niedziela, 27 października 2013

Oniricon cz. IV

Śniło mi się, że:
- szedłem po Szczecinie w samych majtkach i wchodziłem do fontanny,



- Patrick Buchanan w książce ,,Śmierć Zachodu'' napisał o Ursuli Le Guin,
- w tramwaju stara kobieta w czerwonej kurtce kazała mi skasować bilet, a gdy jej powiedziałem, aby mnie nie pokazywała palcem, rzuciła się na mnie z pięściami,



- pewien chłopak był przez 9 lat opętany i przyjął związane z tym cierpienia dla ratowania dusz,
- do mojej klasy uczęszczał chłopak nie mający nóg, ubrany na pomarańczowo; nauczyciel postawił go na środku klasy i mówił, że ma godność, lecz Irenaus ov Kudlabicic pogardzał nim z powodu ułomności,



- prezydent Bronisław Komorowski w każdy piątek przyjeżdżał z żoną do Szczecina i siadał na schodach przed sklepem ,,Żabka'' na ul. Roosevelta aby przemawiać do szczecinian, raz słyszałem jak prezydent groził, że na stałe zamknie drogę do Parku Żeromskiego i byłem na niego zły z tego powodu,



- J. R. R. Tolkien w ,,Niedokończonych opowieściach'' napisał o królewnie Tatrze - pięknej, wysokiej blondynce o długich włosach, ubranej w białą suknię, z kryształową koroną na głowie, w tym śnie Tatra miała córkę, Tolkien napisał ponadto, że Attyla i chińska księżniczka Glicerynda siedzieli na tronach z jaj,



- na Wałach Chrobrego w Szczecinie razem z innym pisarzem udzielałem wywiadu starszej dziennikarce; gdy ta zapytała mnie o ulubionych bohaterów, odpowiedziałem, że są nimi Czarny Rogan i Ilja Muromiec ; powiedziałem, że lubię ich, ponieważ są to tacy męscy bohaterowie odcinający się od współczesnego metroseksualnego świata,



- w ,,Dziejach Apostolskich'' są wzmianki o walkach Oktawiana Augusta z Żydami, a także o Wergiliuszu i Owidiuszu,



- Andrzej Pilipiuk jadł kraba, a moja śp. Babcia nie wiedziała co to jest krab,



- Nicolae Ceaucescu posiadał broń atomową, która za milion lat skazi Polskę i Niemcy,



- w październiku chciałem napisać posta o Walentynkach,



- moim sąsiadem był muzułmanin Taval Paździoch - brat bliźniak Mariana Paździocha,



- latałem na czymś co przypominało miniaturowy statek kosmiczny i byłem w krainie zamieszkanej przez ludzi, dla których najważniejsze było fantazjowanie; ludzie ci czcili wszystkich bogów występujących w literaturze fantasy,



- w Odessie odbyły się szkolenia policjantów z Rosji, Ukrainy i Białorusi, podczas których wspominano Mieczysława F. Rakowskiego,



- w mojej szkole WF - u uczył gekon krągłopalczasty, a gdy zdechł, inni nauczyciele oddali mu cześć w swoim gronie.

sobota, 26 października 2013

W niewoli ubeków

[...] biedni – mieli nad nimi władzę, a bali się nawet myśleć.
Barbara Skarga Po wyzwoleniu



Na wstępie chciałbym powiedzieć, że ubecy; Grzegorz Kufiński i młodszy odeń Irosław Morski, którzy aresztowali państwa de Slony wieźli ich nie do więzienia, ale do własnej kwatery na ulicy Miodowej. Kufiński i Morski rezydowali w jednym z mieszkań w obskurnej kamienicy udając zwykłych lokatorów i jednocześnie dysponując ogromnym asortymentem aparatury podsłuchowej, co umożliwiało im szpiegowanie sąsiadów. Ci jednak nic nie wiedzieli na temat złowrogich konfidentów. Zapadł już wieczór, kiedy samochód zaparkował przed budynkiem. Ubecy wyciągnęli zeń ledwo żywych ludzi z mocno poranionymi głowami i w kajdankach zaprowadzili ich do mieszkania, gdzie zapalono światło elektryczne. Tam zdarli z nich ubrania, pobili, po czym zamknęli na klucz w ciemnej szafie bez odzieży ze szklanym wizjerem i otworem wpustowym. Byli już bardzo zmęczeni, toteż obiecali sobie, że przesłuchanie z torturami zrobią jutro.
Tak zaczęła się niewola ubecka państwa de Slony. Gdybym miał opisywać wszystkie ich cierpienia, to po prostu – na wołowej skórze by tego nie spisał! Codzienne bicie po nagim ciele, przypiekanie zapalniczką, rozcinanie ślicznej twarzy Lawendycji za pomocą scyzoryka, sypanie soli do ran, przesłuchiwanie w środku nocy, jawna obserwacja za pomocą kamery, oraz wylewanie do środka szafy zawartości nocników - aż strach to opisywać, bo nie wiem czy aby wszyscy Czytelnicy są w pełni władz umysłowych i czy czasem ktoś nie zrobiłby czegoś złego po lekturze tego fragmentu! Ubecy zerwali Lawendycji krzyżyk z szyi, lecz później zapomnieli go zabrać, toteż później pani de Slony włożyła go do otworu w głowie aby uchronić przed profanacją. Odnośnie wyżywienia, oprawcy dawali trochę chleba, z którego Lawendycja lepiła dla 



siebie i Heńka różańce niczym więźniowie łagrów. ,,Matko Bolesna, Matko cierpiących i opuszczonych, pomóż przebaczyć, pomóż przebaczyć. Proszę Cię, a sama nie jestem bez winy; korzystałam ze sfałszowanych dokumentów, z błahego powodu zwlekaliśmy z zostaniem matką i ojcem, ale przecież miłosierdzie Twoje co ocaliło Pana Konidę, nie może zezwolić, aby to trwało w nieskończoność! Racz skrócić nam mękę bo brak nam wytrwałości. O to tylko proszę, nie dozwól aby moje dziewictwo przypadło komukolwiek innemu niż Heńkowi, a jeśli nawet miałabym być zgwałcona, niech umrę zaraz potem... Bądź wola Twoja, nie moja...'' - ostatnie słowa wypowiedziała wśród łez. Po pewnym czasie ubecy odkryli różańce z chleba, zniszczyli je, a więźniom przestali dawać jeść, za to częściej bili i przesłuchiwali. Było tak aż zadzwonił telefon. 
- Zabici już? - pytał głos w słuchawce.



- Złapaliśmy ich - mówił Irosław - a teraz rano wymuszaliśmy zeznania, ale te zeznania to syzyfowa praca. Chcemy aby się przyznali do akcji dywersyjnej, oraz do terroryzmu, ale idzie jak po grudzie, zwłaszcza w przypadku tej baby z nożem w głowie. A co gorsze nie mogę jej zgwałcić bo mnie normalnie wstręt bierze jak patrzę na te blizny, sińce i rany i jeszcze ta dziura w głowie. Już moja teściowa lepiej wygląda - skarżył się Irosław.
- To czemuście ją oszpecili? - zachichotała słuchawka. - Głupi jesteście! Przesłuchanie nie jest konieczne, zabijcie ich, im szybciej tym lepiej, a na przyszłość uczcie się od prawdziwych mistrzów Urzędu Bezpieczeństwa! - słowa zostały wypowiedziane z naciskiem.
- Rozkaz panie komendancie! - służbiście zakrzyknął Irosław, po czym odłożył słuchawkę i powiadomił o wszystkim Grzegorza.
Nie będę tu opisywał zbrodni, która miała się dokonać; dość, że ubecy przygotowali sztylet, łańcuch i chlorowy wybielacz, oraz wyprowadzili jeńców z szafy. ,,Oboje umrzecie tego samego dnia i o tej samej godzinie'' - te usłyszane rok temu słowa były dla nich jedynym pocieszeniem.
Tymczasem w Pawlaczycy...
- Oj, cosik wielka ta Warszawa - mówił Łukasz do ojca - wyjechali w marcu, kwiecień się zaczął, a ich ani widu, ani słychu.
- Sam się tym dziwię niepomiernie i coś mi się widzi, że może być niebezpiecznie. Teraz Plaptonius mieszka chyba właśnie w Warszawie. Klęczał przede mną huncwot, ale on przewrotny i mściwy, może krzywdę zrobić - po tych słowach Pan Sołtys pociągnął łyk soku z rzepy, ale nie uspokoiło go to.



Martwił się jak sam to określił ,,niepomiernie'', ale od czego miał przyjaciół? Jednym z nich był Strach na Wróble. Był kukłą mającą (przynajmniej teoretycznie!) odstraszać ptactwo od smakowitych płodów roli. Stał wbity w ziemię na dwóch sękatych kijach imitujących nogi. Miał głowę zrobioną ze słomy (co nie znaczy, że miał w niej sieczkę w znaczeniu przenośnym!), dłonie wyrzeźbione z brzozowych kijów, oczy z węgli, a nos z marchwi niczym jakiś bałwan, nosił czarny, znoszony kapelusz i dziurawą kapotę, którą pokrywały pstrokate łaty. Rok temu na weselu, oprócz funkcji ,,bodyguarda'', pracował jako tłumacz, był bowiem znawcą języka starokrasnego.
- Dzień dobry, kumie Ceta Polikarpie! - pozdrowił go Pan Sołtys.
- Dzień dobry, Panie Sołtysie - odparł Strach na Wróble. - W czym mógłbym pomóc?
- A głupia sprawa! - Pan Sołtys zdjął cylinder i drapał się po głowie. - Widzisz pan, kumie, bo moja córka i zięć pojechali do Warszawy i miesiąc mija, a nie wracają. Czy byłby kum tak miły, aby też tam pojechać i sprawdzić czy się dobrze mają?



- Ależ oczywiście! - odparł Strach na Wróble. - Zawsze do usług Pana Sołtysa. Wezmę ze sobą Kosz na Śmieci, tego Radodydaka, przed wojną z Warszawy go przywieźli, a on się upiera, że jest z Krakowa. Patrzcie go! Jest blaszanym kubłem na śmieci, a cierpi na manię wielkości!
- Nie on jeden, nie on jeden... - westchnął Pan Sołtys.
Jak uradzono tak zrobiono. Strach na Wróble przytroczył blaszany pojemnik, porozumiewający się jedynie za pomocą dźwięku ,,klap - klap'' do szczecińskiego motoru po czym coś w nim majstrując, sprawił, że ,,Junak'' wyleciał w powietrze i cały dzień unosił się nad Lasem. Wreszcie wieczorem, trzeciego dnia opadł na ziemię i się rozbił, a nasi bohaterowie znaleźli się na przedmieściach Warszawy. Tu Strach na Wróble zaciągnął języka u różnych zwierząt, aby dowiedzieć się o miejscu pobytu Lawendycji i Heńka. Potajemnie uwolnił ze schroniska Czubka i wszyscy trzej ,,po nitce do kłębka'' udawali się na Miodową. Szli unikając światła latarń, aby nie wzbudzać sensacji, choć różnie z tym bywało. Czubek z trudem powstrzymywał się od szczekania, Kosz na Śmieci niemiłosiernie brzęczał, a Strach na Wróble mimo woli przestraszył kierowcę ciężarówki, który przypomniawszy sobie o alkomacie, szukając go zjechał na chodnik. Innym razem jakiś milicjant przerażony strzelał na oślep do Stracha na Wróble i Kosza na Śmieci, na szczęście nie raniąc Czubka. Kiedy nasi przyjaciele dotarli na Miodową, było już rano. Wszyscy trzej stali teraz na klatce schodowej. Chciałbym zaznaczyć, że była to bardzo zaniedbana kamienica, potrzebująca remontu, z obsypującym się tynkiem, z ciągle psującymi się urządzeniami takimi jak kran, czy kuchenka gazowa. W domu tym synantropijnych owadów i gryzoni było więcej niż ludzi. Oni zaś stali na słomiance przed drzwiami podejrzanego mieszkania 8 A. Zapomniałem powiedzieć, że razem ze Strachem na Wróble przybył tu jego przyjaciel; konik polny.



- Spróbuj porozmawiać z miejscowymi wszami, może one coś wiedzą - polecił.
Konik polny zeskoczył na słomiankę i spotkał się z wszami, które piły krew Lawendycji (w Pawlaczycy od dawna nikt już nie miał wszy dzięki postępom higieny).
- Dzień dobry - zagadnął uprzejmie - czy znacie panią Lawendycję de Slony i jej męża Gienricha S.? Słyszałem, że przebywają teraz w mieszkaniu 8 A? - czy widział ktoś równie uprzejmego insekta?
- A panu co do tego? - wesz opryskliwie odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Bardzo panią przepraszam - mówił konik polny, - ale oni są tu podobno uwięzieni przez UB, a ich życie znajduje się w niebezpieczeństwie.
- To raczej my jesteśmy niebezpieczne, bo możemy zainfekować tyfusem - powiedziała wesz.
- Błagam panią - nalegał szarańczak - czy państwo de Slony są w mieszkaniu 8 A?
- Chodzi panu o kobietę z jednym czułkiem? - wesz przeszła do konkretów. - Oczywiście; piję krew dwóch nagich ludzi płci obojga trzymanych w szafie, kobiety z tym czułkiem i mężczyzny. Czy jest pan zadowolony? - zapytała.
- Ach, dziękuję, nawet pani nie wie jak bardzo jestem pani wdzięczny! - krzyknął zielony owad i radośnie wskoczył na kapotę Stracha na Wróble.
Ten wysłuchał informacji, po czym przeszedł do wydawania poleceń.
- Niech Kosz na Śmieci ułoży się w poziomie i będzie gotowy do wyrzutu klapy w stronę przeciwnika - komenderował.
- Klap, klap - ten w odpowiedzi zastukał pokrywką.
- A ty, Uku Tubajtyna masz nie skomlić, ale ustawić się za Radodydakiem. Teraz nie szczekaj! Zrozumiałeś? - zapytał.
- Wow! - odparł pies.
Ceta Polikarp szukał czegoś w kieszeni kapoty, a gdy znalazł i zobaczył, że dwóch kompanów zajęło właściwe pozycje, mamrotał chwilę:
- Niech i tak będzie... Czego się nie robi dla panienki Przeciwmolówki! Odwagi. ,,Atrit, patrit, agej''! - każde z tych trzech słów ilustrował wystrzał z pistoletu w zamek od drzwi i oba zawiasy. Drzwi z hukiem opadły na podłogę, a w pokoju więźniowie byli niemniej zdumieni od swoich oprawców. Grzegorz ze sztyletem pochylał się nad Lawendycją, a teraz zrobił wielkie oczy. Pobladłymi wargami szepnął do drugiego ubeka:



- Reakcyjni Amerykanie musieli zmajstrować jakieś zmyślne androidy! Te, Irosław na co czekasz? Strzelaj!
Jednak morski choć już wyciągnął pistolet, poczuł, że klapa od śmietnika leci w jego kierunku i wytrąca mu oręż z ręki, a z całej siły uderzywszy Kufińskiego, sprawiła, że jego sztylet w pędzie wybił szybę i wyleciał przez okno. Ubecy leżeli na dywanie a Strach na Wróble podbiegł, aby rozwiązać państwa de Slony. Za nim nadbiegł Czubek i powitaniom zdawało się nie być końca. Można było odnieść wrażenie, że pies już się nie da oderwać od swoich państwa. Po chwili Irosław wstał i zaczął się skradać z krzesłem, aby zatłuc ich wszystkich. Jednak dzielny owczarek nizinny poczuł podejrzany zapach i ugryzł Morskiego w genitalia, a klapa od Kosza na Śmieci wybiła mu z rąk krzesło, które uderzywszy w ścianę potłukło szybę ochraniającą na portrecie Stalina. Obraz spadł na podłogę. Wtem do akcji wkroczył Kufiński. Cały drżący i spocony dzierżył w ręku kanister z benzyną.
- Teraz wykończę i terrorystów i ich androidy i psa... - mruczał.
Stanął przed nim Strach na Wróble.
- Nie boję się! - nadrabiał miną Grzegorz, pod którym trzęsły się nogi. - Spalę was, a ten pistolet to straszak!
- Ja jestem straszak - mówiła kukła, - ale czy pistolet? Sprawdźmy to!
Po tych słowach nacisnął spust i wystrzelił prosto w kanister. Ubek nie czekał dłużej. Jeszcze przed zapłonem wyrzucił kanister za siebie, a ten trafiony kulą wybuchł za oknem. Co to było! Ognista łuna za oknem oświetlająca mieszkania, natychmiastowe spalenie firany i całkowite osmalenie szyb i okien. Następnie Kosz na Śmieci wskoczył mu na głowę i obalił na podłogę.
- Teraz poniesiecie odpowiedzialność za wszystkie wasze zbrodnie - grzmiał Strach na Wróble. - Widzę, że chcieliście zamordować panienkę i pana Gienricha, na to jest tylko jedna odpowiedź: Śmierć!
Blady strach padł na obu zbirów; mieli być katami, a teraz będą ofiarami i to ofiarami amerykańskiego androida! Co za koszmar!
- Łaski! My już nie będziemy! To państwo nas zmusiło! Zmiłuj się!
- Kto sam nie zna miłosierdzia - podjął Strach na Wróble - niech go nie wymaga od innych.
- Litości! - krzyczeli Kufiński i Morski.
- A wy gdzie mieliście litość - spytał Strach na Wróble - kiedy mordowaliście tylu niewinnych ludzi, wy sowieccy kolaboranci; teraz za swoje zbytki i Grzegorz i Irosław pójdzie do piekła bo jest brzydki!
Tymczasem Lawendycja i Heniek oszołomieni leżeli na dywanie. Irosław błagając o przebaczenie i wstawiennictwo, całował nogi Lawendycji, które wcześniej przypalał zapalniczką.
- Przestań psie, ślinić moją żonę! - zganił go Heniek, a Strach na Wróble już celował z pistoletu.
Jednak Lawendycji zrobiło się żal stalinowskich katów, którzy niegdyś cięli jej twarz scyzorykiem, a teraz skomleli o miłosierdzie.
- Oszczędź ich - prosiła słabym głosem, czepiając się kapoty.
- Tego nie mogę zrobić - zdziwił się Strach na Wróble - to są kaci, mordercy, kolaboranci, chcieli zabić panią i pani męża, a teraz najmniejsze zadrapanie waszych ciał będą zmywać potokami swojej krwi!
- Ale nie zależy nam na ich śmierci! - oponowała Lawendycja.
- To pani tak myśli, a mąż może inaczej, więc proszę nie używać słowa ,,my''.
- Przebacz im, bo ja przebaczam! - rozmowa trwała dalej.



- A słyszała pani o Norymberdze? Tam właśnie było miejsce dla takich jak oni huncwotów!
- Klap! - potwierdził Kosz na Śmieci.
- Przyłączam się do decyzji mojej żony. Uwolnij ich! - powiedział Heniek.
- Pan też? - zdumiał się niedoszły egzekutor. - Przesadzacie z tym  miłosierdziem! Kara musi być! Ale dobrze, daruję im życie. Chciałem ich zabić aby was wypróbować! - po tych słowach wziął łańcuch i przywiązał nim obu ubeków do stołu.
Następnie zanurzył brzozową dłoń w kieszeni kapoty i wyjął z niej słoik tajemniczej, złocistej substancji.



- To jest miód z kwiatu paproci zrobiony przez Pszczółkę Maję - mówił Strach na Wróble - przed państwem długa droga, więc możecie trochę tego zjeść.
Państwo de Slony zjedli a wtedy zniknęły wszystkie blizny, sińce i rany, odrastały wybite zęby, znikał też brud. Hałas w mieszkaniu 8 A zwabił wielu ciekawych lokatorów. Tymczasem Strach na Wróble przeprogramował aparaturę podsłuchową i zaczął przemawiać przez głośnik.
- Ludzie, ludzie, słuchajcie! - mówił, a lokatorzy się dziwili. - W tym mieszkaniu 8 A, wasi sąsiedzi Grzegorz Kufiński i Irosław Morski są bandytami z Urzędu Bezpieczeństwa, którzy was szpiegują notorycznie za pomocą aparatury podsłuchowej, którą właśnie przeprogramowałem, aby do was przemówić. Teraz są przywiązani do stołu, ale wcześniej chcieli tu zamordować dwoje ludzi, którzy przyjechali tu na miesiąc miodowy! - w budynku na Miodowej zrobił się zator, a ubekom zrobiło się słabo. Lokatorzy przynieśli nieużywane już ubrania, oraz dali żywność naszym bohaterom. Był już wieczór, kiedy zadzwonił telefon od komendanta:
- I jak? Zabiliście ich? Wiecie co zrobić z ciałami? - pytała się słuchawka.
- Jeszcze Polska nie zginęła! - powiedział do telefonu Strach na Wróble.
Tymczasem przez okno wyleciał blaszany śmietnik z Czubkiem w środku.

piątek, 25 października 2013

O czym rozmawiają zwierzęta w lesie?

,,Człowiek to brzmi dumnie'' 
M. Gorki


Wzrok Hałabały ogarniał Lisa Przecherę i borsuka Jaźwickiego, kruka Mc Crawa, odyńca z Holandii o imieniu Albrecht van Cholester, z siedzącym na jego grzbiecie samcem myszy leśnej, niejakim Szarkiem. Jak 



w kalejdoskopie oczy krasnala przesuwały się po krecie Krt’eku z Czechosłowacji, pierwowzorze kreskówkowego Krecika, wiozły ryjówkę aksamitną Włodzimerę Ryjek, dwie żmije: Telimenę i Giganteę. Z pomiędzy traw wychynęła kuna leśna Avardob i żyjący z nią tchórz Suidualc. Przyleciał właśnie bocian czarny von Heister, a w czarnej dziupli zabłysnęły oczy puchacza Maruća. Apetyt na trawę zaspokajał sarni kozioł Schidler, którego specyficzne poroże było zabójczą bronią dla innych kozłów i koń Kasztan należący do mitycznych leśnych ludzi, ubierających się tylko w zielone płaszcze i będących potomstwem źmijów i poślubionych im kobiet ze wsi. Od niepamiętnych czasów miejsce to było dla leśnych zwierząt miejscem spotkań i wymiany myśli. Zwłaszcza na temat ludzi.



- Rok temu – krakał Mc Crow – ludzie najpierw dali nam papu, a potem je uprzątnęli.
Nie rozumiem ich! Jeśli zabijali dla siebie, to czego potem tego nie jedli?



- Nie pojmuję czemu wsadzają do kopca tyle dobrych rzeczy, a gdy Szarek i ja przychodzimy,
aby to zjeść – mają do nas pretensje?! – kwiczał van Cholester.



- Z tego wynika – podjął lis, - że pan, panie smakoszu grzebie gwizdem w korycie
światopoglądu hedonistyczno – materialistycznego. Przechera był mocny w pysku. -  Żadne zwierze w Lesie nie robi zapasów dla innych zwierząt, ale dla siebie, więc dlaczego człowiek ma postępować inaczej (poza wyjątkowymi sytuacjami?)
- Ale przecież wiewiórki... – bronił się dzik.
- Wiewiórki zakopują zapasy też dla siebie, ale zapominają o nich, a ty im wyjadasz, sam
widziałem – przyganiał Szarek van Cholesterowi.
- Wróćmy do naszej padliny – zaproponował kruk. Kiedy rozmawiałem ze Sroką bez Ogona wysunęła sugestię, że ludzie robią zapasy pokarmu z własnej padliny, którą chowają do pudeł zakopywanych w glebie. Chciałbym się zwrócić do naszego autorytetu – skierował czarny dziób w stronę kobolda, - czy to prawda?
- O nie – zaprzeczył Hałabała – ludzie nie jedzą własnych zmarłych, lecz robią im pogrzeb,
bo taki jest wymóg ich religii. Dowodzą w ten sposób miłości i szacunku do poległych wrogów.
- Nie rozumiem ich – rzekła kuna – jeśli głoszą miłość i szacunek, to w imię czego
robią takie jatki?
- Ja, choć zjadłem już czterech samców, gdy mnie już zapłodnili, nie pojmuję ludzkiego
szaleństwa! – nieoczekiwanie przyłączyła się jakaś pajęczyca.
- To o czym mówimy nazywa się wojną – mentorsko rzekł Hałabała.
- Już raz była jedna – przypomniał sobie Mc Crow – ludzie zesłali foyak – zwierzęta nigdy nie
wypowiadały słowa ogień – na wioskę, którą przedtem niemiłosiernie łupili i uciskali.
- Myślałam, że to wystarczy i podobnego głupstwa nigdy nie powtórzą, a jednak... – syczała
żmija Gigantea.
- Ech... – machnął ręką Hałabała – ludzie prowadzą wojny od pradziejów swej historii, a teraz mają jeszcze bomby atomowe, czy jak to nazywają i mogą cały świat zniszczyć. Wierzę, że nie posuną się do tego... – dreszcz przebiegł po całym skrzacie.



- Jeśli są tacy to uważam, że nie powinni istnieć – zasyczała druga żmija, zwana niczym bohaterka „Pana Tadeusza”, a kuna myślała to samo.
- No, no , ludzie są stworzeni na obraz i podobieństwo Boże... – próbował tłumaczyć skrzat.
- To tym bardziej nie powinni szaleć – rzekł Przechera, - ale robić to co stworzeniom Bożym przystoi, a nie uzurpować sobie prawa nienależne. Jestem lisem, jestem ssakiem, żyję w holocenie. Bałbym się spotkać



 drapieżnego dinozaura, ale z tego co wiem dinozaury może były okrutne, ale nigdy chamskie, a człowiek jest chamski – zakończył pełną goryczy tyradę.
- Mama kiedyś mi mówiła – podjął po chwili, - że kiedy w dawnych czasach żyły tu wilki, nie prowadziły wojen, a przeciwnie, jeśli wilk na grzbiecie pokazał gardło, to drugi go nie zabijał, bo to taki bodziec, który automatycznie wygasza agresję.
- Słusznie to nazwałeś – automatycznie – mówił leśny skrzat. Otóż wy zwierzęta macie instynkt i on sprawia, że nie możecie zboczyć z już ustalonych szlaków zachowania, lecz człowiek nie ma instynktu, ale rozum, który w połączeniu z wolną wolą tworzy uzasadnienia dla stosowania oceny moralnej, która was nie obowiązuje, ale ludzi tak...
- W takim razie - powiedziała Avardob – człowiek zasługuje na ocenę negatywną i jest tak złym stworzeniem, że nie widać w nim dzieła Bożego.
- To dlatego ciągnął skrzat, - że zgrzeszył i to go niszczy, ale Bóg stał się jednym z nich i przyjął na siebie karę należną temu stworzeniu, aby nie musiało ginąć.
- To jest niepojęte – odezwał się Szarek – przecież człowiek nadal jest zły i nadal prowadzi wojny, dlaczego nie został wyniszczony jak dinozaury i dlaczego jest ssakiem?
- Myślę, że gdyby nie był ssakiem też byłby jaki jest, a tu chodzi o co innego – mówił leśny autorytet. Wy tego nie rozumiecie, ale grzech istniał już przed człowiekiem...
- Dinozaury nie prowadziły wojen – zaoponował lis Przechera.
- Nie o to chodzi – zganił lisa Hałabała – wśród aniołów znalazł się uzurpator nazywający dobro złem, a zło dobrem. Od was się nie wymaga odpowiedzialności, ale ludzie muszą to zrozumieć, ale wy spróbujcie zrozumieć ludzi...
- Ludzi nie trzeba rozumieć, bo są podli i bezwartościowi!
- To nie jest prawda – zaprzeczył Kasztan, lecz wiele zwierząt szeptem nazywała go konfidentem, aż krasnal ponownie doszedł do głosu.
- Kasztan ma rację - powiedział. – Człowiek jest stworzony do bycia dobrym i nie może być podły ani bezwartościowy, bo niezależnie od zbrodni zawsze będzie bardziej lub mniej świadomie dążył ku dobremu, choć u jednych widać to na pierwszy rzut oka, u innych mniej, a jeszcze u innych wcale. Niemniej jest przystosowany do miłości, aby za pomocą rozumu i wolnej woli dawać jej głębszy, bo świadomy wyraz niż wy za pomocą instynktu. Teraz jednak możecie go zawstydzić, ale nie można nikim gardzić.



- W takim radzie, gdyby wtedy nie zgrzeszył – byłby całkiem sympatyczny – zaklekotał von Heister.
- Otóż to! – powiedział Hałabała – Prawda jest taka, że Bóg jest biały, a diabeł czarny, a człowiek szary. To niedobrze. Musi się wybielić.
- Niedawno przejeżdżało tędy dwoje młodych ludzi z pobliskiej wsi, jakiejś Pawlaczycy, czy inaczej nazywanej i wcale nie robili coś złego; nie hałasowali, nie palili ognisk gdzie nie trzeba i dla siebie też byli bardzo mili; nie łapali młodych jeleniowatych i zajęcy, nie kaleczyli drzew – piskliwym głosem wyliczała nornica Norcia Ayirarna, nazwana tak na cześć niegdyś żyjącej w eocenie samicy ayirariusa, członkini Ligi Messelskiej.
- Gdybym ja tak mówił – nazwalibyście mnie konfidentem – rzekł Kasztan – podobała mi się klacz pochodząca z Pawlaczycy; sam stamtąd pochodzę - rozmarzył się koń.
- Ci ludzie nazywają się chyba Heniek i Lawendycja - wtrącił rzeczowo kruk – Ciekawe gdzie teraz się podziewają?



Psikus


- Ja to tak uważam, że miesiąc miodowy najlepiej spędzić w Pasiece – żartował Pan Sołtys wyciągając rękę po kromkę chleba z miodem, -  bo tam miodu i pszczół jest pod dostatkiem. W domu państwa Skyjłyckich, Pan Sołtys, jego żona, Łukasz oraz państwo de Slony z Czubkiem włącznie siedzieli przy śniadaniu wiosną 1951r. i rozmawiali na temat wspólnego wyjazdu Lawendycji i Heńka.



- A może by spędzić w Sławoj Hotel? – proponował Łukasz wstając od stołu – myślę, że ma niemniej gwiazdek niż jego odpowiednik w Londynie.
- Łukasz! – upomniał go ojciec – Jak ci nie wstyd; sam jesteś kawalerem, to innym nie zazdrość! Ten przeprosił i do głosu doszła jego siostra.
- Moglibyśmy zamieszkać w Lesie – proponowała Lawendycja – razem ze zwierzątkami, co rok temu tak ładnie grały nam na weselu. Chłopi z Pawlaczycy byli zżyci z przyrodą i potrafili docenić jej piękno, a poza tym – zwłaszcza żeńska część wioski umieli odróżniać jadalne rośliny i grzyby od trujących, unikać kleszczy i leczyć między innymi ukąszenia żmii, a zajmująca się medycyną ludową Stara Babucha (przed wojną wymieniała doświadczenia z warszawskim lekarzem ku korzyści tradycji i nowoczesności) była największym autorytetem naukowym na wsi. Jednak Heniek przyjął propozycję żony z wyraźną dezaprobatą.



- A to ja mam robić za Eurotarzana? – spytał ironicznie.
- To może byśmy zamieszkali nad Jeziorem? – Lawendycja wykazała się fantazją.
- Hmm. To jest romantyczne – zamyślił się Heniek, - ale rozumiem, że chciałabyś abyśmy obozowali w ruinach zamku Pietruszków?
- Tak - odparła Lawendycja.
- Widzisz Przeciwmolówko, w nazywaniu żony Heniek przejął zwyczaj teścia – wasze Jezioro jest piękne, ruiny romantyczne, ale nie chciałbym tam mieszkać. Wiesz czemu? W ruinach łatwo o jakiś wypadek; złamanie nogi czy coś podobnego, leżą one z dala od chaty Rybaka, więc z wyżywieniem krucho, a i od Sławoj Hotel daleko... – słysząc to Łukasz zakrył dłońmi twarz i parskał histerycznym śmiechem. Wesołość udzieliła się też pozostałym uczestnikom śniadania.
- Proponuję spędzenie miesiąca miodowego w Chlewie Pijackim przy soczku z marchewki – przez śmiech mówił Łukasz, lecz Pan Sołtys zganił go spojrzeniem, a gdy syn zamilkł zwrócił się do zięcia.
- Masz-li jakąś propozycję? – zapytał się uprzejmie.
Heniek tylko na to czekał. Wstał od stołu i z pasją przemówił.
- W Kiszyniowie – podniósł palec do góry, a w pokoju było słychać brzęczenie muchy – nauczyciele geografii mówili mi, że Warszawa jest stolicą Polski. Wasz kraj był dla mnie pełen egzotyki. W jego ocenie



 miałem do dyspozycji jedynie pryzmat lekcji o dymitriadach i Tarasa Bulby, choć słyszałem też o Koperniku, Marii Curie-Skłodowskiej i paru innych, miałem obraz jednostronny, wykreślony przede wszystkim nazwiskami zakałów w stylu Mniszcha i Gosiewskiego. Teraz, kiedy moja żona jest Polką i od paru lat mieszkam w gminie Pawlaczyca wiem, że Polacy są takimi samymi ludźmi jak Mołdawianie czy Rosjanie, tyle że mówią innym językiem – następnie przykucnął koło krzesła żony i proponował – Twój ojciec był kiedyś w Warszawie. Czy wiesz, że pragnąłbym z tobą zwiedzić stolicę twojego kraju. Czy sama nie marzyłaś o czymś takim? – mówiąc to klęczał przed siedzącą żoną, a pozostali otworzyli ze zdumienia usta. Po chwili rozległy się gromkie brawa. Lawendycja była zachwycona propozycją wyjazdu do Warszawy. Dzień przed wyjazdem mającym się odbyć na końskich grzbietach zamiast na szczecińskich Junakach , Heniek nad czymś intensywnie pracował , korzystając ze zdobycznych papierów, maszyn do pisania, rolley – flexów. Co ciekawe, choć jego rodzice byli zagorzałymi przeciwnikami komunizmu, wujek



 Jewgieniew Rugova był agentem NKWD. Mały Heniek często bywał w odwiedzinach u krewnego, a bawiąc się w jego domu dowiadywał się często niesłychanych rzeczy. Na przykład poznał wygląd NKWD - owskiej legitymacji...
- Będę się nazywał Gienrich Solanescu – mruczał pod nosem kończąc pracę, - a Przeciwmolówka będzie Lena, jeśli chodzi o nazwisko... Tak to chyba dobry pomysł - państwo Lena i Gienrich Solanescu z mołdawskiej sekcji Narodowego Komitetu ds. Wewnętrznych. Te legitymacje zapewnią nam bezpieczeństwo, a przecież i innych moglibyśmy w razie potrzeby ratować z opresji... – myślał bijąc się z sumieniem. Tymczasem Lawendycja weszła do izby.
- Jeśli w Warszawie, ktokolwiek będzie cię pytał o nazwisko – pouczał nieświadomą sfałszowania dokumentów żonę – to nie mów, ale pokaż ten papierek – tym razem kobieca intuicja jakoś nie zdała egzaminu. Nazajutrz państwo de Slony pożegnali się z rodziną i konno przemierzając Las wyruszyli na miesiąc miodowy do Warszawy.
- Co za kolos! – z trwożnym podziwem, ubrana w chłopski strój z nożem w ciemieniu Lawendycja , trzymając smycz Czubka, wskazywała na szare tytany bloków, lecz jednocześnie były dla niej obce, zimne i przygnębiające. Uwagę przyciągały też inne obiekty – Warszawa była terra incognita zarówno dla Heńka jak i dla Lawendycji. W Łazienkach Czubek obwąchiwał piękne pawie i został przez łabędzicę odpędzony od szarych, puszystych piskląt. Tu w 47r. mieszkał nasz ojciec – mówiła Lawendycja Heńkowi dowiedziawszy się, że stojący naprzeciwko budynek to Hotel Marriot.
- Ciekawe, czy pałac Pietruszków przed zburzeniem wyglądał równie okazale jak ten? – pytał się Heniek rozmyślając nad Zamkiem Królewskim.
Państwo de Slony z lekkim dreszczykiem minęli siedzibę Partii i skierowali się do Ogrodu Zoologicznego.
- Kiedy patrzę na tego miśka przypomina mi się Arvot Baldas - zauważył Heniek przed wybiegiem niedźwiedzia brunatnego.



- A ten – rzekła Lawendycja wygląda jak Utaran Pradeskin, autor Reporterów, tylko okularów mu brakuje – tabliczka informowała, że był to niedźwiedź himalajski .
- Ciekawe czy ten łoś potrafiłby zagrać na fortepianie? – zażartowała.
Choć nóż wystający z ciemienia przykuwał uwagę, to sfałszowane legitymacje z NKWD odstraszały wszystkich zuchwalców. Przestraszyły one kieszonkowca okradającego tasiemcowe kolejki przed sklepem 



spożywczym, bezmyślnych dorosłych rzucających żelastwem do wody z hipopotamami, partyjnego prominenta, który omal nie przejechał kobiety z dzieckiem, kłusowników z Lasu Kabackiego, którymi byli polscy, bułgarscy i wschodnioniemieccy dyplomaci oraz sowieckiego żołnierza, którego słowo Narodnyj Komitet do Wnutrienych Dieł wnet wydobyło z koperczaków, w które popadł na widok Lawendycji. Nikt w Warszawie nie spodziewał się tak szlachetnego postępowania ze strony sowieckich szpiegów. W samej Partii się zastanawiano jak to możliwe; przecież NKWD służy do mordowania niewinnych, a nie do karania niesprawiedliwości! Pewnego razu w budce telefonicznej jakiś obywatel w czarnym płaszczu kontaktował się w poufnej sprawie...
- Dzwoniliśmy do towarzysza Berii – mówił głos w słuchawce – i był zdziwiony gdy wspomnieliśmy o agentach Gienrichu i Lenie Solanescu z Mołdawskiej SRR. Powiedział nam, że jego instytucja nie zatrudnia osób o tych nazwiskach.
- Oni nie są z NKWD – z naciskiem powiedział człowiek w budce – ich legitymacje są sfałszowane, a oni pochodzą z gminy Pawlaczyca, tam rok temu kułacy zadali klęskę Dziadostwu.
- Rozumiem, że wtedy zginął towarzysz Czarny z Kominternu? – mówiła słuchawka.
- On i wielu innych. Warfołomieja Wsiewołdiewicza też zabili; Jerzy Janowicz musiał uciekać, a Towarzysz Pogranicznik wciąż przebywa w Tworkach – powiedział zeznający mężczyzna rozglądając się na boki.
- A skąd wiecie, że to prawda? – pytała słuchawka.
- Bo to ja kazałem im sfałszować dokumenty...
Następnego dnia państwo de Slony nie spodziewali się niczego złego. Szli chodnikiem, a po jezdni poruszały się samochody. Jeden z nich towarzyszył im od dłuższego czasu. Kiedy usiedli na ławeczce, tajemniczy samochód zaparkował bardzo blisko na chodniku, tuż przed samym obiektem, a Czubek niespokojnie szczekał i warczał. Drzwi się otworzyły, a pies był w furii.
- Jesteśmy z Urzędu Bezpieczeństwa – z samochodu wysiadło dwóch rosłych drabów – pokażcie legitymacje – Heniek podał obie, a mężczyzna uważnie je oglądał.
- No tak, So – la - nes – cu, Lena i Gienrich, wszystko się zgadza, z Mołdawii na dodatek.
Po tych słowach nadbiegł rakarz i pochwycił Czubka, zaś strzały z pistoletu gazowego wymierzone między oczy, zwaliło małżeństwo z nóg. Ich oprawcy faktycznie byli ubekami. Dodać należy, że byli oni straszliwego wzrostu i niskiego sposobu mówienia, a nadto wielcy zarozumialcy i nieuki.



Byli niezmiernie okrutni jak na UB przystało, a tortury były dla nich niemal tak samo ważne jak oddychanie. Lubili kaleczyć i gwałcić, a gdyby nie potrzeby fizjologiczne mogliby całą ludzkość zadręczyć krwawymi przesłuchaniami. Były to jednocześnie nieuki i nie zawsze potrafili szybko i bezboleśnie zabić człowieka, przeto ich ofiary konały w mękach godnych dantejskiego piekła.
Ubecy wyjęli ze śmietnika butelki po piwie i porozbijali je o głowy zatrzymanych. Kusiła ich perspektywa zgwałcenia Lawendycji, ale postanowili zrobić to w kraterze. Przechodniom się wygrażali:
- Złapaliśmy wrogów narodu, którzy terroryzowali was lewymi papierami.
- Patrzcie! – pokazywali na krwawiące głowy – to czeka wszystkich wrogów władzy
Ludowej. A teraz rozejść się! Warszawiacy żywili wdzięczność do państwa de Slony, lecz nikt nie stanął w ich obronie.
Ubecy tymczasem związali ich i wepchnęli do samochodu. Inni funkcjonariusze inaczej by to zrobili; albo wepchnęli by ich do bagażnika przedtem odpowiednio związawszy, aby potem wyjąć już tylko dwa trupy, albo zawieźliby nocą do Lasu Kabackiego, Łazienek lub Puszczy Kampinoskiej i tam by zastrzelili, by ciała wrzucić do Wisły, ci jednak byli nowicjuszami i nie uważali na szkoleniach.
- Myślisz Grzegorz – mówili między sobą, - że to wystarczy?
- A czego byś chciał?
- Może coś takiego, co mieli Niemcy? – pytał się bandzior.
- A co takiego mieli Niemcy? – pytał się ubek zwany Grzegorzem.
- No wiesz takie samochody, z których spaliny dostają się do środka, a potem tylko trupy się
wyciąga.
- A po co nam potrzebne? – żachnął się Grzegorz. Kułacy może już nie żyją, a jeśli nawet to przecież ich zabijemy.
- Z kontrrewolucją nic nie wiadomo – powiedział jego adwersarz.



Samochód jechał w kierunku ulicy Miodowej, którą teraz, tak jak całą Warszawę zdobił zachód Słońca. W Lesie u stóp Wielkiego Dębu, przed mitycznym skrzatem Hałabałą, wielkości noworodka, który w 1950r. na wesele przyjechał na zającu, zgromadziło się mnóstwo zwierząt.

Jak Wam się podoba?

Dzisiaj, po wielu dniach, tygodniach i miesiącach wytężonej pracy, wreszcie skończyłem zamieszczać w Internecie pierwszy tom ,,Pawlaczycy''. Mam nadzieję, że spodobał się drogim Czytelnikom. Już niebawem na moim blogu pojawią się pierwsze rozdziały tomu drugiego zatytułowanego: ,,Dziadostwo kontratakuje''.  Mottem otwierającym część drugą jest wielkopostna pieśń kościelna:




,,Zbawienie przyszło przez Krzyż; ogromna to tajemnica, 
Każde cierpienie ma sens 
Prowadzi do pełni życia 
Jeżeli chcesz Mnie naśladować 
To bierz swój krzyż na każdy dzień 
I chodź ze Mną zbawiać świat 
XX już wiek''.

Epilog I: Po Armagedonie


  1. Wzięto dużą liczbę jeńców, a wśród nich Towarzysza Pogranicznika.
Pan Sołtys naprawdę nie był okrutny, ale był porywczy. Teraz zaś przypomniawszy sobie wszystkie zbrodnie jeńca podbiegł doń i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, ciosem brzytwy uciął komuniście ramię.
- To za traktory! Dziewczyny! Pistolet! – wypominał mu krzykiem.
Przerażony towarzysz Pogranicznik zbladł jak ściana, a jego ramię poniewierało się w czerwonej od krwi trawie. Chłopi zdawali sobie sprawę z jego łotrostw, ale uważali, że tak nie można traktować bezbronnego jeńca. Ten zaś liczył sekundy swojego życia. Wtem podszedł do niego Ksiądz Dobrodziej: Teraz ten klecha chce mnie dobić - myślał Towarzysz Pogranicznik – pragnie się zemścić za to, że wczoraj radziłem, aby porobili sobie ~ ugołki bezbożnika ~ w miejsce obrazów...
Tymczasem Ksiądz Dobrodziej wziął ucięte ramię do ręki. Niedobrze, pewnie rzuci je psom – myślał zdesperowany. Tymczasem ksiądz przyłożył ucięte ramię do rany, pobłogosławił je, a wtedy... Wszystkich ogarnęło zdumienie. Ramię Towarzysza Pogranicznika znów było na miejscu, zniknęły krew i rozdarcie rękawa, a jedynym śladem po brzytwie była cienka biała blizna (Czytelnikowi odradzam jednak robienie podobnych rzeczy, chyba nie muszę wyjaśniać dlaczego!) Komunista nie mógł wymówić ani słowa, a Ksiądz Dobrodziej powiedział doń:
- Jesteś już wolny, bracie – na te słowa Towarzysz Pogranicznik z pomieszaniem odchodził tyłem, co chwila trwożliwie przyklękał i żegnał się, przez zęby rzucił dziękuję, po czym czmychnął, aż się za nim kurzyło. To był dla niego szok; raz że został cudownie uzdrowiony, a dwa, że ksiądz, reprezentujący tak szkalowane przezeń duchowieństwo, bezinteresownie uratował mu życie.



Kiedy wrócił do siedziby Dziadostwa, Plaptonius wysłał go na przymusowe leczenie w zakładzie psychiatrycznym. Tymczasem na łące...
- Kto brzytwą wojuje, od brzytwy ginie – spokojnie mówił Ksiądz Dobrodziej do Pana Sołtysa.
- Ale... ale... – jąkał się Pan Sołtys – wszak brzytwa jest po to aby nią walczyć – próbował się usprawiedliwiać.
- Ale z zarostem, nie z ludźmi – tłumaczył Ksiądz Dobrodziej.
Zapadło krótkie kontemplacyjne milczenie. Pan Sołtys miesił słowa jak ciasto.
- Ja nie wiedziałem, że Dobrodziej umie czarować... – wybąkał wreszcie.
- Traktuję to jako moją osobistą klęskę, że ty uważasz to za czary – z werwą odrzekł
ksiądz. To co się stało, to nie żadna magia, ani moja zasługa. To Bóg zechciał przeze mnie uzdrowić tego człowieka, aby pokazać, że nie ma względu na osoby i jest ponad polityką. Chrześcijaństwo to nie bajka, a nawet najbardziej szara rzeczywistość może przerastać fikcję – tłumaczył Panu Sołtysowi. Czy pamiętasz jak Szewc myślał, że Pan Konida był czarodziejem? Teraz powtarzasz jego błąd.
2. Czy Ksiądz Dobrodziej nie cieszy się ze zwycięstwa? Tylu kacapów wysłaliśmy do piekła?! – mówił Pan Sołtys.
- To bardzo źle, że mogą tam być z naszej winy, bowiem Bóg nie ma żadnego upodobania w śmierci. Obrona była wprawdzie koniecznością, ale na wojnie nie można być wolnym, bo jest to wybór tzw. mniejszego zła; zabija się w ataku, lub w obronie, ale zawsze pozostaje to zabójstwem.
- Ja nie zabiłem tego szofera, co prowadził Ruskomobil – pod nosem mruczał Pan Sołtys, głośniej zaś dodał: Nauczyłem się dzisiaj, że jestem tylko człowiekiem, nikim mniej, nikim więcej i, że nie mogę wszystkiego pojąć rozumem, choć nie uniemożliwia to przyjęcie czegoś do wiadomości. Wierzę już, że Bóg o nas nie zapomniał, a wojna to klęska tylko człowieka, ale mam pytanie. Ksiądz Dobrodziej wyrozumiale czekał, aż Pan Sołtys je zada.
- Ta bitwa była za przeproszeniem do odbytu. Po co w ogóle miała miejsce?
- Słusznie to określiłeś, ale my się nie znamy tak naprawdę. Wszyscy nosimy maski, a walka jest potrzebna, aby taką maskę zerwać z twarzy i pokazać swoje prawdziwe oblicze – odparł ksiądz, a Pan Sołtys nad czymś bardzo intensywnie myślał.
- Przepraszam bardzo, czy mogę prosić o przykład? – zapytał w końcu.
- Myślę właśnie o tobie. Znałem u ciebie zdolność do chwalenia siebie z byle powodu, a teraz, po bitwie nic nie słyszę, z twoich przechwałek – Ksiądz Dobrodziej nie bał się mówić bolesnej prawdy.
- Ach, Księże Dobrodzieju! – Pan Sołtys żachnąwszy się, machnął ręką – czy to ja jeden wojowałem, abym się miał chwalić? Ja nie rozumiem tych Rzymian – dodał po chwili – robili sobie jak wygrywali wielkie triumfy, a przecież robili je wodzowie, na chwałę swoją, a nie swoich żołnierzy mimo, ze ci ostatni najwięcej działali dla zwycięstwa. To prawda, że zdobyłem Ruskomobil, ale przecież sam nie mógłbym pokonać całego Dziadostwa – zakończył skromnie.
- Cierpienie nawet głupca uczyni mądrym – podsumował Ksiądz Dobrodziej.
3. Po bitwie trzeba było sprawić pogrzeb poległym, nad którymi z nieba rozlegało się krakanie czarnego ptactwa. Chłopi zadbali o godny pochówek dla własnych wojowników, ale nie zapomnieli też o poległych z przeciwnej strony barykady. Plaptonius składając kapitulację z pokorą prosił o wydanie mu ciał Dziadowskich. Na pobojowisku zwycięzcy nie mogli się powstrzymać od kolekcjonowania łupów. Łukasz wyjął z kieszeni Jana Czarnego mosiężny, gruziński rewolwer wysadzany perłami i rubinami. Później w jego rękach znalazł się tajemniczy Cyrklowachlarz.
- A więc, to są owe grabie, z których strzelano do Rybaka – zamyślił się uważnie oglądając niezwykły przedmiot ze wszystkich stron. Badając palcami nacisnął mimochodem jakiś guzik i wtem... Cyrklowachlarz wydzielając zapach siarki zajął się płomieniem. Łukasz przerażony rzucił go na trawę i patrzył jak niezwykły przedmiot ze świstem płonie, aż wreszcie eksploduje niczym petarda. Gdy Skyjłycki ochłonął, szukał dalej. Był zdziwiony gdy pod czarnym ubraniem znalazł papierowy obrazek przedstawiający reprodukcję jakiejś ikony, a na nim napisany odręcznym, dziecięcym pismem jakiś napis w cyrylicy. Było to imię... Obrazek ten budził wielkie zainteresowanie chłopów z Pawlaczycy, znających tylko pismo łacińskie. Więcej łupów nie było.
Trawę, na której leżało ciało Jana Czarnego pokrywały odłamki Kosy Śmierci, krew i mózg.



Łukasz niósł jego trumnę. Więcej zdobyczy wojennych znaleziono przy bezgłowym ciele Kurskiego. Nosił on bardzo dużo zegarków na obu ramionach. Kiedy wraz z Armią Czerwoną był w Wilnie, to właśnie posiadane przez Polaków zegarki najbardziej przykuwały jego uwagę. Jednak nie tylko one zajmowały poczesne miejsce w polskich zainteresowaniach sowieckiego konkwiskadora. Podobały mu się Polki w nocnych koszulach; toteż pocztą wojskową wysyłał ów ubiór swojej żonie i kochance w Leningradzie, matce w Tbilisi i córce w Erewaniu. W kieszeni jego munduru znaleziono kanapkę z białego pieczywa i kiełbasy. W Wilnie jadł to niemal do wymiotów, a nawet – w dzikim entuzjazmie planował przesłać pocztą kiełbasę do wujka w Jakucku; rychło jednak się opamiętał. Przecież kiełbasa w drodze z Wilna do Jakucka i to jeszcze we wrześniu dawno by się zepsuła! Zamiast niej wysłał kolekcję obrazów zrabowaną w jakimś dworku.
Rewizję zakończyło znalezienie kilku sztuk amunicji, woreczka z tytoniem i listu od żony, którego nikt nie umiał przeczytać.
Teraz nadeszła pora na pogrzeb, ale Plaptonius ze łzami w oczach, klęczał i prosił Pana Sołtysa, aby odszukano głowę Kurskiego. Okazało się, że teraz bawiły się nią dzieci Kowala. Rozgrywały nieszczęsną głową mecz piłki nożnej. W oczach komisarza widział Eros z napiętym łukiem i ptasimi skrzydełkami. Język Kurskiego ociekał krwią, która na piasku układała się na kształt inicjałów: A.W. – J.G. Za życia postępował niegodziwie i nie będę tego usprawiedliwiał. Jednak profanując jego zwłoki też postąpiono niegodziwie. Na wojnie nie można być wolnym, bo niezależnie od ideałów wszyscy postępują podobnie i dlatego właśnie jest to złe. Kiedy Kowal z żoną to zobaczył, myślał, że zaraz, zaraz upadnie.
- Dzieci wymamrotał pobladłymi wargami – co wy robicie?!
- To był zły człowiek, tatusiu – powiedział synek.
- Ale przecież, ale przecież to grzech tak robić! – wybuchnął ojciec.
- Przecież Boga nie ma mówiły dzieci, a rodzicom zdawało się, że śnią. Kowal był w szoku. Jego żona również.
- Ależ dzieci, kto wam naopowiadał takich bzdur? – wybąkał w końcu.
- Taki pan, kazał nam się modlić, aby z nieba spadły cukierki, my się modliłyśmy, a one nie spadły, a potem mówił nam, że w takim dalekim kraju rządzili źli ludzie i kiedy była wojna, to jego mieszkańcy pozabijali złych ludzi i teraz są szczęśliwi. Powiedział, że kto zabija, ten żyje! – mówiła z rozbrajającą szczerością córeczka państwa Kowalskich, wykłuwając oczy igłą i i podając język Burkowi. Rodzice tymczasem leżeli nieprzytomni. Jeśli Czytelnik nie słyszał o odczulaniu tematycznym odsyłam do lektury Nowego, wspaniałego świata Aldousa Huxleya.



Pan Sołtys dał Dziadowskim tydzień na opuszczenie Pawlaczycy i nakazał odtruć wszystkie studnie.
Dom Towarzysza Pogranicznika początkowo chciał oddać do rozbiórki, później otworzono w nim
Muzeum Walki i Męczeństwa Narodu Polskiego w gminie Pawlaczyca w 1950 roku.
Opracowano też obszerny memoriał o Ludobójstwie dokonanym przez S.Cz.Z.Dz.P. na narodzie polskim we wsi Pawlaczzzyca w 1950r. Zawierał informacje o wszystkich zbrodniach Dziadostwa.
Był adresowany do Partii i napisany w wielu egzemplarzach. Do Warszawy miał go dostarczyć Pilzstain. Drugi egzemplarz Strach na Wróble wręczył czarownicy, lecącej właśnie na sabat do Szkocji. Niech się na zachodzie też dowiedzą!



4. Zmagania się skończyły i państwo de Slony mogli teraz pomyśleć o miesiącu miodowym. Jednak Lawendycja nie chciała jechać – rany zadane przez Dziadostwo wciąż krwawiły. Po bitwie zostało wielu rannych i żałoba trapiła rodziny poległych. Wiele było wdów i sierot; cała wieś potrzebowała opieki, by móc znów stanąć na nogi. Współczucie nie pozwalało jej opuścić wsi, mimo, że naprawienie szkód leżało w obowiązkach jej ojca. Ona zaś jako jego córka musiała tylko reprezentować rodzinę na uroczystościach religijnych i patriotycznych, być dobrą żoną dla Heńka i matką jego dzieci. Ten zgodził się, choć nie bez trudu na zostanie w Pawlaczycy i wzmożoną pracę społeczną. Cała rodzina Skyjłyckich pracowała teraz nad naprawianiem krzywd wyrządzonych przez Dziadostwo, a zaangażowanie Lawendycji Ewy Marii de Slony było największe; największy autorytet przypadł właśnie jej, bowiem spełniany obowiązek nie był narzucony jej z zewnątrz.
Prace posuwały się sprawnie, odkąd zostało usunięte Dziadostwo, aż zostały zakończone na początku następnego roku. Wiosną 1951 roku, miała być dla państwa de Slony czasem spełnienia marzeń o wspólnej przygodzie.
5. Po bitwie zwycięzcy mieli dużo łupów, takich jak: broń palna, amunicja, nawet granaty się zdarzały, były też szczecińskie Junaki, a Pan Sołtys stał się posiadaczem Ruskomobila.
Z domu Towarzysza Pogranicznika zarekwirowano wiele ubrań, żywności i lekarstw. Memoriał napisano w całości na zdobycznych trzech maszynach do pisania. Do niewoli wzięto licznych jeńców, ale Ksiądz Dobrodziej pilnował, aby nikt nie robił im krzywdy i aby w odpowiednim czasie zostali wypuszczeni. Jeńcy mieli bowiem nauczyć chłopów korzystania z łupów. Na początku nauki wieli chłopów chciało orać pole szczecińskim motocyklem, rychło jednak zdobyli pożądaną umiejętność. Oto Pan Sołtys uczy się prowadzić Ruskomobil – jeniec uczy go jak ma prowadzić. Uczeń stara się jak może, naciska czarny guzik zastanawiając się do czego on służy, a wówczas - gwałtu-rety! Działo się włącza i ... z płotu zostają tylko osmalone drzazgi.
Jeńców traktowano na ogół humanitarnie, niektórzy przyjęli katolicyzm i ożenili się z chłopkami, inni opuścili wieś udając się do Warszawy, Konstancina – Jeziornej, Otwocka, Karczewa, bądź też Józefowa lub Łodzi. Samosądy były surowo karane.



6. Zdobyto też wiele chorągwi – flagę ZSRR, czarny sztandar giordanobrunistów, chorągiew Antychrysta, flagę NRD oraz Polski, wizerunek białego orła bez korony, Bieruta, Marksa, Lenina, chorągiew Sierpa i Młota, Międzynarodówki, Cyrkla i Kompasu oraz herb Dziadostwa.
Jako znak zwycięstwa zawieszono je w Kościele w Cripta Tanatoporfiria. Jeden z absolwentów szkoły Księdza Dobrodzieja opisał je w monumentalnym dziele Banderia socialistica.
Jednak nie wszystkie udało się zabrać z pola walki. Jeszcze długo nad Wisłą i Jeziorem można było zobaczyć dzieci w czerwonych kąpielówkach zdobnych w sierpy i młoty.


Żałgris ' 50, czyli powrót kosynierów




Plaptonius szedł wśród złocistych łanów pszenicy i na błękitnym niebie widział tron Naczelnego Prezesa Stalina, a wraz z krwawym deszczem spadały z obłoków obrazy religijne. Stalin pokazywał ręką na Słońce, które było w kolorze krwi, a jego imię było Śmierć, Wrzód Świata i Niszczyciel. Przed rozsiewającym krwawą łunę obiektem i tronem moskiewskiego Antychrysta klęczały narody, a ich imię było Zdrajcy i Niewolnicy. Zza horyzontu wyszli inni ludzie, odziani w rycerskie zbroje i szli aby czynem okazać znak sprzeciwu krwawemu Słońcu Exterminans i Antychrystowi. Lecz krwawe promienie dosięgały ich, aby obracać w popiół. Ginęły hufce rycerstwa wszystkich narodów i języków. Leciał w górę najcudniejszy z ptaków, dziób jego złoty był zakrzywiony, pierze niczym morska piana, a wszystkie narody nazywały go Filoliberator. Exterminans strzela weń krwawymi strzałami, lecz on, Orzeł Historii; Lech Stanisław Tadeusz i Józef krwią brocząc, zrywa krwawe Słońce z nieba i tron Antychrysta zrzuca w otchłań. Orzeł jaśnieje, a korona z niebios znów spoczywa na jego głowie. Korona miała siedem odgałęzień, siedem drogich kamieni i była wykonana z siedmiu szlachetnych metali. Plaptonius przerażony uciekał w kierunku siedziby Dziadostwa. Za oknem Andrzejczykowa leciała na miotle, w środku zaś Towarzysz Pogranicznik bawił się Ulem Śmierci. Jan Czarny na ogromnym smoku leciał w stronę Kościoła, ale najgorsze miało nastąpić dopiero za moment. W kierunku Plaptoniusa, szedł stojący w płomieniach Aser Kohlbaum i zaczynał go dusić. Nieeee! – wrzeszczał duszony przez swojego wroga, prezes pawlaczyckiego Dziadostwa. – Nieeee! To straszne! Otworzył oczy i spostrzegł, że leży na podłodze. – Niedobrze – mówił – przyśniło mi się zwycięstwo kontrrewolucji! – wyszedł na balkon.

Kiedy ranne wstają zorze, 
Tobie Ziemia, 
Tobie morze 
Tobie śpiewa żywioł wszelki, 
Bądź pochwalon, Boże wielki.

- rozlegała się pieśń w obozie zbrojących się chłopów.
- Dzisiaj zginiecie, więc lepiej zaśpiewalibyście sobie jakieś requiem – sarkastycznie skomentował to Plaptonius.
Tymczasem gdzieś w oddali...


Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja
Swego Syna Gospodzina, Matko zwolena...

Plaptoniusowi przypomniało się jego szczęśliwe dzieciństwo z matką. Pochodził z głęboko wierzącej, katolickiej rodziny, ale gdy matka umarła osierocając dziewięcioletniego Jurka, jego ojciec stracił wiarę w Boga. Później zaś syn poszukiwał szczęścia w socjalizmie; w gimnazjalnym kółku, w Partii, wreszcie w Dziadostwie. O zmarłej matce zdołał już zapomnieć, a wraz z jej wspomnieniem odżyło wszystko co niegdyś odrzucił. Nagle poczuł ogromną pustkę i uczucie braku jakiegokolwiek sensu w całej działalności. Pozabija kułaków? I co z tego?! Czyż i on nie umrze? Zabiłem Kohlbauma aby się od niego uwolnić, a mimo to – on umarł i ja umrę. Zawsze razem – ja i on, nawet tak samo śmiertelni – myślał z goryczą – a jak umrę to co mi przyjdzie z dzisiejszego zwycięstwa, z pochwał Bieruta, z zagłady kułaków? Dlaczego zostałem socjalistą w gimnazjum, a nie w rodzinnym domu, czyż moja Matka nie wiedziała lepiej od tego szui Kohlbauma i towarzysza Szczypiorskiego co jest dla mnie dobre? Nie, pewnie chciała dobrze, ale była zniewolona, tak samo jak Pawlaczyca. A skoro ci ludzie są zniewoleni to jaką wolność im damy jeśli ich wymordujemy, lub wysiedlimy, a w miejsce wsi wybudujemy nową stolicę PRL–u? Kimże jest Bierut, że może żądać takich rzeczy?


... Twego dziela Krzciciela, Bożycze [...]Słysz modlitwę jąż nosimy, a dać raczy Jegoż prosimy...

Jurek zawsze dawał żebrakom na bułeczkę i masełko i wtedy potrafił im współczuć, w sposób dziecięcy. Nie dziecinny, ale dziecięcy w najlepszym tego słowa znaczeniu. Później zaś bił oblanego napalmem Sieradzkiego pogrzebaczem; wybrał Miód Śmierci zamiast kosy, aby jego wróg dłużej cierpiał, ale potem wypił butelkę wódki aby zapomnieć o swoim okrucieństwie.
Choćby matka zapomniała o swoim niemowlęciu, Bóg nigdy nie zapomni – słyszał kiedyś na lekcji religii i na te wspomnienia łzy stanęły mu w oczach. Tak nie można, weź się w garść, przecież władza czyni nas bogami – mówił do siebie, aby zagłuszyć sumienie.

A na świecie zbożny pobyt, po żywocie rajski przebyt...

- Małczat sobaki! – krzyknął w stronę łąki przed domem Pana Sołtysa, jakby z tej odległości mógł ktoś go usłyszeć. Następnie z trzaskiem zamknął drzwi balkonu, umył się, ubrał, zamówił śniadanie, po czym w sali konferencyjnej na poddaszu zwołał ostatnią naradę przed bitwą.
- Wczoraj zachowaliście się jak debil! – stojąc krzyczał i policzkował siedzącego Towarzysza Pogranicznika. – Co to za dziadowskie obyczaje, aby poseł łaził sobie ze spluwą?
- Ależ towarzyszu Plaptonius, my jesteśmy przecież członkami Socjalistycznego Czarnego Zakonu Dziadostwa Polskiego, więc dlaczego nie mamy zachowywać się po dziadowsku? – Towarzysz Pogranicznik silił się na dobry humor, lecz Plaptonius puścił to mimo uszu.
- Dzisiaj poinformują kułaków o rozpoczęciu bitwy towarzysz Scheker i towarzyszka Andrzejczykowa, a jeśli kontrrewolucjoniści ich zabiją, to tym gorzej dla nich – ciszej zaś rzekł do Towarzysza Pogranicznika: - A tę kobietę co ci podała pistolet, przywieź do mnie – wczoraj zachwycił się jego opowiadaniem o Lawendycji de Slony.
Tymczasem o głos poprosił WKR ds. PDz w KS, Warfołomiej Wsiewołdiewicz Kurski.



- Znam trochę wasz język i jestem dobrym dyplomatą – zaczął – raz ubrałem się po cywilnemu i agitowałem w jakimś grajdole, za PKWN – em – zdarzenie to upamiętnia jedna z fotografii w podręczniku gimnazjalnym do historii Szuchty i Mędrzeckiego – jeśli boicie się o Andrzejczykową i Schekera to mogę iść z nimi, bo umiem rozmawiać z kułakami – mówił Rosjanin.
- Znam wasze możliwości, idźcie – powiedział Plaptonius. – Natomiast dowództwo nad naszą armią powierzam Janowi Lechiczowi – ma Kosę Śmierci, to nawet mógłby ich wszystkich sam pozabijać. Czy ochotnicy z wojska i milicji są już gotowi? – zapytał na koniec.



-Tak jest, towarzyszu – rzekł młody oficer z LWP.
-A więc wszyscy pod kwaterę, a posłowie niech wyruszą w drogę! – wydał ostatnie polecenie.
*
- Masz szczęście, że nie wziąłeś pukawki bo w trumnie byś wrócił do Plaptoniusa – mówił Kowal po rewizji Kurskiego.
Berthold Scheker nie znał języka polskiego, więc stał w milczeniu, zaś dwaj pozostali posłowie wzywali do rozpoczęcia bitwy. Andrzejczykowa krytykowała instytucję rodziny, zaś noszone przez nią spodnie szokowały cała wieś.
- Biada – mówił Pan Sołtys do Łukasza – jeśli Dziadostwo zmienia baby w chłopów, to co robi z samymi chłopami? Kurski żartował, że po zwycięstwie, Dziadowscy wywiozą Sławoj Hotel do Moskwy jako trofeum wojenne i zainstalują na Placu Czerwonym. Ostatnie pytanie dotyczyło miejsca i czasu rozpoczęcia bitwy.
- Będziemy walczyć na tej łące, ale przed rozpoczęciem waszej idiotycznej jatki weźmiemy udział we Mszy Świętej.
- Nie zapomnijcie zmówić „Wieczny odpoczynek” – doradził Kurski – we własnej intencji. Posłowie odeszli, a chłopi ruszyli w stronę kościoła.
- My zaś będziemy doskonalić naszą czujność rewolucyjną! – zapowiedział na odchodnym.
Chłopi wchodzili do świątyni, a za nimi niczym cienie snuły się obawy o to, czy nadal Pawlaczyca będzie Pawlaczycą.
Heniek i Lawendycja bardzo obawiali się rozstania, lecz Pan Konida nie omieszkał ich pocieszyć:
- Oboje umrzecie tego samego dnia i o tej samej godzinie – mówił – W kraju jednego z was będzie wojna... – Dziad mówił ze smutkiem, a państwo de Slony zniknęli za dębową bramą kościoła. Wreszcie drzwi zostały zamknięte i rozpoczęła się Msza Święta, celebrowana przez Księdza Dobrodzieja, a Pan Sołtys, jego syn Łukasz i zięć Heniek służyli do niej. Cała wieś z wyjątkiem wyznającego judaizm Pilzsteina 



zgromadziła się przed najświętszym Sakramentem i reprodukcją obrazu Matki Boskiej z Jasnej Góry, przed wojną przywiezioną z pielgrzymki do Częstochowy. Byli wszyscy i jednocześnie każdy (a) z osobna. Trwało nabożeństwo, a na świecie szalał Stalin . Ziemia nielitościwie niszczona przez chciwość i bezmyślność upodobniała się z wolna do wielkiego cmentarza. Było to 3 sierpnia 1950 r. – drugi rok zimnej wojny i wyścigu zbrojeń. Hartuje się stal żelaznej kurtyny, a na mapach politycznych świata, czerwień komunizmu wygląda jak jątrząca się płatowa rana. Chłopi w kościele przekazują sobie znak pokoju, nawet Pan Sołtys i Marian Hiacynt przełamali wzajemną niechęć. Już drugi rok Niemcy żyją w dwóch państwach i dwóch ustrojach. Korea wciąż tonęła w morzu krwi. W kościele zbliża się najważniejszy moment. Gdzieś w jednym z syberyjskich czy kazaskich łagrów więźniarka modli się na prowizorycznym różańcu z chleba, gdzie indziej; w Indiach dziecko umiera z głodu, a Japończyk wspomina matkę, która zginęła w ataku na Hiroszimę. Orgia nienawiści, wiek XX, zbrodnia goni zbrodnię, krew wzywa krew.
Ksiądz Dobrodziej podnosi Hostię w górę, chłopi klękają, a obecni w kościele delegaci Dziadostwa między sobą szepczą: Jeśli to ma być opium dla nas, to nas znów zaczyna jakby wciągać, ale poczekajmy do wygrania bitwy – mówił milicjant.
- Ale czy ludzie o takiej wierze zasługują na śmierć, nawet jeśli są kułakami? – pytał siedzący obok oficer LWP.



W polskim więzieniu, aktywiści Urzędu Bezpieczeństwa podchodzili kolejno do cel uwięzionych żołnierzy Armii Krajowej i ich mordowali. Dusze umęczonych obrońców Ojczyzny wzlatywały do Chrystusa, którego teraz chłopi przyjmowali w Komunii Świętej. Wcześniej jednak odbyła się przedbitewna spowiedź całej wsi.
W Pradze w robotniczej rodzinie, rodzi się kolejne dziecko. Nie jest to mile widziane w socjalistycznym społeczeństwie. Zewsząd padają propozycje aborcji, podkreślanie konieczności pracy zawodowej kobiet, prawienie kazań o tematyce dużej liczby dzieci obciążającej państwo itd. Lecz matka, choć ma już dużo dzieci, kocha również to kolejne, bo każde traktuje jak osobę, a więc stworzenie niepowtarzalne i potrzebujące miłości. Czyż chłopi z Pawlaczycy nie byli dziećmi tego samego Boga, który oszczędził mieszkańców Niniwy i wydał samego siebie na Krzyżu? Czyż Maryja, która nie zapomniała o Warszawie w roku 1920, miałaby zapomnieć o Pawlaczycy w 1950? Niezależnie kto wygra, prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto umie wybaczyć. Kościół pod wezwaniem Bożego Narodzenia był właściwie jedynym miejscem w wiosce, gdzie członkowie rodów Gruszków i Pietruszków zapominali o swoim brzydkim nawyku rozlewu krwi. Był to najwyższy budynek w gminie; mierzył 20 m wysokości, stylem przypominał gotyk, ale posiadał tyle cech regionalnych, że jak pisało o nim w 1994 r:
,,To jedyny egzemplarz stylu nigdzie indziej nie spotykanego. Stylu, który nie występuje tak naprawdę w żadnej innej osadzie, ale został stworzony z Pawlaczycą, z Pawlaczycą też zginie nie zatrzymując nad sobą ani przez chwilę historyków sztuki, mimo iż wart jest uwagi’’ - głosi trudno dostępne opracowanie naukowe o kulturze Pawlaczycy, wydane przez PWN. Dużo było w nim pięknych witraży. Oto scena Bożego Narodzenia – czy nasze dzieci w ogóle będą miały gdzie się urodzić? – myślał Heniek de Slony. Rzeź niewiniątek. Marian Hiacynt płakał wspominając śmierć wnuczka. Chrystus umiera na krzyżu. Jezioro i oba dopływy Wisły niosły falami ciała wielu ludzi; zastrzelonych, zakłutych bagnetami, gwałconych kobiet, a wrony degustowały gałki oczne Piotra Wierzby. Lato było upalne, lecz codziennie ziemię zraszał deszcz krwi i łez. Wśród wód potopu unosiła się arka Noego. Polska krwawiła pod butami sowieckich okupantów, lecz... czy Pawlaczyca ma być arką? Czego? Suwerenności?! Oby. Daniel wśród lwów, a chłopi wśród międzynarodowych masonów, komunistów, satanistów, a przede wszystkim czcicieli instrumentu kaziennego – kałasznikowa, którym wznosili modły do stawianej na ołtarzu władzy i pieniędzy. SCzZDzP – władza im bogiem, terror nabożeństwem, a Prawda – objawieniem. Z nieba spadają ogień i siarka, aby niszczyć Sodomę i Gomorę. Panie, miej litość nad Moskwą i Warszawą aby nie podzieliły losu tych miast, ale żeby za wstawiennictwem Twojej Matki, Marii, mogły zaprzestać czynionego zła... – modliła się Lawendycja de Slony. Chrystus zmartwychwstaje. Jutro niedziela. Kto jej dożyje?
Trwa spowiedź. Przy konfesjonale Łukasz Skyjłycki.
- To będzie ci potrzebne na dzisiejszą bitwę – mówił Ksiądz Dobrodziej podając szczelnie zamknięty flakonik z niezwykłą zawartością.
- Co to jest? – pytał Łukasz.
- To jest cenna relikwia, AQUA CARITAS – mówił Ksiądz Dobrodziej podając Łukaszowi buteleczkę.
Młodzieniec oglądał dar; butelka miała piękny kształt, przypominający pelikana, płyn wewnątrz był czerwony, ale nie była to czerwień drażniąca oczy. Przeciwnie – było to bardzo piękne zjawisko; nasuwało pobudki do łagodności i refleksje nad ogromnym cierpieniem Kogoś bardzo dobrego – Łukasz nie wiedział co było obiektem jego zachwytu. Ksiądz Dobrodziej w pełni rozumiał jego uczucie, ale zdawał sobie też sprawę z wielkiej liczby czekających na spowiedź penitentów, toteż wyrozumiale lecz stanowczo polecił Łukaszowi wstać od konfesjonału.
Kiedy chłopi uczestniczyli w przedbitewnej mszy, Dziadowscy skorzystali z występu agitatora. Był nim sam Wysoki Komisarz Radziecki do spraw Promocji Dziadostwa w Krajach Satelickich, Warfołomiej Wsiewołdiewicz Kurski. Mówił przed domem Towarzysz Pogranicznika, a Plaptonius ubrany w mundur pułkownika Ludowego Wojska Polskiego stał na balkonie. Kurski agitował najlepiej jak potrafił, mówił:
-Ten wiek jest wiekiem szczególnego triumfu nieśmiertelnych idei Marksa, Lenina i Stalina. Jest to wiek Wielkiej Rewolucji Październikowej1917 roku, która rękoma chłopów, robotników i żołnierzy zrzuciła z tronu tyrański rząd caratu, jest to wiek utworzenia Ojczyzny Światowego Proletariatu na trupie Białej Rosji, ten wiek wydał geniusz naszego wielkiego i nieomylnego brata, towarzysza Stalina, który doprowadził do zgniecenia faszyzmu, oraz wyzwolenia ogromnej rzeszy narodów w tym Niemców i Polaków. Dzisiaj naszymi rękoma Rewolucja rozniesie kułacką i nieporadnie rządzoną przez krwawy rząd Pawlaczycę i na gruzach starego porządku wzniesie Nowy Bierutów, nową stolicę Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej... – mówił z naciskiem, miejscami przechodząc w okrzyk.
Dziadowscy słuchali w milczeniu, lecz wielu z nich miało wątpliwości. Jakąż wolność im niesiemy? – myślał Jan Czarny – palimy im domostwa, zabijamy ich, życzymy im śmierci, palimy łąki i pola, zabijamy zwierzęta i zatruwamy studnie, a potem się dziwimy, że nas nie chcą. Kiedy Kurski skończył przemawiać, głos zabrał Plaptonius, wrzeszcząc w stronę Kościoła.
- Niech żyje Stalin! – odkrzyknęli Dziadowscy, po czym prowadzeni przez Jana Czarnego, ruszyli w stronę łąki przed domem Pana Sołtysa.
Plaptonius został w kwaterze; bał się bowiem walczyć z chłopami. Włączył na cały regulator zakazaną oficjalnie muzykę jazzową, naszykował butelkę szampana i rozkazał Andrzejczykowej, aby mu się oddała. Przywódcy SCzZDzP mieli absolutną władzę nad podwładnymi i mogli ich karać śmiercią, kiedy tylko mieli na to ochotę. Plaptonius myślał o Lawendycji. Przed opuszczeniem kwatery polecił Towarzyszowi Pogranicznikowi aby mu ją przyprowadził po uprzednim zabiciu jej męża. Jednak Andrzejczykowa zakochana w Sieradzkim i nienawidząca jego zabójcy Plaptoniusa też rozmawiała z towarzyszem Pogranicznikiem. Mówiła mu o spisku jaki przygotowała. Miał zabić Lawendycję jej własnym nożem, po czym Andrzejczykowa z jego pomocą miała ukatrupić Plaptoniusa – pomścić śmierć Sieradzkiego i samemu objąć władzę. Jednak Plaptonius miał wiernego jak pies poplecznika w osobie Jana Czarnego; członka Kominternu i mistrza czarnej magii, właściciela Kosy Śmierci i Cyrklowachlarza, dla którego sama Śmierć – kostucha ze średniowiecznych i barokowych wyobrażeń była kochanką. Czarny powinien dzisiaj umrzeć – myślała towarzyszka Sylwia, ale w interesie jej samej i jej zwierzchnika i wroga, Jerzego Plaptoniusa leżała wygrana Dziadostwa.
Tymczasem obie armie stanęły na łące. Już niedługo zacznie się,,, masakra! Jedna zbrojna w kałasznikowy, druga w ustawione na sztorc kosy. Siekiery kontra pistolety, szczecińskie Junaki naprzeciw koni. Chłopi wzięli flagę Polski i chorągwie kościelne, a i Dziadowscy nie zapomnieli o swoich chorągwiach. Teraz jedni i drudzy śpiewają przedbitewne pieśni.


Ciebie Boga wysławiamy 
Nasz sztandar, nasz czerwony 
Tobie wszelka moc i chwała 
Wznosi się ponad trony 
Cheruby, Serafinowie ślą wieczystej pieśni głosy 
Niesie on zemsty grom, ludu gniew 
Święty, święty, nad świętymi, Pan niebiosów, Bóg łaskawy, 
Na barykady ludu roboczy 
Hołdy oddać Ci pospiesza; chór Proroków pełen chwały, Apostołów rzesza, Męczenników orszak biały 
Czerwony sztandar ujmij w dłoń [...] Będzie to ostatni bój! 
Panu Bogu zaufałem, nie zawstydzę się na wieki!



Nagle zamilkły słowa Te Deum laudamus i Międzynarodówki. Ksiądz Dobrodziej jak przed laty, bohaterski kapelan Ignacy Skorupka bez broni, trzymając wysoko krzyż jako znak sprzeciwu chorągwi Antychrysta ruszył pierwszy pod lufy kałasznikowów. Nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej, jak się okazało po bitwie, lecz choć Dziadowscy nie zostawili ani skrawka jego ciała, którego by nie wydali na pastwę morderczych kul, był cały i zdrowy. Po jego śmierci w 2000 r. wielu przypomniało to sobie, a nawet obecny proboszcz parafii Bożego Narodzenia widząc w tym cud planuje przedstawić to Watykanowi w planowanym procesie kanonizacyjnym Marcina Buraka. Na razie jednak nie możemy powiedzieć nic pewnego na ten temat. Ksiądz Dobrodziej umarł w opinii świętości.Za swoim proboszczem pobiegło i pojechało wielu chłopów zbrojnych na modłę kosynierów, lecz pod ostrzałem ich zastępy topniały jak wiosenne śniegi. Poza tym konie bały się wystrzałów i przestraszone rozbiegły się po całej wiosce, unosząc uzbrojonych gospodarzy na swoich grzbietach we wszystkich kierunkach. Kowal dzielnie wywijał zapalonym konarem drzewa i zasłaniał się przed kulami za pomocą zdobycznych drzwi. Przed bitwą odlał kilka kopii owej prowizorycznej „tarczy” i rozdał chłopom. Ci jednak byli zbyt słabi, by nosić żelazne drzwi, toteż powbijali je na sztorc w ziemię jako prymitywne barykady. Wtem po stronie Dziadostwa, dowódca Jan Czarny rozkazał Bertholdowi Schekerowi, aby ze swoim Ulem Śmierci wysunął się na prowadzenie. Towarzysz Scheker szedł w asyście dwóch zbrojnych drabów. Pchał przed sobą Ul Śmierci.
- Bon appetit, reaktionischen Schweinen! – Smacznego, reakcyjne świnie! – życzył ironicznie.
- Czy kacapy najadły się szaleju? – pytali się chłopi – Chcą nas zabić ulem, a my takich mamy mnóstwo w Pasiece! – śmiał się Bartnik.
Scheker nacisnął guzik i pszczelarz poczuł, że płonie jak wiązka słomy, a chłopów ogarnęło przerażenie. Tymczasem porcje napalmu , zwanego „Miodem Śmierci” popieliły osobę po osobie. Armia chłopów się cofnęła.
- Stalin gwiazdą nam przewodnią! – wrzasnęli Dziadowscy , a z Ula Śmierci wyleciały owadokształtne roboty IMAGO A-5. Unoszą się nad neokosynierami, trzydziestocentymetrowe, podobne do pszczół automaty; bzyczą, sztyletują za pomocą laserowo ostrzonych żądeł z diamentowymi końcówkami, strzelają amunicją przeciwpancerną. Łąkę ścielą trupy.
- Towarzysz Marks byłby z was dumny! – ze łzami w oczach Kurski klepał radośnie Schekera po plecach. Teraz wysypały się automaty ognia PUPA A-4; chłopi biegają w płomieniach i wrzeszczą jak potępione dusze w piekle. Rzuciły się na nich podobne do pszczelich czerwi, roboty bojowe LARVA A-6, a mikrobomba OVO A-3 powaliła na ziemię najtęższe drzewa w sadzie. Berthold Scheker patrzy i cieszy się z wyrządzonych szkód. Stoi bezpieczny, Dziadowscy nie tracą ani kuli więcej. WKR ds PDzwKS rozpływa się w zachwytach, a dwaj zabijacy eliminują każdego chłopa, który ośmieliłby się doń zbliżyć. Biada! Komu? Łukasz Skyjłycki jechał na grzbiecie Mądrego Osła, w ręku trzymał siekierę, za pasem nóż i sierp, a flakonik z AQUA CARITAS miał zawieszony na szyi. Zbliżał się w kierunku towarzysza Bertholda, a z pyska zaczarowanego wierzchowca wydobywało się wyzwanie:
- Użyj siekiery, Łukaszu! – radził Mądry Osioł.
- Skąd oni wytrzasnęli oślicę Baalama?! – zastanawiał się Scheker.
Tymczasem, Rzeźnik idący za ogonem Mądrego Osła rzucił w dal nożem i zabił dwóch zbirów chroniących Schekera. Teraz Mądry Osioł uderzył przednim kopytem niemieckiego komunistę w czoło, a ten stracił przytomność i osunął się na zakrwawioną trawę. Łukasz wrzucił do otworu flakonik, następnie zaś zgodnie z poleceniem swojego wierzchowego nauczyciela uderzył siekierą w daszek Ula Śmierci. Łukasza, Mądrego Osła, Schekera i dwóch nieżywych trabantów zasłoniła chmura czarnego dymu. Po chwili zaś nastąpiła potężna eksplozja. Łukasza z ogromną siłą coś odrzuciło na tyły armii chłopów; po Ulu Śmierci, ochroniarzach i Bertholdzie Schekerze nie zostało ani śladu. Na poletku wypalonej ziemi, leżało ciało nagiego mężczyzny o osmalonej skórze i spalonych włosach. Było to ciało Władysława Sztuckiego, niegdyś zamienionego w osła przez czarownicę. Kiedy umarł, rzucony na niego czar przestał działać; ponownie stał się człowiekiem. Grzechy jego młodości zostały już odpokutowane.
Chłopi nabrali animuszu. Zaczęli rzucać nożami, kosami, siekierami, sztachetami od płotu, byli też tacy, co łączyli dwie kosynierskie kosy drewnianymi końcami i obracające się, puszczali ruchem wirowym między Dziadostwo. Efekt był taki, że głowy spadały niczym ulęgałki z drzewa. Lecz oto do akcji wkracza Jan Czarny. Podnosi Kosę Śmierci i wskazuje nią na lewo. Kosy, noże, siekiery wypadają z rąk. Na prawo konie konają wraz z jeźdźcami. Drzewa w sadzie usychają. Trup leży na trupie, chłopi są w szoku, a Dziadowscy wiwatują:
- Orędownik leninowskiej słusznej sprawy, z nim zwycięży sierp i młot! – krzyczeli.
Do Jana Czarnego nikt nie mógł się zbliżyć, a zboże więdło na polach. Tymczasem Łukasz doszedł już do siebie, zmówił Wieczny odpoczynek za duszę Schekera i wziąwszy siekierę w dłoń pobiegł ratować wieś. Teraz zaczął się morderczy pojedynek. Jan Czarny usiłował zabić Łukasza kosą, lecz ten sprawnym unikiem przewrócił go na trawę i uderzeniem siekiery rozbił czarny garnek, z którego wyleciał mózg. My zaś spotkamy się ponownie jeszcze w tym tygodniu – mówiła w piekle Śmierć do Jana Lechicza. Uderzeniem siekiery Łukasz rozbił Kosę Śmierci, lecz Śmierć i tak miała zapasową. Komunistów ogarnęło przerażenie, kiedy Skyjłycki podniósł do góry kawałek rozbitego rondla. Jego siekiera była niezwykła; kiedyś Drwal w ciągu tygodnia ściął z jej pomocą siedem drzew (dwa w sobotę), a kiedy zostało wykute jej ostrze, potrzebowało siedmiu zanurzeń w zimnej wodzie, aby się ochłodzić. Łukasz żałował swojego czynu, choć popełnił go w celach obronnych. Znał osobiście Jana Czarnego, kiedy ten odczuwał swoje okaleczenie i odrzucenie. Po raz pierwszy spotkali się o zachodzie Słońca nad Jeziorem. Janek siedział nad brzegiem i płakał, a Łukasz jako jedyny w całej Pawlaczycy chciał się z nim bawić. Zaprosił swojego nowego przyjaciela do domu, tam Czarny poznał i zaprzyjaźnił się Lawendycją, siostrą Łukasza. Była dla niego dobra i podobała mu się, zwłaszcza nóż wystający z ciemienia. Oboje byli skrzywdzeni złośliwością rzeczy martwych i kto wie czy teraz nie byli by małżeństwem. Jan i Łukasz, zanim do Pawlaczycy przybył Bierut byli przyjaciółmi, a teraz wrogie siły Historii i Polityki postawiły ich po obu przeciwnych stronach barykady. Jan Czarny; uczeń Bieruta, członek Kominternu, posiadacz Kosy Śmierci i Cyrklowachlarza, członek Partii, mistrz czarnej magii i kochanek Śmierci, który pod czarną skorupą skrywał udręczony i zmanipulowany umysł i serce martwe już za życia, zginął w służbie bezdusznego systemu.
- Mordercy, faszyści, ścierwa! – wrzeszczał Towarzysz Pogranicznik w stronę chłopów.
- A wy to kto? – odkrzyknął Łukasz.
Na tej szalonej bitwie obowiązki chorążego pełnił Kominiarz. Był ubrany – na biało (!) bo tak przed bitwą rozkazał Pan Sołtys, tłumacząc to zaszczytnym zadaniem, jakie Kominiarz miał spełnić. Ten jednak był od początku przeciwny zarówno zadaniu chorążego, jak i noszeniu białego, reprezentacyjnego stroju. Marzył, że ubrany na czarno, jak kominiarzowi przystoi będzie siedział na dachu i strzelał do Dziadowskich z łuku, a decyzja Pana Sołtysa była dlań jak cios między oczy. Zwłaszcza w sprawie ubioru...
- Ależ panie Skyjłycki – mówił przed bitwą – jeśli praca chorążego jest taka chwalebna, to dlaczego Pan Sołtys sam nim nie zostanie?
- Bo głupio bym wyglądał w bieli – odparł uparty sołtys, a Kominiarz mimo woli się uśmiechnął, bo myślał o sobie właśnie tak samo. Tak więc czyściciel kominów, bez przekonania szedł, trzymając wysoko flagę Polski, z umieszczonym na niej przedwojennym godłem. Lecz, o zgrozo. Scheker – niecnota oblał ją napalmem. Kominiarz przerażony rzucił sztandar i zaczął uciekać.
- Podły! – mówili o nim chłopi.
Nieszczęsny chorąży padł na trawę i dopiero teraz się opamiętał. Scheker i Czarny byli już martwi, a porzucony sztandar leżał na trawie i płonął jak pochodnia. Kominiarz wstydząc się swojego tchórzostwa (zachęcam do rzucenia w niego kamieniem, każdego kto nie boi się płonąć żywcem!) podbiegł i usiłował ugasić płonącą flagę, a chłopi, którzy jeszcze przed chwilą, uważali, że jest podły i bezwartościowy znów nabrali doń szacunku. Biedny gasił ogień białymi butami i próbował usunąć galaretowaty napalm gołymi rękami. Niestety, flaga zdążyła spłonąć z powodu tak wielkiej klęski.
- Te, Zygmunt – mówił do niego Kowal – jesteś chłop, czy nie? Jeśli tak, to nie leż i nie rycz, ale weź tę chorągiew i wracaj do walki – pocieszał go Kowal, a gdy Kominiarz wstał z murawy w poparzone ręce ujął chorągiew Jasnogórską – była to chorągiew kościelna, wzorowana na Cudownym Obrazie z Częstochowy. Nowy duch wstąpił w Kominiarza – chorążego i ten, odważnie prowadził chłopów do boju. 




Wtem Kurski podjechał bliziutko na Junaku i z pistoletu uśmiercił Kominiarza, kulą między żebra. Biały uniform chorążego zaczerwienił się jak trzymana przez Dziadowskich flaga Związku Radzieckiego. Nie udało się go uratować. Umierając padł na kolana, a chłopów ogarnęło przerażenie, gdy sztandar Jasnogórski, chwiał się i groziło mu wpadnięcie w ręce komuny, masonerii i satanistów, a do tego jeszcze międzynarodowych terrorystów. Kurski już wyciągał ręce, aby przechwycić chorągiew, gdy wtem na koniu podjechał w jego stronę neofita de Slony, z kosynierskim orężem. Warfołomiej Wsiewołdiewicz chwycił pistolet, aby zastrzelić Mołdawianina, lecz ten był szybszy. Ostrzem kosy wytrącił mu broń z ręki, jednocześnie ucinając palec, a następnie przebił przednią oponę szczecińskiego motocykla. De Slony triumfalnie niósł sztandar Jasnogórski ponad walczących, a skonfundowany kacap salwował się ucieczką. Nie zdążył nawet zabrać swojego pistoletu. Ten przypadł Heńkowi, który już brał go do ręki, ze wstrętem strząsając palec w trawę. Kurski biegł uciekając i Heniek z łatwością mógł go zabić. Czy jednak powinien to robić? Czuł, że będąc chorążym sztandaru Jasnogórskiego nie ma moralnego prawa zastrzelić człowieka poruszającego się doń tyłem. Nawet jeśli był takim sowieckim ścierwem jak Kurski.
WKR ds. PDz w KS uciekając został zaatakowany przez chłopów zbrojnych w rzeźnickie noże. Przewrócił się na plecy i z braku pistoletu walczył kamieniem. W tej nierównej walce; on – były oficer Armii Czerwonej, który niegdyś walcząc z Germańcami bardziej obawiał się swoich dowódców niż wrogów, teraz nie widział możliwości poddania się. Wiedział co prawda, że jako przedstawiciela władz sowieckich w Polsce nikt go nie zabije za poddanie się, lub dostanie do niewoli jak w jego kraju. A jednak czuł, że nie może się poddać.



Mojego syna ubili Czuchońcy na wojnie zimowej... Teraz pomszczę jego śmierć. Na Polakach... Zabiję ich tyle, ile mam palców u ręki... – myślał gorączkowo używając kamienia jako prymitywnej tarczy. Chłopi byli pełni podziwu dla jego męstwa. Wkrótce jeden z neokosynierów uciął mu głowę. Nagle Kowal widząc przeciąganie się walki rzucił drzwiami w największe skupisko przeciwników. Dziadowscy byli 



w szoku – prędzej uwierzyliby, że Piłsudski, Petlura i Denikin wstaną z grobów, aby walczyć wraz ze swoimi wojskami, niż żeby drzwi miały latać! Kowal zachęcony sukcesem powyrywał żelazne odlewy z ziemi i również ciskał nimi w Dziadowskich. Chłopi nabrali animuszu. Pan Sołtys wysunął się na prowadzenie. Jechał na grzbiecie czarnej klaczy z brzytwą w dłoni. Jednak w oddali chłopi padali jak muchy. Słychać było strzały i widać płomienie pochłaniające osobę, po osobie. Czyżby nowy Ul Śmierci? Pan Sołtys nadjechał w tym kierunku i zobaczył Ruskomobil, zwany też Sovietmobilem. Był to samochód Plaptoniusa, jedyny



 zachowany na świecie egzemplarz, wyprodukowany w USA na zamówienie Franklina Delano Roosveltha dla uczczenia wujka Joe – Stalina. Ruskomobil nie był więc wcale czarną wołgą jak zdawałaby się sugerować nazwa. Pancerny jak czołg i szybki jak gepard samochód był czerwony jak bolszewicka flaga, miał otwór rury wydechowej w kształcie gwiazdy, a jego reflektory wyświetlały znak sierpa i młota na świetlistym polu. Jego maska miała okienko chronione szybą pancerną. Po naciśnięciu specjalnego guzika maska się podnosiła odsłaniając broń pokładową. Działo Ruskomobila w części centralnej składało się z bazooki, w górnej – z miotacza płomieni, a w dolnej i obydwu bocznych – z trzech kałaszników. Było w użyciu (wszystkie pięć elementów funkcjonowało jednocześnie), kiedy Pan Sołtys stanął przed złowrogą maszyną. Z czarnej klaczy został się teraz tylko płonący, podziurawiony kulami trup, jeździec został z ogromną siłą wyrzucony w powietrze. Spadając zamknął maskę Sovietmobila ciężarem własnego ciała, a ponieważ szofer Plaptoniusa jadący samochodem, z powodu upału nie zamknął pancernej szyby, Pan Sołtys ku jego przerażeniu, z brzytwą w dłoni wpełzł do środka. Szofer zlany zimnym potem już wyobrażał sobie straszną śmierć od brzytwy. Czeka, czeka i ... nadal żyje, a obok niego siedzi Pan Sołtys i sapie ciężko.
- Zmykaj stąd waszmość, bo was tu nie trzeba! – odezwał się wreszcie sołtys gminy Pawlaczyca.
- To... to... to... wy... wy... nie chcecie mnie zabić? – pytał się szofer.
- A idź waszmość, pókim dobry – żachnął się Pan Sołtys.
Szofer pospiesznie opuścił Ruskomobil, a Pan Sołtys, który nigdy jeszcze nie prowadził samochodu, na chybił – trafił kręcił kierownicą i naciskał guziki, a Dziadowscy zmykali przed nim jak rozpędzone konie, aż się butami uderzali w pośladki.
Plaptonius, któremu już się znudziła Andrzejczykowa siedział na balkonie i przez lornetkę widząc co robi użytkownik jego samochodu nie mógł wyjść ze zdziwienia.
- Czyżby Stanisław mnie zdradził? – podejrzewał szofera – A może jakiś kułak jedzie moim Sovietmobilem? To niemożliwe. Żmiję przywiozłem sobie z Ameryki. Andrzejczykowa, przynieś mi alkomat!
Łukasz był ranny i leżał pod namiotem. Jego siostra opatrywała walczącego w Dziadostwie, dzielnicowego ze Świnoujścia, którego ciężki stan wymagał pomocy w pierwszej kolejności. Pilzstein walcząc z komunistami doczekał się zmiażdżenia nosa, odłamkiem kuli z kałasznikowa. Teraz opiekowała się nim 


rusałka będąca córką Starej Babuchy. Poczuł jej oddech o zapachu lilii i morza, a następnie zmasakrowany nos Żyda wrócił do normy; zniknęły zeń nawet ślady po ospie.
Następnie Łukasz poczuł jak lodowate jak u trupa palce zmieniają mu opatrunek, a czerwone oczy świecą i grzeją jak dwie zapałki. Przed łóżkiem (czytaj: prymitywnym leżakiem) Łukasza stał jego nauczyciel Pan Konida.
- Bitwa trwa tak długo i nie może się skończyć – ze smutkiem mówił młody mężczyzna – czy kiedykolwiek się skończy, a jeśli tak, to czy jeszcze pozostanie przy życiu ktokolwiek zdolny cieszyć się pokojem?
- W czyśćcu pokutuję od 1800 roku – mówił Pan Konida, a mimo to wiem, że kiedyś będę zbawiony, choć nie wiem kiedy. A po drugie, pokój to coś więcej niż brak wojny. Pokój to dar przyjaźni z Bogiem i dzielenia się z nim stworzeniem. Tego pokoju świat dać nie może, bo świat udziela z zewnątrz: maski, slogany, formę, ubranie i blichtr, ale treść i dusza rodzą się w sercu – tłumaczył Dziad.
- Wybacz mistrzu, - oponował Łukasz – ale nie wierzę w ocalenie Pawlaczycy.
- Nie mnie tym ranisz, ale Boga – ze smutkiem i stanowczo mówił Dziad – nie myślisz teraz o moich naukach, ani o moim świadectwie, bo cię boli, a gdy boli to się nie myśli, ale musisz wierzyć, choćby na przekór całemu światu. Kim jesteś, że nie ma wiary w tobie? – pytał się dalej.
- Człowiekiem jestem, niczym więcej, niczym więcej – uczeń wyrecytował naukę mistrza.
- Widzisz więc – ciągnął Pan Konida – jesteś człowiekiem. Cierpiącym człowiekiem. Synem cierpiącego narodu. Nie ma takiej krzywdy, której nie można ci wyrządzić. Oprócz jednej – Dziad uniósł palec w górę, a w namiocie zapadło milczenie – póki żyjesz nikt nie może ci zabrać wolności, ani nadziei, choćby wszyscy tyrani świata i wszystkie moce piekła sprzysięgły się w tym kierunku. Narodowi można zabrać niepodległość, ale nigdy wolność.
- Ale przecież czasami odczuwamy brak nadziei i bywamy niewolnikami Czegoś... oponował ranny uczeń.
- Jedynie odrzucając Boga, możesz zrezygnować z wolności, a tym samym nałożyć sobie jarzmo własnymi rękoma. Zaś utrata nadziei jest pogrzebem za życia – mówił Pan Konida.
- Wiem, że jestem jak wszyscy ludzie ograniczony w swoich możliwościach poznawczych – z pokorą mówił Łukasz, ale mimo wszystko proszę o przykłady.
- Kiedy byłem psychopata - mówił Dziad i zabiłem własną rodzinę, i najszlachetniejsi we wsi życzyli mi śmierci, kiedy kolaborowałem z Prusakami i byłem żywym denatem – Maryja, jako jedyna nie odrzuciła mnie, lecz pomogła zacząć nowe pośmiertne życie. To dzięki Jej odwiedzinom w czyśćcu ciągle mam nadzieję, doznaję ulgi w pokucie sroższej ponad wszelką imaginację i mając nadzieję, mogę się dzielić nią z tobą.



- Norwid mówił kiedyś, że najstraszniejsze słowo brzmi: za późno – przypomniał sobie Skyjłycki.
- I miał zupełną rację – mówił Pan Konida – a wiesz co jest największą prawdą chrześcijaństwa?
- To, że trzeba się modlić... – nieśmiało rzekł Łukasz.
- Nie zwiększaj, proszę mojego cierpienia – poprosił Dziad.
- To, że Bóg jest miłością... – domyślił się dalej.
- To, że Jezus żyje – odparł Pan Konida – czy wierzysz?
- Wierzę – odparł Łukasz.
- A wierzysz w ocalenie Pawlaczycy? – Dziad pytał dalej.
- Wierzę, wierzę, wierzę, chcę wierzyć, Warszawa ocalała, to i Pawlaczyca również ocaleje, wierzę, proszę módl się o wiarę dla mnie, bo chcę w to wierzyć – mówił gorączkowo Łukasz.
Tymczasem Pan Konida unosił się ku górze, z wolna rozpływał się w powietrzu, aż wreszcie rozbłysnąwszy silnym światłem zniknął. Dziękuję wam wszystkim, żeście mnie przyjęli i że mogliśmy sobie nawzajem pomagać. Teraz jestem już zbawiony i będę się modlił za was. A ty wyjdź z namiotu i zobacz na łąkę, a zobaczysz to, w co uwierzyłeś. Choćby wszyscy stali, ty musisz iść, inaczej czeka cię zastój – ostatnie zdanie było skierowane do Łukasza.
Choćby wszyscy stali, ty musisz iść... Łukasz, Lawendycja, Żyd, rusałka, dzielnicowy ze Świnoujścia, Stara Babucha, Pani Sołtysowa, Czubek i Heniek de Slony opuścili namiot. W międzyczasie bitwa zamieniła się w rzeź, aż w końcu tyran zwany Aresem - Marsem - Odynem opiwszy się krwią legł na miękkim fotelu i zasnął.



Bitwa już się skończyła. Na łące przed domem Pana Sołtysa było czerwono od krwi i gęsto od trupów. Wielu ludzi, walczących pod sztandarami Mesjasza i Antychrysta teraz podało sobie ręce, przymuszonych nielitościwym, czarnym ostrzem kosy. Tylu ludzi zastrzelonych, spalonych w Miodzie Śmierci i działami Ruskomobila, wysadzonych w powietrze, zasztyletowanych przez IMAGO A-5 i zwęglonych przez PUPA A-4, zabitych Kosą Śmierci i stratowanych kołami szczecińskich Junaków, ale też – przebitych kosami na wylot, zdekapitowanych, zmiażdżonych latającymi drzwiami i podkutymi kopytami roboczych koni, zarzynanych nożami, rąbanych siekierami; ofiar i katów, morderców i mordowanych, Znów potrzebna krew, aby szaleńcy mogli się wyszaleć. Wygrali chłopi. Mam taką nadzieję. Choć wniosek wydaje się przecież oczywisty:

Niezależnie od tego kto wygra, prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto umie wybaczyć.