piątek, 11 października 2013

Typowe, polskie wesele

,,Chrząkała, kwiczała, w ogródeczku ryła, będzie teraz za szkody gospodarzom płaciła'' - Władysław Reymont ,,Chłopi''.


Heniek i Lawendycja pobrali się po trzech latach narzeczeństwa w kościele pod wezwaniem Bożego Narodzenia w Pawlaczycy, w 1950 r. Kiedy de Slony zerwał z przemytem, Pan Sołtys dał mu mały domek z polem uprawnym, aby mógł uczciwie pracować. Tego dnia nasi bohaterowie klęczeli przed gankiem dawnej siedziby Gruszków, a państwo Skyjłyccy udzielili im rodzicielskiego błogosławieństwa; przez te trzy lata Pan Sołtys zdążył polubić swojego zięcia. Po ślubie odbyło się wesele; iluż to moich poprzedników opisywało tę zabawę! Orszak weselny jechał konno, tylko Łukasz, brat Lawendycji jechał na grzbiecie Mądrego Osła. Pana Sołtysa niosła czarna klacz, a po obu jej bokach szły Krasula z Wieprzkiem. Ustalono, że wesele odbędzie się w domu Pana Sołtysa. Dawna siedziba Gruszków była świadkiem licznych wesel. Na podłodze leżały szare wilcze skóry, a przedstawiciele obydwu zwaśnionych rodów zmieniali ich barwę na czerwoną, by później braterski sen (czyt. jego brat) ulokował ich w Cripta Tanatoporfiria. Wszyscy zatrzymali się na łące. Heniek wziął Lawendycję na ręce, aby przenieść przez próg. Transportując żonę uważał, aby nóż nie przebił jej głowy na wylot przy zderzeniu z framugą drzwi. Następnie posadził ją na honorowym miejscu. Goście weszli do domu i rozpoczęły się oczepiny. Panna młoda ubrana na biało, nosiła naszyjnik z XV - wiecznych polskich monet, a do jej czoła była przytwierdzona pusta muszla wstężyka austriackiego.



Przy ogromnym stole nie było ani kropli alkoholu - wszak ustaw trzeba przestrzegać nawet podczas wesela. Zamiast tego goście pili soki owocowe i warzywne z Chlewu Pijackiego. 
- Niech żyje trzeźwość! - zakrzyknął Pan Sołtys wyrzucając w górę butelkę po soku marchwiowym, która rozbiła się na framudze okna, a za oknem leciały spłoszone tym jerzyki.



Grała ludowa muzyka; były mazurki, kujawiaki, obertasy, a nawet krakowiaki. Żyd grał na skrzypcach, a kościelny Organista pełnił obowiązki dyrygenta. Orkiestrę miał prosto z Lasu! Grały w niej borsuki, jeże, sarny, sowy, słowiki, zięby, drozdy i żaby, nie brakowało też świerszczy i koników polnych. Borsuki grały na trąbkach, jeże na saksofonach, a sarny na fletniach Pana. Pozostałe zwierzęta używały własnych głosów wespół z ludźmi grającymi na bębnach, basetli, dudach i z chłopięcym zespołem gry na brzozowych fujarkach. Z Lasu przyszedł łoś, który pod batutą Organisty grał na fortepianie. W takt mazurka Mądry Osioł tańczył z Krasulą, a Wieprzek prowadził korowód młodych owieczek i kózek. Pan młody uczył Lawendycję mołdawskich tańców ludowych, a na własną prośbę rozpoczął też naukę poloneza. W oświetlonym blaskiem świec salonie zrobiło się jasno jak w dzień z powodu ogromnej ilości świetlików. Szczęście państwa młodych, w ogromie radości połączyło ludzi i przyrodę. Rysie leżały pod stołem razem z psami i zającami, świetliki nie jadły ślimaków, ni zaskrońce żab. Jeże nie robiły krzywdy jadowitym, zygzakowatym żmijom, gołębie dały się prowadzić jastrzębiom między meblami, a kuny i wiewiórki posnęły na rękach panny młodej. Na wesele przyszły nawet postaci z miejscowych legend. Kowal siedział i pił sok buraczany z dzikiem i człekopodobnym żmijem marzącym o ślubie z jego córką. Po stole między kieliszkami i talerzami uwijały się czerwono ubrane krasnoludki, jadące na myszach jak na koniach i zbierające resztki pożywienia. Z Wisły i Jeziora przyszły nawet wodniki i rusałki, nagie o ognistych oczach. Wśród nich Stara Babucha rozpoznała swoją utopioną przed laty, ośmioletnią córkę, która teraz była już dorosła. Radość została spotęgowana; matka i córka znów się zobaczyły po latach. Pod ścianą stały Strach na Wróble i Kosz na Śmieci, aby pilnować porządku.



*

Pan Sołtys zdążył już zapomnieć o wszystkich troskach, kiedy nieoczekiwanie usłyszał pukanie do drzwi. Przeprosił gości i państwa młodych, po czym otworzył. Na dworze była już noc. W drzwiach ledwo stał na nogach niejaki Piotr Wierzba (zawstydzili się ci co trzy lata temu oczerniali pannę młodą o zdjęcie z jego trupa bielizny)...
- Pietrze, co ty tu robisz? - zapytał się Pan Sołtys. - Czy nie piłeś czegoś cichaczem? - zaniepokoił się.
- Och nie, panie Skyjłycki - z trudem mówił Wierzba - niech żyje para młoda - stękał - tylko ja dziś się źle czuję.
- A dlaczego? - zaniepokoił się Pan Sołtys.
- Panie Sołtysie, ja szedłem spokojnie, a tu mnie atakuje taki wysoki i czarny, miał jakoby walec na głowie z takimi odstającymi, czarnymi, dziwnymi uszami, a z nim dwóch innych, czerwonych jak taki. Ten czarny miał niby cyrkiel, niby wachlarz w ręku. Dotknął mnie tym i bolało, a jak wrzeszczałem to odszedł - Wierzba zaniemówił.
- Jest niedobrze - pomyślał Pan Sołtys - przed wojną Wierzba był opętany, a teraz znowu go wzięło, trzeba go ratować. Wierzba przyszedł i potrzebuje pomocy! - zawołał do gości weselnych.
Panna młoda pierwsza pierwsza poszła ratować. Zabawa została przerwana. Wierzbę ułożono na sofie i rozpięto mu koszulę, bo skarżył się na silny ból w piersiach. Wtedy chłopi ujrzeli wypalony gorącym żelazem napis: ,,Rewolucyjna flaga nigdy nie blaknie''.