piątek, 18 października 2013

Człowiek się skompromitował




,,Tu Żydzi, tu Polacy, tam Cyganie
Wznoszą się zwały trupów jak ryby spod fali,
Tybetańczycy, Ormianie o śmierciach
swych potwornych,
Wołają do Historii o ludzi mądrych
Miliardy trupów leża na wskroś Śmierci
Ona na samochodzie nad zabójcami
i zabitymi się mieści
Szkielet bez ciała, w skóry
starców odziana
Strzela z maszynowego karabinu jak mordercza
armata
Odkłada strzykawki z fenolem i 
sypie na trupów karki i głowy,
Ręką bez mięśni i bez skóry
gęsty grad żałobny
Dzieci sztucznie poronionych'' - ,,Milenium czyli Nowe Triumfy''.



- Zapewne wiecie towarzyszu Czarny, że jesteście jedyną osobą, której ufam - w swej kwaterze Plaptonius mówił do Jana czarnego siedząc za biurkiem. - Chcę usunąć Kohlbauma, no wiesz, Sieradzkiego.
Jan Czarny w milczeniu stał przed biurkiem i czekał na polecenia.
- Aby go zabić musimy działać przebiegle, aby nasz spisek zyskał aprobatę innych Dziadowskich i nie został ukarany. Siła Kohlbauma leży w autorytecie jaki on posiada; jeśli chcemy go zniszczyć, musimy najpierw wyzuć go z czci, a wtedy ja będę dowodził pawlaczcykim Dziadostwem! - po tych słowach przekazał Czarnemu dwa przedmioty mające skompromitować Sieradzkiego. - W nocy pójdziesz do jego pokoju;



krzyż mu zawiesisz na szyi, a sfałszowaną legitymację z CIA włożysz do kieszeni - po tych słowach Jan Czarny w milczeniu opuścił kwaterę Plaptoniusa i spełnił powierzone mu zadanie.
Rano chodził po sieni nie mając żadnego zajęcia, a było to 2 sierpnia 1950 roku. Jan Czarny sam przebywał w sieni. Znużony chodzeniem w kółko, usiadł na zydelku i zamknął swoje jedyne oko. ,,Synu wróciłeś! Gdzie żeś ty bywał, czego się nauczyłeś? Wielka rewolucja potrzebuje wielkiej krwi. Wybaczcie... Kochaliście mnie i ja was kocham, ale muszę to zrobić'' - przychodziły mu na myśl słowa z 45 roku. Dalej pamiętał strzały, bliskie mu osoby leżały na podłodze rodzinnej chaty w kałużach krwi. Wstał z zydelka i otworzył oko. ,,Janek wrócił''! - jego siostra Kunegunda pierwsza dostrzegła jego powrót. Widział śmiejącą się twarz dziecka, a chwilę później zmasakrowały ją kule z karabinu. Matka; rodziła go, karmiła swym mlekiem, przewijała, opiekowała się nim dniami i nocami, wszystko to robiąc z miłości, a teraz leżała zastrzelona przez własnego syna. ,,Jeśli kto jest zbrodniarzem a kocha matkę, jeszcze jest zdolny do bycia dobrym, lecz każdy kto matkę swoją nie szanuje i zasmuca, jest tylko podłym stworzeniem'' - mówił mu ojciec. A teraz jego mózg rozlał się na klepisku. To były straszne wspomnienia. Pod białym sufitem latały duże, czarne muchy, a dom, z którym łączył tyle wspomnień, zamienił się w stertę dymiących gruzów. ,,Twierdzą nam będzie każdy próg...'' Ale przecież robił to dla światowej rewolucji, tak uczył go



 Bierut. Słuchał opowiadań o ,,młodocianych bohaterach'' z Unii Sowieckiej; Proni Kołybinie i Pawliku Morozowie denuncjujących ojca i matkę, lecz nigdy nie akceptował ich czynu. Przeciwnie, uważał, że skoro człowiek tak wielki jak Lenin też miał ojca i matkę, nie mógł pochwalać takiej zbrodni. Tak uważał. Do czasu...
Dopiero po czasie zobaczył, że na stoliku koło zydelka znajduje się czarny telefon. Nie myśląc już wcale wykręcił szóstkę; najpierw jedną, potem drugą, a potem następną. Był to numer do piekła. Analogicznie numery do Nieba to: 777, 3, 9 i 10, a do czyśćca - 77. Gdyby podjąć takie starania , numerem uniwersalnym do wszystkich instytucji świata doczesnego mogłaby być czwórka.
- Na jutro rewolucja potrzebuje najstraszliwszej broni jaką tylko możecie znaleźć na potrzeby rozkułaczania mojej wsi - mówił przez słuchawkę.



Wtedy w sieni ukazał się diabeł (ten sam co niegdyś dał czarodziejską siekierę Panu Konidzie) i zabrał Jana Czarnego do piekła. Jego wygląd oczywiście zmieniono; usuwając widok ognia, kar, rozmaitych innych przerażających scen, aby przypadkiem Jan Czarny nie nawrócił się widząc tragedię do jakiej zmierzał. Przecież zło zawsze jak dobro chce wyglądać... Towarzysz Czarny szedł długim korytarzem, a spoglądając w sufit trupiobladej barwy, widział dwa podłużne teleekrany; na jednym z nich były tańczące pary wśród muzyki, na drodze wysypanej piaskiem i obsadzonej kwiatami. Ów obraz był oczywiście ocenzurowany; teleekran nie pokazywał jak weselący się ludzie spadali w przepaść nawet nie wiedząc o tym.
- Co to za ludzie? - spytał się Czarny.
- To są wszyscy - odpowiedział idący z nim diabeł.
- Przecież wiem, że nie wszyscy tak żyją, chcę widzieć całą prawdę! - oponował zaintrygowany.
- Ci ludzie należą do nas - mówił przewodnik Jana Czarnego.
Wtedy włączył się drugi teleekran i byli na nim inni ludzie; szli wśród cierni i kamieni, potykali się, ale wstawali i szli dalej. Ten obraz również ocenzurowano - ci ludzie zostawali na końcu wynagradzani za swą pełną poświęcenia drogę, ale tego nie pokazano na teleekranie.
- A ci dostają się Komuś lepszemu - powiedział diabeł.
Wtedy oku Jana Czarnego ukazał się Bierut i wszystkie nawet najbardziej absurdalne argumenty ateizmu odżyły w jego duszy. Wyrzuty sumienia zostały zagłuszone.



Na końcu wędrówki ujrzał Śmierć. Był to ubrany na czarno kobiecy szkielet z ogromną, czarną kosą ostrzoną na ludzkiej czaszce, zasiadający na tronie z drutu kolczastego. Jan Czarny ukląkł przed kościotrupem i pocałował w rzepkę.
- Zawsze myślałem, że jesteś personifikacją, a nie personą - powiedział do przerażającej istoty.
- Jak widzisz racjonalizm bywa mylący - odrzekła Śmierć. - Początkowo mieszkałam w ciemnym i mokrym jebłku, ale Jewa je ugryzła i mnie wypuściła i od tej pory zabijam was tę oto kosą.
- Twoja wypowiedź przypomina mi ,,Rozmowę Mistrza Polikarpa...'' z tobą - zauważył Jan Czarny.
- Ale to nieprawda, że nikomu nie oddaję swojej kosy! - żywo zaprzeczyła Śmierć. - Co jakiś czas pożyczam ją danym osobom, aby mi pomagały, a gdy przestają być potrzebne, zabijam je same...
- Nie rozumiem jak możesz zabić dwóch ludzi na dwóch kontynentach jednocześnie - dziwił się Jan Czarny - a poza tym czy nie lepiej by istniało kilka Śmierci? Jedna do ludzi, druga do zwierząt, trzecia do roślin, czwarta do bakterii etc?
- Ja też mam swoje tajemnice - odparła Śmierć. - W tym wieku z powodu waszego grzechu, z którego jest



zrobiona moja kosa, mam bardzo dużo zajęć. Najpierw pożyczyłam kosę Abdulhamidowi II aby mordował Ormian, potem Leninowi, Stalinowi, następnie Hitlerowi, a teraz Stalin znów jest głównym depozytariuszem. Co za wiek! - westchnęła Śmierć. - Kiedy przed wojną byłam na Ukrainie, to potem musiałam się trzy moczyć w smole ze zmęczenia, a gdy ostatnio wróciłam z Oświęcimia to myślałam, że zaharuję się na samą siebie! Jeśli możesz, zadzwoń do Stalina i powiedz mu, że jeśli nie przestanie mnie traktować jak swoją niewolnicę, będę dlań szczególnie sroga. Zabijam wasze ciała na wszystkie sposoby, lecz już raz zostałam zwyciężona - nie mogę wam zabijać dusz, bo przecież od 33 roku możecie zmartwychwstawać. W rzeczywistości moja klęska jest już przesądzona, może nastąpić w każdej chwili; ciężki jest żywot Śmierci! - po tych słowach dała Janowi Czarnemu swoją kosę, a na odchodnym rzekła:
- Stalinowi powiedz, że przyjdę do niego w 1953 roku. My zaś spotkamy się ponownie jeszcze w tym tygodniu!
Pan Andreus ov Leovishiner mówił kiedyś, że tylko szaleniec nie boi się śmierci - z tego wynika, że Jan Czarny był szalony!
Siedział w sieni na zydelku z czarną Kosą Śmierci na kolanach. Wtedy przyszedł Towarzysz Pogranicznik.
- Towarzyszu Czarny! Towarzysz Sieradzki wzywa was na górę!
Posiadacz morderczej kosy wstał i poszedł do sali konferencyjnej na poddaszu. Zaczynała się narada wojenna. Sieradzki wyznaczył Towarzyszowi Pogranicznikowi rolę konferansjera, a następnie udzielił głosu proszącemu oń Plaptoniusowi. Ten podszedł do mikrofonu.
- Dzisiaj rano, towarzysz Czarny zdobył dla nas broń groźniejszą od bomby atomowej - Dziadowscy słuchali w skupieniu, a Jan Czarny wyszedł na środek z kosą. - Oto Kosa Śmierci, ta sama, której używa Śmierć do zabijania - na te słowa zamilkł aby zbadać reakcję słuchaczy.
- Ha, ha, ha, ha i jeszcze raz ha - komuniści wybuchnęli homeryckim śmiechem, a Sieradzki gniewnie zmarszczył brwi.
- Towarzyszu Plaptoniusie - powiedział surowo - rewolucja nie potrzebuje błaznów. Wszyscy wiemy, że kostucha z kosą nie jest samą śmiercią, a tylko jej symbolem, przeto bardzo proszę towarzysza Plaptoniusa, aby nie żartował z walki z reakcyjnym kułactwem!
- Ale ta kosa jest naprawdę niezwykła - bronił się Plaptonius - pozwólcie, że zademonstruję - wziął doniczkę z kwiatem i przesunął przez roślinę ostrze kosy; kwiatek zwiądł, mimo, że nie został rozcięty.
Komuniści chcąc - nie chcąc uwierzyli, ale jeden z nich był szczególnym niedowiarkiem.
- A ja wątpię aby tym można było walczyć z całą wsią.
- To może wypróbujemy kosę na karku towarzysza? - zapytał się Plaptonius, a tamten zamilkł skonfundowany.
- Czy mam teraz zabić Sieradzkiego? - spytał się Jan Czarny Plaptoniusa na uboczu.
- Nie, jeszcze trzeba poczekać - zaprzeczył Plaptonius.
- Prosimy towarzysza Czarnego o wygłoszenie przemówienia z okazji zdobycia Kosy Śmierci! - po chwili milczenia powiedział Towarzysz Pogranicznik.
Jan Czarny podszedł do ściennej mapy przedstawiającej Pawlaczycę.
- Tu jest Cmentarz - powiedział wskazując palcem - naszym celem jest sprawić aby przybyło na nim grobów! - zakończył.
Skwitowała to owacja na stojąco; rzadko kiedy członek Kominternu potrafił wypowiadać się tak krótko i zwięźle.
- A gdzie towarzysz Czarny dostał tę kosę? - ktoś się spytał.
- W piekle - odparł Jan Lechicz.
- A kto dał? Czy Śmierć jest szkieletem? - padły dalsze pytania.
- On jest zakochany w niej! - ktoś inny szepnął, na co padły słowa:
- No cóż; każda potwora znajdzie amatora, a dobry koń i po grudzie pójdzie - mówił podpity mężczyzna - ona łysa, on łysy, to pasują do siebie!
Jan Czarny bez słowa podszedł do żartującego człowieka, dwoma palcami zamknął mu powieki, a wtedy z ust buchnęła fala krwi. On zaś trzymał kpiarza za chochołę i patrzył jak biała koszula przybiera barwę krawatu.
- Puśćcie już to ścierwo, towarzyszu Czarny - poprosiła pobladła i stojąca Sylwia Andrzejczykowa.
Martwe ciało opadło na krzesło dając odstraszający przykład wszystkim, którzy chcieliby żartować z ,,narzeczonej'' Jana Czarnego.



- A teraz przyjdzie do nas delegat bratniej organizacji, Socjalistycznego Czarnego Zakonu Dziadostwa Niemieckiego, a nasz gość z NRD, towarzysz Berthold Scheker - Towarzysz Pogranicznik nie tracił zimnej krwi.
Co innego inny członek Dziadostwa - widząc straszne zdarzenia chciał zrobić znak krzyża, lecz przypomniał sobie, że należy do organizacji ateistycznej, toteż poprosił o możliwość wyjścia do sanitariatu, a gdy tam się znalazł, żegnał się jakby to było odpędzanie od much.
Tymczasem Niemiec przyszedł już, a Towarzysz Pogranicznik z konferansjera zmienił sie w tłumacza. Scheker przywiózł ze sobą dziwny obiekt zakryty płachtą materiału.
- Towarzysze! - mówił odsłaniając jeżdżący na kółkach obiekt. - Oto Ul Śmierci. Skonstruowali go niemieccy uczeni na usługach nazizmu i chcieli wypróbować na grupie więźniów obozu koncentracyjnego w Auschwitz, lecz Armia Czerwona zdążyła wyzwolić obóz - mówił Scheker. - Naziści zdołali wywieźć Ul Śmierci do Berlina, a po jego zdobyciu, jakiś amerykański żołnierz interesujący się bartnictwem, trzymał go w swoim mieszkaniu. Na szczęście nasi dzielni agenci ze Stasi zabrali amerykańskiemu szpiegowi tę broń i przekazali ją naszej organizacji...
Tego dnia Dziadowscy byli już gotowi uwierzyć we wszystko.
- ... Ul Śmierci jest bardzo skuteczną i nowoczesną bronią - ciągnął Berthold Scheker - w skład kompletu bojowego wchodzą: ,,Miód Śmierci'' czyli napalm, roboty bojowe - latające IMAGO A - 5, roboty bojowe - pełzające LARVA A - 5, bomby uniwersalne - zminiaturyzowane OVO A - 3 i automaty kierujące płomienie ognia we wszystkich kierunkach PUPA A - 4 - towarzysz Berthold mówił z entuzjazmem, a Plaptonius słuchał z wypiekami na twarzy.
Poprosił o głos, uznał bowiem, że to odpowiednia pora na obalenie Sieradzkiego i przejęcie jego władzy.
- Towarzysze! - przemawiał z obłudą. - My wszyscy zbrojący się na śmiertelny bój z siłami kontrrewolucji, musimy wiedzieć, że wśród nas; wojowników Lenina i Stalina nie potrzeba zdrajców, a ci są wśród nas! - powiedział z patosem i naciskiem.
- Kogo uznajecie za zdrajcę? - spytał Sieradzki.
- Was Witoldzie Florianowiczu! - odpowiedział Plaptonius, a wszyscy zamarli. - Podczas gdy całe pawlaczyckie Dziadostwo obdarzyło was zaufaniem - podszedł blisko do Sieradzkiego - wy prowadziliście działalność szpiegowską na rzecz Watykanu - mówiąc to zerwał mu krzyż z szyi - i Stanów Zjednoczonych - wyrwał z kieszeni sfałszowaną legitymację z CIA.
Sieradzki pojął, że Plaptonius przeprowadził spisek i, że oto cała jego kariera legła w gruzach. Pobladł i nie mógł wymówić ani słowa, słyszał tylko jak poprzedni podwładni teraz domagają się jego śmierci i wyrażają zgodę na objęcie stanowiska przez Plaptoniusa.



- Towarzyszu Scheker - mówił Jerzy Janowicz - udziel Miodu Śmierci, czy też napalmu, aby kara dla tego ścierwa i szui była odstraszająca i napełniła trwogą wszystkich agentów imperializmu i reakcjonistów! - Plaptonius był okrutny, a o tej chwili marzył od zawsze.
Berthold Scheker nacisnął przycisk i ciało Sieradzkiego stanęło w płomieniach. Krzyczał i błagał o litość, lecz Plaptonius pokazywał jego agonię mówiąc:
- Taki los czeka wszystkich przeciwników mojej władzy!
Sieradzki upadł na podłogę i nie mógł żadnym sposobem ugasić galaretowatej substancji. Andrzejczykowa po kryjomu płakała z jego powodu. Tymczasem Plaptonius bił go pogrzebaczem, pluł na niego i mówił:
- Nareszcie się zemściłem za wszystkie upokorzenia, ty ,,wzorowy uczniu'', ty ,,oddany orędowniku socjalizmu'', ty szewsko - żydowska świnio; Aserze Kohlbaum!
Gdy miał już pewność, że Sieradzki umarł, wydał dyrektywy.
- Niech Towarzysz Pogranicznik i Jan Lechicz pójdą z poselstwem do kułaków; jutro rozpoczniemy bitwę!

*

- Ja to dzisiaj jestem zawiedziony - na plebani Pan Sołtys stojąc położył różaniec na stole - wcześniej bym takich rzeczy bał się powiedzieć, ale skoro już jutro mogę zginąć, nie będę się krępował; z moją wiarą jest niedobrze...
Ksiądz Dobrodziej słuchał w milczeniu, a Pan Sołtys kontynuował wyznanie;
- Ja naprawdę jestem wierzący; ksiądz mi mówił o Lepanto i Chocimiu, o tych zwycięstwach wymodlonych na Różańcu i ja wierzyłem, słyszałem, że objawienia w Fatimie były w tym samym roku co rewolucja w Rosji, i że w religii nie ma przypadków, słyszałem te i wiele innych rzeczy, to jest wszystko bardzo piękne, ale dlaczego Pan Konida, były psychopata nie został potępiony dzięki wierze, dzięki Różańcowi, a my choć codziennie całą wioska modliliśmy się o pokój, będziemy mieć wojnę. Czyż Bóg nie kocha wszystkich? - zakończył wypowiedź dramatycznym pytaniem.
- Nie wszystkich, ale każdego,  a to jest różnica - odpowiedział Ksiądz Dobrodziej.
- To dlaczego pozwala, aby Dziadowscy  nas mordowali, przecież ich ofiarą pada wiele bezbronnych kobiet i dzieci... - oponował Pan Sołtys.
- Sam powiedziałeś, że robią to Dziadowscy - odrzekł Ksiądz Dobrodziej.
- Ale Bóg na to pozwala! - odpowiedział Pan Sołtys. - Przecież nie tylko ja to widzę, ale nawet w Piśmie Świętym; przecież dlaczego te dzieci miały zginąć, skoro Bóg narodził się w ich mieście i na pewno mógł je ratować? - takie pytanie nigdy wcześniej nie zostałoby zadane, Pan Sołtys po prostu nie odważyłby się.
- Więc przeciw czemu, lub komu chcesz protestować? - padło pytanie proboszcza.
- Ja wcale nie protestuję, ale uważam, że skoro Bóg dokonał takich cudów w Starym Testamencie, to dlaczego w Nowym nie powstrzymał przed zabiciem tych niemowląt, dlaczego nie ukarał tych co odmówili



Mu gościny, nie zabił Heroda, arcykapłanów i Piłata, ale pozwolił się ukrzyżować, dlaczego tyle troski poświęcił stale zdradzającemu Go narodowi wybranemu, a nas zawsze wiernych wydaje w ręce bezbożników? - kryzys wiary zarysowywał się z każdym zdaniem.
- A uważasz, że jak byłoby lepiej? - Ksiądz Dobrodziej nie poddawał się emocjom.
- No jak to jak? - żachnął się Pan Sołtys. - Najlepiej by było gdyby przeszkodził tym szujom w mordowaniu naszych jeszcze przed popełnieniem zbrodni. Wtedy nie byłoby grzechu - mówił z przekonaniem.
- Ale wtedy nie byłoby też wolności, za którą tak tęsknimy; bo przecież prawdziwa wolność to świadomość różnicy między dobrem a złem i świadomy wybór dobra. Wolna wola nam w tym pomaga, ale nie zawsze robimy z niej dobry użytek - tłumaczył cierpliwie, ale Pana Sołtysa to nie przekonywało.
- Uważam, że skoro dał wolną wolę, powinien karać za jej nadużycia np. wyniszczyć Dziadowskich zanim zdążą skrzywdzić tylu następnych ludzi. Uważam, że skoro Jan Czarny zabił rodzinę, powinien zginąć już po pierwszym trupie. To byłaby sprawiedliwość - polemika trwała.
- Szatani też wielbią Sprawiedliwość, ale nie uznają Miłosierdzia - mówił Ksiądz Dobrodziej, a Pan Sołtys zainteresował się przeciwnymi mu argumentami. -  To jest taka sprawa, że nawet najlepsza mowa nie odda całej prawdy, tu oprócz słów potrzeba czynów, aby mogła się narodzić, bądź umocnić wiara. Uważasz, że Bóg powinien zabić Dziadowskich, ale kim my jesteśmy aby mówić Mu co powinien?! Jesteśmy tylko stworzeniami; ty, Plaptonius, Czarny, ja - wszyscy tak samo bezbronni, a pycha jest szaleństwem, bo przysłania nam prawdę o tym. Drogi Pana nie są naszymi drogami - Jego są lepsze, pozwólmy Bogu być sobą. I tak każdy grzech będzie ukarany; dla Boga tysiąc lat jest jak jeden dzień, a grzesznicy potrzebują czasu aby się nawrócić...
- Ale gdyby byli karani od razu, mniej ludzi byłoby przez nich krzywdzonych - Pan Sołtys dalej oponował.
- Dobrze, żeś to powiedział, bo pójdę śladem twego myślenia. Zadam pytanie tobie, który chcesz śmierci naszych ciemiężycieli. Dlaczego Bóg nie potępił ciebie kiedy byłeś nietrzeźwy, całowałeś krowę robiąc przykrość żonie, byłeś hipokrytą, a swojego zięcia obecnego chciałeś spalić na stosie, czy kiedy robiłeś te rzeczy myślałeś o Sprawiedliwości, której się teraz domagasz? - pytanie ugodziło w samo serce sołtysowego faryzeizmu.
Pan Sołtys uczuł wstyd, ale nadal chciał szukać odpowiedzi.
- Wiem, że nikt nie jest bez grzechu, ale mimo wszystko żeby przynajmniej jakieś upomnienia były aby nas (nie tylko Dziadowskich, bo dziadostwo jest w każdym z nas!) powstrzymać?
- Taką rolę pełni sumienie - mówił Ksiądz Dobrodziej.
- Ale Dziadowscy go nie mają! - zaprzeczył Pan Sołtys.
- Nie ma ludzi bez sumienia - zaprzeczył Ksiądz Dobrodziej - bo sumienie jest głosem Boga, ale nie wszyscy chcą go słuchać.
- Pokusy są takie silne, a sumienie tak łatwo zagłuszyć - myślał Pan Sołtys - czy dobro jest naprawdę silniejsze od zła?
- Dobro dlatego jest dobrem, że się nie narzuca inaczej niż siłą prawdy. Bóg szanuje człowieka mimo codziennie doznawanych odeń cierpień, a tam gdzie grzech, jeszcze obficiej rozlewa się łaska.
- Nadal nie rozumiem dlaczego mamy wolną wolę? - pytał Pan Sołtys. - Czy nie lepiej byłoby działać bez możliwości wyboru? Byłoby wygodniej.
- Jeśli swoje posłuszeństwo chcesz koniecznie opierać na strachu to idź służyć Stalinowi - powiedział Ksiądz Dobrodziej - i naprawdę nie rezygnuj z odmawiania Różańca, jeszcze zostaniesz nim uratowany. W Betlejem przegrał nie Jezus, ale ci co Go odrzucili, tak samo było później, tak samo jest dzisiaj. Odnośnie jutrzejszej bitwy, klęskę poniosły nie nasze modlitwy. Wojna to klęska człowieka.
- Ja to tylko proszę aby Ksiądz Dobrodziej modlił się o zaradzenie mojemu niedowiarstwu - z pokorą odpowiedział Pan Sołtys.
Przyjaciele opuścili plebanię i udali się na stałe miejsce wiecu, gdzie rozpoczynały się zbrojenia. Ogromne rzesze uzbrojonego chłopstwa stały na łące przed domem Pana Sołtysa, razem ze swoimi Siwkami i Kasztankami, Karymi, Gniadymi i Bułanymi, które teraz ze zwierząt pociągowych miały stać się bojowymi wierzchowcami. W dłoniach trzymano kosy, motyki, cepy, noże, siekiery, a nawet łuki, strzały, maczugi. Kowal dzierżył młot i dębowy konar. Krawiec i Szewc za pasem nosili szydła niczym rycerze sztylety. Rybak stanął do boju z siecią. Wielu chłopów wzięło ze sobą widły i grabie. Heniek de Slony nalewał do znalezionych na wiejskim śmietnisku butelek oliwę i zatykał otwory szmatami - pracował nad prowizorycznymi bombami, lecz pragnął mieć to już za sobą. Co innego było w młodzieńczym zapale, czy też raczej zaślepieniu zabijać wyimaginowanych Sowietów zabójczą bronią wyobraźni, a co innego uczestniczyć w prawdziwej walce. Czuł, że nie będzie mógł zabijać ludzi, niezależnie od ich stosunku do zasad etyki i moralności. Pan Sołtys z grzbietu karej klaczy obejmował wzrokiem całą mobilizację.
- A wy, waszmość czym będziecie walczyć? - spytał stojący Szewc.
W odpowiedzi Pan Sołtys wyciągnął z kieszeni brzytwę, której na co dzień używał do golenia i zademonstrował jej ostrze. Nigdy żaden wiec nie zaangażował tylu mieszkańców wsi, co dzisiejsza mobilizacja. Obecni byli niemal wszyscy mężczyźni z wyjątkiem tych najbardziej niedomagających. Kobiety, którym przewodziły Stara Babucha, Pani Sołtysowa i Lawendycja de Slony miały być sanitariuszkami. Wysłano posła do Dziadowskich z prośbą o zachowanie nietykalności im i dzieciom, tudzież o nieniszczenie zasobów naturalnych i dóbr kultury jak np. Kościół czy Cmentarz. Kobiety i starcy przygotowywali prowiant dla walczących. Chłopi robili wszystko co w ich mocy aby zachować dzieci jak najdalej od bitwy.
- Niezależnie kto wygra - mówił Ksiądz Dobrodziej - pamiętajcie, że jedynym zwycięzcą będzie ten kto zdobędzie się na przebaczenie. Naszym modlitwom nie udało się zapobiec wojnie, tak samo zabiegom dyplomatycznym; nie jest to klęska Boga, ale człowieka, który w swoim zaślepieniu odrzuca ofiarowany mu pokój. Nie traćmy jednak nadziei, że Dziadostwo nie będzie miało ostatniego słowa. Nasza Matka ocaliła Pana Konidę przed piekłem, więc może i nas ocalić przed wymordowaniem lub wysiedleniem. Biada jednak tym, którzy pod Bożym imieniem będą ukrywać nienawiść do kogokolwiek. Dziadostwu będzie lżej na sądzie niż takowym, bo ,,Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego do czczych rzeczy''; bo ,,kto mówi, że kocha Boga, a brata nienawidzi jest kłamcą''. Cóż więc mamy robić, skoro to nie my jesteśmy najeźdźcami! Walczcie z pasją, ale bez nienawiści. Pomagajcie wszystkim rannym, nawet Dziadowskim. Oszczędzajcie wszystkich bezbronnych, jeńców traktujcie tak jak sami chcielibyście być traktowani w niewoli. Kto zabije człowieka, niech się usunie z pola walki aby pod figurą Maryjną modlić się za jego duszę. Zależnie od liczby zabitych przeciwników, na tyle lat nie będzie można przystępować do Eucharystii, aż liczba lat stosowna do liczby zabitych przeminie - chłopi nie nudzili się ani przez chwilę; wojnę uważali za przymus. - Wiem, że te słowa są trudne, ale nie potępiam was, będę walczył razem z wami - zakończył Ksiądz Dobrodziej, a podkreśliła to burzliwa owacja chłopów.
Następnie odbyły się ćwiczenia wojskowe. Kowal zdobycznymi drzwiami jak tarczą zasłaniał się przed ciosami ostrza kosy. Wtem ni stąd ni zowąd pojawił się jego synek; bez wiedzy dorosłych napatoczył się na miejsce ćwiczeń i odciągał od nich ojca.
- Synku - mówił Kowal - raz, że przyszedłeś bez zgody tatusia, to jeszcze tatusiowi przeszkadzasz. Tatuś ciebie kocha i nie chce abyś dostał paskiem! - odruchowo łzy stanęły Kowalowi w oczach.
Ćwiczenia zostały przerwane. Ksiądz Dobrodziej postanowił interweniować inaczej niż Kowal, ale z pełnym uszanowaniem jego autorytetu rodzicielskiego.
- Jeśli to możliwe, proszę Bartosza Kowalskiego do stodoły, jak Pan Sołtys pozwoli na rozmowę - poprosił.
- Ależ oczywiście - odparł Pan Sołtys - możecie rozmawiać w mojej stodole, a ja dopilnuję aby nikt nie podsłuchiwał, ani sam nie będę - zapewnił.
Ksiądz Dobrodziej z Kowalem rozmawiał w stodole szeptem:
- Wydaje mi się, że nie powinieneś zbyt surowo odganiać stąd dziecka. Jeszcze bitwy nie ma, a myślę, że obawia się o ciebie i cię kocha; nie odtrącaj go mimo wielu zajęć. Radzę też wysłuchać co ma do powiedzenia, a cokolwiek powie potraktuj poważnie.
- Tak zrobię - rzekł Kowal, który naprawdę kochał swoje dziecko.
Chłopczyk zaś trzymał w ręku szkolny podręcznik do historii.
- Tatusiu - mówił roztrzęsiony - ja i tak wiem, że jutro będziecie walczyć z Dziadostwem, co zabiło mi siostrzyczkę.
- Synu, skąd ty to wiesz... - zastanowił się Kowal.



- Wszyscy to wiedzą - odparł maluch - a w tej książce do historii jest o takim panu Kościuszce co miał chłopów i walczył z zaborcami. I jego chłopi mieli takie kosy - pokazał obrazek przedstawiający kosyniera z jego specyficzną bronią - i nimi zwyciężali wszystkie dziadostwo, nawet armaty - dziecku oczy się świeciły a głos był zmieniony pod wpływem emocji.



Kowal przez chwilę oglądał scenę bitwy pod Racławicami, dumał i mruczał:
- Hmmm. To jest myśl!
Wysoko podniósł do góry i wycałował syna, wziął szkolny podręcznik i machając nim, zwrócił się do Pana Sołtysa i innych chłopów.
- Słuchajcie! Mój synek przyniósł tu taką książkę do szkoły, a w niej o Kościuszce było. Wicie, miał on takich kosynierów, czyli chłopów jak my, ale walczących z kosami na sztorc i zdobywających nimi rosyjskie armaty i ja tak myślę, abyśmy i my sobie takie kosy zrobili... - zakończył z bijącym sercem.
Panu Sołtysowi pomysł się spodobał i wszyscy posiadacze kos, przerobili je na modłę uzbrojenia bohaterskiego chłopstwa XVIII - wiecznej Polski.
Z wolna zbliżał się wieczór, a niebo tonęło w czerwieni jakby zapowiadając krew, którą jutro miała pochłonąć ziemia.
Pan Sołtys ostrzył brzytwę na jutrzejszy dzień, kiedy do mobilizujących się chłopów przyszli Towarzysz Pogranicznik i Jan Czarny z poselstwem od Plaptoniusa.
- Sieradzki był zdrajcą, świnią, reakcjonistą, szpiegiem Watykanu i Stanów Zjednoczonych - mówił Towarzysz Pogranicznik, a chłopi mieli nadzieję, że w Dziadostwie wybuchł spisek, który może zapobiec bitwie, bądź ją opóźnić.- Dlatego został przykładnie ukarany, śmiercią godną wszystkich sabotażystów i faszystów - uroczyście ciągnął Towarzysz Pogranicznik, a chłopstwu kamienie potężną lawiną spadały z serc. - Obecnie naszym przywódcą jest towarzysz Jerzy Janowicz Plaptonius. - Sieradzki mordował was tysiącami, a on będzie was mordował milionami. Na pohybel kułakom! Nie chcemy z wami wojny; niesiemy wam wolność i pokój, ale jutro zafundujemy wam taką walkę o wolność, że kamień na kamieniu nie zostanie - chłopi byli zawiedzeni i drażniła ich aż nazbyt krzykliwa hipokryzja.
Jan Czarny milczał, a Towarzysz Pogranicznik choć zaschło mu w gardle nadal perorował:
- Już jutro przybędą ochotnicy z wojska i milicji aby dopomóc nam w ostatecznej rozprawie, ale o prawdziwych narzędziach zagłady dowiecie się dopiero jutro - myślał o Ulu Śmierci i Kosie trzymanej ręką Jana Czarnego.
- A my mamy opiekę Maryi - odparł spokojnie Ksiądz Dobrodziej.
- Będziemy korzystać z karabinów maszynowych! - groził Towarzysz Pogranicznik.
- A my z Różańca - odparł Ksiądz Dobrodziej.
- Nie chcę wnikać w wasze wierzenia - ciągnął komunistyczny poseł, - ale jesteście już teraz skazani na klęskę, więc zanim przegracie, lepiej w miejscu obrazów urządźcie sobie kącik bezbożnika! - nietykalność posła podziałała nań jak woda sodowa.
Łukasz nie zdzierżył tego aktu chamstwa i arogancji, który oburzył całą wieś. Uczeń Pana Konidy i Mądrego Osła podbiegł i uderzył pięścią posła od Dziadowskich.
- To tak wasz papież uczy przestrzegać prawa? - warknął Towarzysz Pogranicznik przez Łukasza trzymany za chochołę.
- Zabiłbym cię gdybyś nie był posłem, więc teraz miarkuj się i nie nadużywaj swojego immunitetu! - mówił Łukasz Skyjłycki.
Jan Czarny z ogromna, nadludzką siłą, rozdzielił skłóconych i rzuciwszy młodym Skyjłyckim jak szmatą, sprawił, że ten zdarł sobie sukmanę z pleców szorując grzbietem po trawie. Następnie pomógł wstać Towarzyszowi Pogranicznikowi. Ostatnie poselstwo Dziadowskich dobiegło już końca. Kiedy odchodzili, na trawie został niezauważony przez nich czarny przedmiot. Pistolet.
- A czekajcie huncwoty! - krzyknął za nimi oburzony Pan Sołtys. - To tacy z was posłowi?! - komuniście odwrócili się. - Poseł chodzi bez broni, a wy ją mieliście aby nas mordować. Oszuści! - był czerwony z gniewu, a posłowie nie wiedzieli co mają zrobić; pistolet leżał pomiędzy nimi a mieszkańcami Pawlaczycy. Obie strony miały doń równą drogę; czy zechcą zabrać i zastrzelić jego nieuczciwych właścicieli?
- Zabij ją! - szepnął przerażony Towarzysz Pogranicznik do Jana Czarnego, widząc jak Lawendycja de Slony wychodzi z tłumu i podnosi z trawy zabezpieczony pistolet. Córka Pana Sołtysa bez słowa podeszłą do Towarzysza Pogranicznika i oddała mu pistolet, o czym odeszła. Wszyscy zamarli oczekując najgorszego. Również dla samych posłów nie było to sprawą obojętną - nigdy nie spodziewali się bezinteresownie wyświadczonej przysługi. Przywykli do rozmaitych układów; żyli ,,błatem'' tak samo jak i Unia Sowiecka. Było to dla nich niepojęte; oddać pistolet osobie, która jutro może zabić kogoś z jej bliskich, do tego samemu ryzykując życiem? To była żywa ilustracja pojęcia bezinteresowności - zrozumieć może to tylko ten, kto sam jej doznał i postępuje według jej zasad. Towarzysz Pogranicznik odbezpieczył broń i zastrzelił wronę mówiąc:
- Tak jutro wszyscy zginiecie! Z wyjątkiem jej - dodał ciszej.
Z otworu na usta w czarnym garnku, wydobyła się struga płomieni, która otoczyła obydwu posłów, aż ci rozpłynęli się wśród morza purpury, zewsząd otaczającego całą półkulę. Niczym ryby pływały w nim rozmaite gatunki krukowatych, a ich krakanie było niczym szum fal, uwieczniony w muszli, którą zamiast macicy perłowej wyścielały chmury.
Powoli zaczynało się ściemniać i purpurowa krew firmamentu wsiąkła w czarną glebę nocy, na której Księżyc przypominał ogromną perłę.
Chłopi zaczynali się rozchodzić do domostw, ale wielu z nich koczowało na placu ćwiczeń. Z Kościoła dochodziły dźwięki pieśni:

,,Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Zachowaj nas Panie''.

Ta noc dla wielu miała być ostatnią nocą w życiu; już jutro odbędzie się straszliwa bitwa , wojna światów ,,ducha'' i ,,materii''. Wojna nikomu nie wadzących polskich chłopów z tajną, międzynarodową organizacją. 

,,Od nagłej i niespodziewanej śmierci,
Wybaw nas Panie...''



Porównywalna z wojną polsko - bolszewicką, ale na miniaturową skalę.

,,Ciało jest światem małym
a dusza książką małą,
w której zapisano
wszystko co się w świecie stało'' - Adam Mickiewicz.



Już jutro będzie bitwa.