aż zwymiotować musiałem, o tu leżą moje... wstyd to mówić... jeszcze nie zdążyłem ich sprzątnąć - wskazał na biurko i podłogę - to wiesz, ja kazałem Łukaszowi i Mądremu Osłu, aby wyprowadzili go z domu, on idzie won a ja patrzę; w międzyczasie buta mi podpalił papierosem i teraz go nie mam na nodze - Pan Sołtys musiał odsapnąć chwilę.
Żydowi robiło się już niedobrze.
- Bueeee. Dobranoc panie Skyjłycki. Bueee. Dobranoc. Dziękuję za wsparcie. Bueee. Rz... Muszę, bueee, iść już! - wymiociny zmieszane z winem wśród potłuczonego szkła napawały Żyda wstrętem.
Pan Sołtys to posprzątał, nie chciał bowiem budzić żony, rano zaś nadciągnęły ważkie wydarzenia...



Uk Tubajtyna nie mógł znaleźć swojego pana. Niezamieszkana od lat chata, w której ostatnio nocowali, miała zerwany dach i z ogromną siłą rozwaloną ścianę. Wył obudziwszy się wśród ruin. Rozdzielenie dwóch przyjaciół. Dramat przez wielu późniejszych komentatorów porównywany do rozdzielenia Karuska i Anielki. Przez wieś szedł owczarek nizinny szukający swojego pana. Mijał domostwa, pola, Wisłę - wieś była jakby wyludniona. Na polach pozostawały tylko pojedyncze osoby pokazujące sobie Czubka palcem i mówiące: ,,Oto pies Heńka de Slony''. Nikt jednak nie robił mu krzywdy. Nieoczekiwanie poczuł zapach swojego właściciela i szedł za nim aż dotarł na stałe miejsce wieców; łąkę przed domem Pana Sołtysa. Cały czas był, jeśli można tak to powiedzieć, trapiony niepokojem, że de Slonemu zagraża niebezpieczeństwo. Kiedy doszedł na miejsce, ujrzał ogromny tłum ludzi. Wiedział jedno: jego pan jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Szczekał i usiłował przedrzeć się przez tłum, lecz dwóch chłopów go pochwyciło i przywiązało do drzewa. Tymczasem dobiegł końca sąd, trzeba powiedzieć, że sprawiedliwy, ze świadkami, adwokatem i oskarżycielem, przesłuchaniem, bez tortur i prób przekupstwa. Warto to zauważyć, zważywszy, że prowadzący rozprawę Pan Sołtys był bardzo zagniewany, lecz starał się panować nad emocjami. Przynajmniej do czasu... Był to sąd nad Heńkiem de Slony, a Czubek wył długo i żałośnie...
- Uznając Heńka de Slony winnym: rozpijania, wsi, kołchozów, fabryk, okradania mieszkań i ich demolowania, kradzieży na statku ,,Huta'' i zagazowania jej kapitana dymem papierosowym przy jednoczesnym prawieniu mu dubów smalonych o ,,obrzędzie napędzania raka'', próbie rozpicia mnie i otrucia papierosami, krótko mówiąc: przekupstwa wymierzonego w naszą prohibicję, oraz ucieczki przed milicją Unii Sowieckiej, Rumunii i Węgier, dłużej nie będę powstrzymywał gniewu. Więcej łajdactwa nie zdzierżę! - krzyczał Pan Sołtys w roli sędziego. - Kara musi być i to surowa! - zakończył groźnie.
Tymczasem de Slony stał przywiązany sznurem do pala, a do kolan piętrzył się stos papierosów oblany alkoholem. Przemytnik nie mógł wymówić ani słowa. W rodzinnym domu w Kiszyniowie słuchał o licznych zbrodniach komunistów, lecz spalenia na stosie w XX wieku nie spodziewał się nawet po Stalinie! Nie mógł uwierzyć swojemu losowi. Pan Sołtys był nieubłagany. Na próżno Ksiądz Dobrodziej i Żyd na kolanach musieli go błagać o złagodzenie wyroku! Sadownika nic to nie obchodziło. Pan Sołtys nie był okrutny, ale bardzo porywczy, dlatego często robił rzeczy, których potem żałował. Tak było teraz.
- Wiem, że macie dobre intencje - zwrócił się do Księdza Dobrodzieja i Żyda - lecz porządek musi być! Jak go nie ukarzę, to inni pójdą w jego ślady i całe społeczeństwo rozpuści się jak dziadowski bicz! Tak być nie może!



Pan Sołtys wyjął z kieszeni trzy szydła, które zamierzał wbić Heńkowi w czoło, usta i serce, na znak, że tamten zgrzeszył myślą, mową i uczuciem. Połowa wsi myślała nad potrzebą leczenia psychiatrycznego ich sołtysa. Ten zaś młotkiem wbijał pierwsze szydło w czoło (a nie lepiej by zrobił kując się nim w pośladek, może gniew szybciej by przeminął?). Mołdawianin konał z przerażenia i bólu. Krew spływała po czole, a niektórym łzy po policzkach. Nagle jakaś młoda kobieta zarzuciła mu białą chustę na głowę. Przemytnik myślał, że zrobiła to z litości, aby nie widział własnej gehenny i uczuł wdzięczność dla niej. Czekał aż drugie szydło przebije mu obie wargi. Nie doczekał się. Uczuł, że ktoś odwiązuje go od pala i rozgarniając stos oblanych alkoholem papierosów, prowadzi go za rękę. Białą chustę zdjęto mu z głowy i Heniek zobaczył swoją wybawicielkę. Była to niebieskooka blondynka w białym wełniaku, z czerwoną szarfą, w spódnicy wzorowanej na łowickim pasiaku i czerwonych butach. Kiedy przyjrzał się jej dokładnie, zobaczył, że miała głowę przebitą nożem. Heniek z wrażenia upadł na ziemię. Pan Sołtys ochłonął z gniewu, wszak nie czuł się na siłach odmówić córce, a tym samym złamać odwieczny, żywy nie tylko w Pawlaczycy zwyczaj, który gdzie indziej zaniknął. W Pawlaczycy po raz pierwszy uratowano w ten sposób przemytnika kontrabandy. Oto tradycja złączyła się ze współczesnością. Pan Sołtys darował przestępcy winę.
- Nie zostaniesz zabity, ale nie wiem czy wiesz, że tym gestem możesz zostać zobligowany do małżeństwa, więc pytam czy nie jesteś już żonaty?
- Nie - odparł de Slony.



Mało wiedział o Polakach; znał ich głównie ze szkolnych lekcji o dymitriadach i z ,,Tarasa Bulby'' Gogola, przeto tym bardziej był pełen podziwu dla Lawendycji Skyjłyckiej. Tymczasem jej ojciec.
- Gniewałem się za te papierosy, ale chcę ci przebaczyć i ciebie też o przebaczenie proszę - mówił do Heńka - jeśli moja Przeciwmolówka nie ma nic przeciw temu, możesz zostać jej narzeczonym.
- Zgadzam sie - odpowiedział przemytnik.
- A teraz pragnę się zapytać naszego autorytetu moralnego - zwrócił się do proboszcza - jak powinni przeżyć narzeczeństwo, aby właściwie przygotować się do życia małżeńskiego?



- Teraz to ,,autorytet moralny'', a wcześniej nie chciałeś go posłuchać! - ze śmiechem odparł Ksiądz Dobrodziej, aby uchronić Pana Sołtysa przed niebezpieczeństwem obłudy. - W ,,Biblii'' Tobiasz i Sara przed ślubem uczyli się wspólnej modlitwy. Proponuję uczynić to samo narzeczonym, ponieważ ,,jeśli Bóg domu nie zbuduje, daremno trudzą się ci co go wznoszą''. Poza tym powinni się uczyć rozmawiać ze sobą, powiem nawet, że na próbę mogliby się pokłócić o coś, aby zbadać swoje reakcje. Wszak nawet w najlepszym małżeństwie takie sytuacje się zdarzają, dlatego lepiej jest nauczyć się przeżywać je jeszcze przed ślubem - zakończył radę.
- A teraz jeśli możesz, obiecaj uczciwą pracę - polecił Mołdawianinowi Pan Sołtys.
- Chcę uczciwie pracować i nauczyć się waszej pracy aby wynagrodzić  z jej pomocą wyrządzone wam szkody, bowiem bronią przeciwko komunie nie jest przemyt, ale miłość - obiecał.
Burza oklasków zakończyła stary rozdział w życiu Heńka i otworzyła nowy, lepszy. Pan Sołtys przypomniał sobie o Czubku i kazał go odwiązać. Nareszcie!



*

Lawendycja Skyjłycka i Heniek de Slony szli łąką w pobliżu domu Pana Sołtysa, a z nimi Pan Konida. Byli narzeczeństwem, a towarzystwo Dziada wynikłe z woli Pana Sołtysa nie wynikało z obaw o niemoralne postępowanie. Ojciec chciał ochronić córkę przed niebezpieczeństwem plotek - niesamowite imię, nóż w ciemieniu, ekscentryczny ojciec, gadający osioł, dziad z czyśćca rodem - wśród rówieśników Lawendycja miała zawsze opinię odmieńca. A teraz jej bohaterski czyn. Przecież już teraz pod wpływem zazdrości plotkowano, że biała chusta miała być jakoby bielizną nietrzeźwego Piotra Wierzby, który łamiąc prohibicję zabił się, ale to tylko absurdalne i krzywdzące wymysły. Pan Konida miał autorytet, toteż mógł uchronić ją przed oszczerstwami. Narzeczeni szli łąką i rozmawiali ze sobą.
- Więc powiadasz, że wasz Dziad naprawdę pochodzi z czyśćca? - bo nie mogę w to uwierzyć - pytał się Heniek.
- Kiedy ty nie wierzysz, ja wiem - odezwał się Pan Konida, - że pochodzicie z prawosławnej rodziny; urodziliście się w Kiszyniowie, a waszymi rodzicami byli Konstantine Solanescu i Kira z domu Ascu. Bardzo kochałeś Boga - Dziad zmrużył oczy - wiem, że w cerkwi byłeś ministrantem. Kiedy rodzice umarli (oboje tego samego dnia!) zostałeś ateistą...
Heniek się zdumiał, bowiem nikomu nigdy tego nie mówił. Porażony padł na kolana przed Panem Konidą.
- Proroku! - zawołał.
- Nie klękaj przede mną, wszak byłem psychopatą, raczej się  nawróć do Boga; nie przekreślił On mnie, nie odrzuca też ciebie; jesteś nawet w lepszej sytuacji niż ja, bo jeszcze żyjesz i możesz odpokutować, podczas gdy moja pokuta trwa nadal... - zakończył Pan Konida. - Powiedziałem co powiedziałem i co jeszcze powiem, bo wiem to od Boga; pozwolił mi to powiedzieć przeciwko zatwardziałości serca twojego.
- A nie mówiłam? - zapytała Lawendycja. - On naprawdę jest z czyśćca, a nie chciałeś mi wierzyć.
- Pasujecie do siebie - ciągnął Dziad - będziecie mieć dwoje dzieci płci obojga...
- To znaczy chłopca i dziewczynkę - tłumaczyła Lawendycja narzeczonemu, który jeszcze słabo znał język polski, a tym bardziej w wersji nieco archaicznej.
- ... nazwiecie je Stanisław i Faustyna na znak kraju i tego czego on potrzebuje najbardziej - powiedział Pan Konida.
- A długo będziemy mieć komunę u siebie? - zapytała Lawendycja.
- Zniknie za lat trzy i jeszcze cztery - tajemniczo odpowiedział Dziad i nie został zrozumiany.
Tymczasem jeszcze tego samego dnia Heniek de Slony poprosił o przyjęcie do rzymskokatolickiego Kościoła.