sobota, 20 lutego 2016

Igła Deotymy

,,W czas srogiej zimy,
Ustał dla Rzymu pokój miły,
Zza gór i rzek Północy
Wyszedł lud dziki, jak wieszczyli prorocy.
Lud to srogi i brodaty, Longobardami zwany,
Wyszedł z landów przerażający lud Lonobardów,
Wionęło od nich śmierci chłodem, za nimi szła zaraza wraz z głodem.
[…]
Lamission ksiądz wielki longobardzki
Gdzieś w ostępach dzikich, chciał wielką rzekę Wandalów przekroczyć, lecz brodu broniły mu Amazonki, wojowniczki.
Poszli brodacze w bój straszliwy, królowa Amazonek poległa, Germanie głowy mistrzyń miecza u siodeł swych zawiesili.
Lamission przekroczył rzekę i ruszył na południe, gdzie nad Wielkim Morzem, Rzym rozkwitał cudnie''
- ,,Pieśń o Lamissionie''





Na falach Morza Ciemnego, zwanego też Czarnym, albo Pontus Euxinus, wznosił się okręt greckich korsarzy. Grecy opuszczali w pośpiechu wybrzeża Amazonii i zdążali czym prędzej do swej ojczyzny, aby na ateńskiej agorze sprzedać pojmane niewiasty, zwane w pieśniach mistrzyniami łuku i miecza. Żeglarze nie napotkali przeszkód w rodzaju burzy czy ataku morskich potworów, ewentualnie innych piratów, jednak żaden z nich nie wrócił żywy do ateńskiego portu Pireusu. Amazonki sprawiedliwie słynęły jako ,,rogate dusze'' – żadna z nich nie nadawała się na niewolnicę, a co więcej żadna nie puszczała płazem zniewagi ze strony mężczyzny bez krwawej pomsty. Choć trzydzieści Amazonek z najszlachetniejszych rodów zostało pojmanych obrzydliwym podstępem, którego powstydziłby się każdy barbarzyńca, lecz nie człowiek cywilizowany; w czasie uczty uśpionych winem zaprawionym ,,pharmaka'', czyli durmanami i zakutych w kajdany, ich duma nie została złamana. Za to gniew szalał jak pożoga. Na pełnym morzu jedna z wojowniczek udusiła swym łańcuchem grubego nadzorcę, sprośnie zaśmiewającego się z jej urody, po czym odebrała mu klucze. Wystarczyło parę chwil, by Amazonki porzuciwszy okowy, wycięły w pień nadzorców i opanowały statek. Niestety obca im była sztuka nawigacji; upojone radością ze zwycięstwa i winem rozbiły trierę na podwodnych skałach u wybrzeży ziemicy dackiej, tak fascynującej Pavlasa ov Vidłara.





Jedna tylko Amazonka, imieniem Poliklimena ocalała z katastrofy. Fale wyrzuciły ją na ląd brzemienną za sprawą jednego z Greków, który ją porwał. Trzeba wiedzieć, że Amazonki, bezlitosne w boju dla mężów, nigdy nie zabijały dzieci, ani przed, ani po narodzeniu. Poliklimena w czas swojej tułaczki, przeganiana z miejsca na miejsce przez ludy bojące się zemsty Greków, w końcu zaszła do Sklawinii, na tereny zwane później Visclą – jedną z prowincji Królestwa Analapii.





Tam zmarła z wyczerpania, w lesie, rodząc córeczkę, której nadała imię Deotyma (Deotima). W erze trzynastej jej imię obrała sobie za pseudonim artystyczny polska pisarka Dorota Łuszczewska.





Małą Deotymę przygarnęła matrona Przemysława – władczyni jednego z pomniejszych, już od dawna zaginionych, słowiańskich szczepów – Przemysławiców, mających swe siedziby tak jak Pawlaczyca otoczone nieprzebytą zaporą puszczy. Przemysława mieszkała na skraju lasu; miała moc łamać podkowy, znała tajniki ziół i minerałów, święte pieśni, mowę zwierząt, gwiazd i roślin. Umiała leczyć choroby, goić rany, nastawiać zwichnięte kończyny, odczyniać uroki, a razie potrzeby, uzbrojona we włócznię i tarczę jak Światłosława, przez Greków zwana Ateną, córka króla greckiego Jeszy, stawać na czele swego ludu odpierając atak Wiślan, czy innych najeźdźców. Urodziła i wychowała tuzin dzieci, nic nie tracąc ze swej urody, zaś Deotyma dorastała pod jej opieką otoczona miłością i szczęściem. Jej przybranym ojcem był witeź – patriarcha Sławibor, w którego żyłach płynęła krew plemienia Licicavików, książę Krzemska, stolicy Przemysławiców, słynny z odwagi, siły i prawości, szanowany zarówno w swym domu jak i w całym szczepie.
Deotyma pełna męstwa i jaśniejąca – chciałoby się rzec – boską urodą, wdała się w matkę. Jej kosa lśniła jednocześnie złotem, miedzią i bursztynem, oczy zaś były wielkie niby u krowy, lecz barwy bławatków. Każdy jej ruch i każde słowo emanowały nieopisanym wdziękiem. Deotyma była ponadto bardzo odważna, silna i zwinna, czysta, łagodna, dobrze wychowana, o pogodnym 





usposobieniu. Całe dnie spędzała w puszczy, polując, lub biegając z jeleniem Vamvą, mającym białą łatkę na czole, którego sława dotrwała aż do czasów Walta Disneya. Wielka przyjaźń łączyła ją również z poznanym na polowaniu herosem Odyńcem, badaj największym z siłaczy dawnej Sklawinii.


*






Odyniec, syn Tarnogniewa, księcia plemienia Histulów, tak jak Ordzień (Ardanus) herbu Zarzycki, zabójca smoków z Poltoski i Grzęzła, był to mąż rosły i krzepki jak tur, w boju zażarty i nieulękły jak ranny dzik, o czarnej brodzie, włosach i wąsach. W jego dłoniach kruszyło się żelazo. Walczył mieczem władnym przecinać wszystko co najtwardsze i nabijaną krzemieniem maczugą Ciężarem, której prócz samego Odyńca, nikt inny nie mógł udźwignąć. Wyruszał ponadto do boju z tarczą zdobioną wizerunkiem Księżyca, Chors był bowiem jego patronem. Lękały się go strzygi, wilkołaki i rozbójnicy. Swą siłą i odwagą odznaczał się Odyniec od lat swych najmłodszych. W dwunastej wiośnie życia, strzegąc ojcowego pola, zobaczył ogromnego dzika, który rył w nim i szkody wyrządzał.
- Głupi dziku – zawołał młodzieniec ciskając w czarnego zwierza kamykiem – idź sobie do lasu buchtować, to nie twoje pole! - dzik gniewnie zakwiczał i zaszarżował na otroka, ów zaś zamiast uciekać, uderzył czarnego zwierza pięścią w głowę z miejsca kładąc go trupem.
Od tego czasu Odyńca poczęto sławić w pieśniach. On zaś zdarł z dzika skórę i uczynił sobie zeń hełm i przepaskę na biodra. W stroju tym, w miecz i maczugę uzbrojony, bronił Słowian przed strzygami i brukołakami, pankami, léwicami, sinymi ludźmi, ażdachami, smokami i wszelkim innym nasieniem Czarnoboga.





Kiedy Odyniec liczył sobie piętnastą wiosnę życia, do Sklawinii przybył wielki wojownik grecki, syn – bęś króla Jeszy i księżniczki plemienia Dorów, Alkmeny, Herakles, przez Słowian zwany Górzychwałem, na cześć Górzycy – Hery, prawowitej żony władcy Grecji. Ileż to atramentu wylano, by opisać jego czyny! Był to mąż nadludzkiej siły i wytrzymałości, w ciężką jak tur, żubr i niedźwiedź maczugę uzbrojony. Bawił w Libii, Tarszisz, kraju nad rzeką Nilus, później zwanym Egiptem, na Krecie, w Scytii, oraz w Brytanii. Podczas swych wędrówek zabił hydrę z bagnisk Lerny i lwa z Nemei, którego skóra posłużyła mu za zbroję, ujarzmił trójgłowego psa Cerbera strzegącego lochów Niji Niewidka – brata Jeszy, oraz żywiące się ludzkim mięsem klacze króla Diomedesa z Tracji, przepłoszył strzelające ostro zakończonymi piórami ptaki ze Stymfalos, polował na łanię kerynejską, dzika z Erymantu i byka z Krety. Zabił olbrzymy – Anteusza, czerpiącego siłę z ziemi w Libii i Albiona w Brytanii, zaś w kraju Scytów spłodził synów z dziewicą, która od pasa w dół była wężem. Ten, który zabił Kakusa w Italii, postawił kolumny zwane Gibraltar i Ceuta na brzegach Europy i Afryki, oraz położył kres zbrodniom Buzyrysa nad rzeką Nilus, nie omieszkał odwiedzić też Sklawinii słynącej w całym ówczesnym świecie ze strasznych potworów, mężnych wojowników, urodziwych niewiast, przednich napojów i jadła. Gdzieś na ziemiach dzisiaj zwanych Polską, w Rozdrożu w pobliżu krainy zwanej Ojcowem (Fatryver), Herakles wyzwał na pojedynek Odyńca. Stanęli przeciw sobie największy mocarz Grecji i największy mocarz Słowian od czasów Ilji Muromca, tak jak Anteusz błogosławiony przez Mat' Syraję Ziemlę w swoich zmaganiach. Straszna to była walka; jakby dwaj Tytani bój ze sobą wiedli. Maczugi uderzały o siebie jak pioruny, a cały las otaczający rodzinną wieś Odyńca jęczał i stękał z podziwu i trwogi. W końcu Odyniec po raz trzeci rzucił o ziemię tym, co chwałę przynosił Grecji.
- Nigdy jeszczem nie spotkał równego sobie, lecz oto nadeszła ta chwila – rzekł Herakles. - Chodźmy pić, bośmy brać! - zapalczywość ulotniła się mocą uczciwej walki z serc bohaterów.
Wymienili się nawęzami i odtąd zawsze mogli liczyć na siebie.


*




Deotyma, choć wyglądała na łatwą do skrzywdzenia, jak prawdziwa Amazonka potrafiła walczyć nawet z pięcioma zbrojnymi drabami naraz, a nawet bawiąc na krywickiej ziemi ubiła pożerającego ludzi potwora – wodnego trolla Plosa z Veresiny o ciele pokrytym łuskami. O ileż bardziej była więc bezpieczna podróżując w towarzystwie Odyńca! Udali się razem do Ojcowa – niewielkiego księstwa nad rzeką Czterowodą (Te – y – aka), należącego do rodu Byczyńskich (ov Taurov). W Ojcowie w znacznej mierze pokrytym nieprzebytą Puszczą Białego Mamuta stały jeno trzy wioski: Patrit, Sospa i Betkovo. Można tu było napotkać stada wymarłych gdzie indziej zwierząt – mamutów, nosorożców włochatych, tygrysów szablozębnych, niedźwiedzi jaskiniowych i krótkopyskich, jeleni o olbrzymich porożach, a ponadto lwy, hieny, wilki, tury, żubry, tarpany, suhaki, cyjony, owcowoły – piżmowoły i wiele innych. Odyniec i Deotyma zwiedzali Jaskinię Hien, gdzie w erze jedenastej przebywająca na wygnaniu królowa Tatra powiła sześcioro dzieci, a także Jaskinie Lwów i Niedźwiedzi. W rzece Czterowodzie ścigali się na grzbietach karpi wielkości delfinów. Odyniec bronił Deotymy przed szczupakiem większym niż tygrys i pijawką rozmiarów węża boa mogącego łykać woły. Kochankowie pili oskołę brzóz i brzozoświerków, wyjadali miód z barci lipowych i chronili się przed deszczem pod kapeluszami olbrzymich muchomorów. Spali w lesie przy ognisku, rozdzieleni nagim mieczem, tak jak Tristan i Izolda w erze późniejszej. Mogli liczyć na gościnność leśnych ludzi, Lynxów, rusałek w giezłach i białowłosych wodników o zielonej, żabiej skórze. Przechadzali się w cieniu olbrzymich, ojcowskich skał, na których szczytach swe sabaty odprawiały czarownice.





- Tak jak ongiś, w dziesiątym eonie wodnik Pukuver nadał Plastrowi Kovaty tę nazwę na cześć umiłowanej przez siebie topielicy – rzekł pewnego razu Odyniec – tak ja chciałbym, aby ta góra o spiczastym szczycie zwała się Igłą Deotymy – córce Greka i Amazonki wiele się ten koncept spodobał.
Pokraśniała dumna ze swego narzeczonego, a jej pełne wdzięku rzęsy zatrzepotały jak motyl skrzydłami.






- Ja zaś nadaję tej górze, co pałkę przypomina, twoje imię – Maczugi Odyńca – rzekła.
- Myślałem, by nazwać ją Maczugą Heraklesa, na cześć owego rycerza z Grecji, z którym zawarł braterstwo krwi – rzekł Odyniec. - Wszak między Grekami nie wyszedł z łona niewiasty wojownik większy od niego. - Późniejsze legendy polskie utrzymywały, że Maczuga Heraklesa była w istocie orężem króla Kraka, którym uśmiercony został luty smok z Vovel.
Odyniec i Deotyma odwiedzili również Mroczne Błota, gdzie ongiś mieszkał potwór Vrouga, zabity w końcu przez Ilję Muromca, a gdzie teraz urodne Wiły tańczyły, unosząc się nad bagniskiem, zaś przybyła z południa Roga Baba – jędza o ostrym rogu wyrastającym z czoła, przygrywała im na harmonijce.
W swojej ojcowskiej włóczędze, mąż i niewiasta pełni mocy i odwagi, zostali przyjęci na zamku Byczynie (Taurovo) przez pana Byczyńskiego – księcia owej krainy. Jego kapelan, żerca Wiejnik udzielił parze bohaterów upragnionego ślubu. Ci nasyciwszy się Ojcowem, powrócili do Rozdroża, lecz jakiś dziwny zew kierował ich uwagę ku nowym przygodom, gdzieś na dalekich morzach i lądach, tam gdzie w śmiertelnych zapasach z niebezpieczeństwem można było nabyć sławę.


*

,, [Tassilia] Ma dostęp również do Morza Trzcin i Morza Ciemności, nad którym leży gród Bajadorsk. Nad tym morzem nigdy nie świeci Słońce i żyją w nim okrutne węże i smoki, niekiedy wyprawiające się w głąb lądu. Dlatego Morze Ciemności bywa nazywane 'Morskim Čortlandem'' – opowieść Białego Tulipana, króla Tassilii.





Na hucznym weselu Deotymy i Odyńca w Rozdrożu, gości zabawiał wodnik Rakošniček o zielonkawym odcieniu skóry, pan stawu Szmaragdowe Oczko na ziemiach późniejszej Bohemii, pokazując swoje tresowane raki. Nowożeńcy zamieszkali w pięknej chacie; białej o ścianach malowanych w kwiaty i ptaki, o krytym słomą dachu. Czekało ich życie spokojne i szczęśliwe, lecz tajemniczy zew każący udać się na poszukiwanie przygód, nawiedzał ich tak we śnie jak i na jawie.
- Każdy prawdziwy wojownik powinien choć trochę zabawić w Afryce, albo chociaż w Bharacji – mówił przy śniadaniu Odyniec – jest tam tyle potworów do ubicia, tyle skarbów czekających, aby ktoś je zdobył, tyle pięknych miejsc wołających o to by je zobaczyć.
- Nim narodzi się dziecię z naszej krwi – rzekła Deotyma – chciałabym przepłynąć Morze Ciemności, nad którego brzegiem leży gród Bajadorsk – każdy żerca czy filozof powiedziałby jej, że roztropniej by uczyniła trzymając się z dala od tego strasznego miejsca, gdzie zguba groziła tak ciału jak i duszy. - Gdybyśmy przeżyli tę próbę, dowiedzielibyśmy się co jest za Morzem Ciemności, może coś pięknego. Moglibyśmy, o ile z łaski Peruna wystarczy nam siły w prawicach, a odwagi w sercu, wybić morskie Čorty i potwory, a tym samym usunąć zagrożenie dla żeglarzy, a za to wszystko czeka nas sława mołojecka, owe pragnienie sprawiedliwej pochwały z ust człowieka szlachetnego, które nie jest niczym zdrożnym!
Odyniec zamyślił się. Uwielbiał żonę i nie zwykł jej odmawiać, sam pragnął przygód i sławy, a poza tym już nieraz rozbijał maczugą rogate łby Čortów. Oboje potomkowie bitnych plemion, byli młodzi i dzielni, a nie nauczyli się jeszcze bać.
- Wszystkich potworów nie ubijemy – odpowiedział Odyniec – będą się one rodzić, aż do skończenia świata, kiedy to pochłonie je wreszcie ogień i woda. Jednak chcę z tobą wyruszyć, ty co zabiłaś Plosa, bo i mnie przyzywa zew Wielkiej Przygody.
Nowożeńcy nie słuchając przestróg kapłanów, że porywają się z motyką na Słońce i że podobne zuchwalstwo nie ujdzie im bezkarnie, wyprawili ucztę pożegnalną dla przyjaciół i poleciwszy się opiece Jarowita, Jeźdźców Ognistego Pioruna, Leśnej Matki i Dziwicy udali się na południe. Przepłynęli Morze Rajskie, w ,,Pieśni o Lamissionie'', królu Longobardów zwane Morzem Wielkim i znaleźli się w Afryce – tajemniczej krainie olbrzymów, karłów i potworów, zaklętych źródeł i skarbów, czarnoksiężników, mówiących zwierząt i zaginionych miast i plemion gdzie przygoda goniła przygodę.

*






,,Pierwiej krowy zaczną latać, niż pojawi się coś lepszego niż nasze wiejskie mleko''! - mówiła pewna stara kobieta z Rozdroża. W Afryce niemal wszystko było wówczas możliwe, nawet latające krowy. Pomijając alfudu – skrzydlate bawoły, żyły wówczas istoty zwane ,,draszkarami''. Miały ci one rogi, tułów i nogi krowy, głowę tygrysa, umaszczenie zebry, stopy żaby, skrzydła orła, oraz ogon węgorza. Jeden z owych draszkarów, bardzo silnych zwierząt, ludzką mowę znających, niestrudzenie niósł na swym grzbiecie Odyńca i Deotymę. Lecieli nad wiecznie zielonymi lasami, pustyniami, zamieszkanymi przez smoki i hymantopody; podobne do kóz o zrośniętych w pałąk przednich nogach, gdzie leżały żywe kamienie – terrobuli... Pod nimi biły fale migoczących w blasku Słońca rzek i jezior, gdzie nadobne, ciemnoskóre rusałki pasły stada hipopotamów, zieleniły się sawanny, kryły w cieniu tajemnicy ruiny prastarych miast. Draszkar służący grzbietem parze nieustraszonych odkrywców ze Sklawinii, zawdzięczał im życie. Przed miesiącem bowiem złapał się we wnyki czarnoskórych olbrzymów, nie gardzących bynajmniej ludzkim mięsem. Dwóch olbrzymów wysokich jak drzewa z Incalii, zwane sekwojami, na cześć jednego z tamtejszych królestw, już miało nadziać draszkara na pal i upiec go nad ogniskiem z zaczarowanych kryształów, mających moc sprowadzać ogień i pioruny. Nie zrealizowały swego planu, bo Odyniec i Deotyma usłyszawszy od mijanych plemion murzyńskich o ludożerczych ucztach pary gigantów, żyjących ze sobą w sposób przeciwny naturze, przybyli na miejsce z maczugą i łukiem. Wywiązała się walka. Odyniec, mocniejszy od samego Heraklesa – Górzychwała ciosem maczugi zgruchotał nogi olbrzymów, a ci padli na ziemię z łoskotem. Deotyma wskoczyła na pierś jednego z nich, jednym ciosem długiego miecza ścięła sunącą ku niej dłoń i przebiła wielkie jak u wieloryba serce. Obu olbrzymom – ludożercom, Odyniec rozbił wełniste głowy, a wyciekające mózgi zwabiły stada hien. Uwolniony draszkar został ich przyjacielem. Jednak któregoś wieczoru, przy ognisku, za ogrodzeniem z kolczastych zarośli, odmówił dalszej pomocy.
- Wybaczcie, możecie mieć do mnie żal, ale dalej nie lecę. Mój strach przed Morzem Ciemności jest zbyt wielki, aby mógł wam towarzyszyć – draszkar spodziewał się, że towarzysze wyprawy uznają go za tchórza, lecz Deotyma objęła go za krowi kark i szepnęła do tygrysiego ucha.
- Ja cię nie potępię; jak się boisz, możesz nie lecieć, bo nie jesteś naszym niewolnikiem i nigdy nim nie byłeś – Odyniec serdecznie poklepał draszkara po krowim karku, z którego wyrastały orle skrzydła i nazwał go swym przyjacielem.
Draszkar w blasku Księżyca odleciał ku usianej gwiazdami czerni nieba niosąc w sercu wyrzuty sumienia aż po kres swych dni.





Dalsza podróż przebiegała na miękkim grzbiecie ptaka dodeona, którego Odyniec jednym ciosem miecza uwolnił z wnyków gdzieś w puszczy (w erze trzynastej na grzbiecie innego ptaka dodeona latał saraceński król Zemuzil, wasal Księdza Jana). Dodeony jak sama nazwa wskazuje, podobne były do drontów dodo z Wyspy Świętego Maurycego, lecz osiągały rozmiary słoni. Pióra miały jasnoniebieskie, zaś haczykowaty koniec dzioba – czerwony. Ich skrzydła przypominały skrzydła albatrosów. Jeszcze w XX wieku na żywego dodeona natknął się w głębi Afryki słynny podróżnik 




Henry Morton Stanley. Odyniec i Deotyma znów zostawili za sobą w dole miasta i wioski, pożółkłe od Słońca sawanny ze stadami dzikich zwierząt, nieprzebyte puszcze i mokradła, pełne olbrzymich 





gadów niezmienionych od ery trzeciej, takich jak pożeracz hipopotamów dilai, kongamoto o błoniastych skrzydłach, czy olbrzymi krokodyl mahamba, aż dolecieli do starożytnego grodu Bajadorsk, gdzie stała wyrzeźbiona w kamieniu olbrzymia, czarodziejska fontanna w kształcie ozdobnego pucharu, z której tryskała źródlana woda mająca moc leczyć poparzenia i ukąszenia. Dodeon, ptak odważny i posłuszny, ku przerażeniu mieszkańców miasta wzbił się nad Morze Ciemności i wtedy nastąpiła katastrofa. Odyniec i Deotyma musieli sobie oświetlać trasę lotu pochodniami. Morze Ciemności w niemożliwy do zniesienia sposób cuchnęło gnojem i siarką. Wiały nad nim porywiste, lodowate wiatry i rozlegał się wizg morskich potworów i upiorny chichot morskich czarownic o ogonach białych, ślepych ryb. Pod czarną, lodowatą wodą kotłowały się węże i smoki, jakieś przebrzydłe polipy i głowonogi władne wciągać w głębinę całe okręty, gigantyczne kraby i homary, tudzież rogate, morskie Čorty uzbrojone w złote trójzęby, pokryte granatową łuską, łyse olbrzymy, mięsożerne hipopotamy o rybich ogonach, foki osiągające rozmiary smoków, wielkie ryby o przerażająco długich zębach, kraxy – wielkie i krwiożercze żółwie morskie, jaszczury, krokodyle, mureny, rekiny, długie jak anakondy minogi i śluzice, rozszalałe orki i kaszaloty, czy morskie satyry, których rybie ogony miały moc razić prądem. Powiew mrożącego krew w żyłach wichru w jednej chwili zgasił pochodnie Odyńca i Deotymy. Ptak dodeon omdlewał ze strachu i od fetoru siarki. Bohaterowie pojęli, że porwali się z motyką na Słońce, a raczej na Ciemność. Dodeon chciał zawrócić, machał rozpaczliwie skrzydłami, lecz niemal namacalny, egipski mrok zdawał się lepić do niego jak smoła i krępować niczym kajdany. Z Morza Ciemności wynurzały się uskrzydlone rekiny. Podleciały na czarnych, orlich skrzydłach do ptaka dodeona i rozszarpały go żywcem w powietrzu. Odyniec i Deotyma z imieniem Juraty na ustach, poczęli spadać w czarną, lodowatą, cuchnącą toń. Czekając tam na nich, rozdziawiał przepastną paszczę morski potwór Krocionóg. Przypominał on swych lądowych krewnych, lecz długi był jak Lewiatan, a z jego zębatej paszczy buchały płomienie, wśród których uwijały się Čorty. Odyniec i Deotyma spadając trzymali się za ręce.
- Czyż nie lepiej nam było przed wyruszeniem na tę wyprawę zgromadzić liczną a śmiałą drużynę? - pytał się z goryczą Odyniec.
- Mieczysławie, Dziwico, dobrzy Enkowie, ratujcie! - krzyknęła Deotyma w strugach lodowatego a zarazem palącego deszczu. - Kocham cię, Odyńcze, Pogromco Dzików! - wojowniczka gotująca się na śmierć wpiła się ustami w usta swojego męża, którego nierozważnie zaprowadziła pod lodowe ostrze ościenia Mar – Zanny. - Wszyscy Enkowie Ageja, nieprzyjaciele Čortów, pomścijcie nas! - po raz ostatni zawołała Deotyma.
Krocionóg zawarł z łoskotem szczęki o żelaznych zębiskach i zanurzył się w głębinie trafiony dwiema strzałami w oba oczy. Morskie potwory rzuciły się, aby go rozszarpać i pożreć, wywołując nawet gwałtowny sztorm ruchami swych ciał, lecz do pary niefortunnych bojowników już nic nie docierało.
Wojownik i wojowniczka otworzyli oczy z dala od Bajadorska i Morza Ciemności. Spostrzegli, że leżą na złocistej plaży, a Słońce delikatnie pieściło ich pólnagie ciała.
- A więc jesteśmy w Nawi Jasnej! - ucieszył się Odyniec.





Małżonkowie spostrzegli stojących koło nich odzianego w samą przepaskę na biodrach, uskrzydlonego młodzieńca o długich, brązowych włosach i skórze ogorzałej od Słońca, oraz towarzyszącą mu wielce urodziwą syrenę o ptasich skrzydłach i rybim ogonie. Obaj Enkowie, w których Odyniec i Deotyma rozpoznali Pochwista i Meluzynę, z mandatu Ageja władających wiatrami, uzbrojeni byli w łuki i sajdaki ze strzałami, a pióra ich skrzydeł były czerwone jak krew.
- Gdzie jesteśmy, pani? - Deotyma zadała pytanie Meluzynie, której dzisiaj wielu ludzi błędnie przypisuje przygody czarodziejki Światłowidy.
- W Afryce, u wybrzeży Morza Rajskiego – odrzekła skrzydlata syrena – w murzyńskim królestwie zwanym Numidią (Numidistan).
- Czemu wasze pióra stały się czerwone jako ta krew? - spytał Pochwista Odyniec.
- Ta krew naprawdę została przelana – odrzekł Pochwist – bo była to cena, za jaką przyszło nam was uratować.
- Ze złem trzeba walczyć – zabrała głos Meluzyna – ale w pierwszej kolejności trza wam czynić dobro. Tyle lat jesteście sobie poślubieni, a gdzie wasze dziatki? Nadejdzie czas gdy Morski Čortieńsk zostanie zniszczony, ale to jeszcze nie teraz. Sami nie możecie nic mu zrobić, jeno pod Okrwawionego Drzewa sztandarem, Čorty będą się was lękać. Sława Agejowi i żegnajcie!


*





Odyniec zbudował Deotymie chatkę w Numidii – krainie znakomitych jeźdźców. Zbliżyli się do siebie, po raz drugi w swym życiu i z białego łona Deotymy wyszło pięcioro dziatek – trzech chłopców i dwie dziewczynki. Gdy dzieci podrosły i wyprawiono im postrzyżyny i zapleciny, cała rodzina opuściła Numidię – kraj potomków Numidosa i udała się do Sklawinii, do wsi Rozdroża nieopodal Ojcowa. Jednak nikt nie poznał Odyńca i Deotymy, prócz starego jelenia Vamvy, który skonał szczęśliwy z głową na piersi swej przyjaciółki. 

Oniricon cz. 189

Śniło mi się, że:




- szukałem w Szczecinie miejsca gdzie przebywała żółwica Stara Morla i myślałem, że egzorcyści nie lubią takich rzeczy,
- przyszedł Andreus ov Sieniticus i po raz kolejny naciągnął Mamę na pieniądze co mi się nie spodobało,
- wieczorem na ulicy spotkałem obcego mężczyznę, który chyba planował przestępstwo przez telefon,




- razem z dwoma chłopakami zakradłem się do pracowni Philipa Pullmana, gdzie pisał ,,Mroczne materie'' i zdemolowali ją i zabili białego szczura, UWAGA: Na jawie nie namawiam nikogo do napaści na jakichkolwiek Autorów, nawet jeśli się z nimi nie zgadzam,
- byłem w pięknej katedrze w Poznaniu i myślałem, że rodzimowiercy nie mają tak pięknych świątyń jak katolicy,



- porównywałem kobiety z książek J. Grzędowicza i A. Sapkowskiego; uznałem, że kobiety opisane przez Sapkowskiego są ,,mistyczne i pobudzające wyobraźnię'',
- szedłem po ulicy z długą witką w dłoni i niechcący uderzyłem mężczyznę niosącego dziecko w ramionach, a ten wziął witkę i zaczął mnie bić gdy klęczałem przy fontannie,
- w szczecińskim Parku Nadratowskiego rozmawiałem z młodą dziewczyną i polecałem jej mojego bloga, potem przyszło kilku dresiarzy, aby wyłudzać haracz, a gdy zacząłem uciekać, dresiarz począł strzelać do mnie z pistoletu,




- dwukrotnie w ciągu tego samego dnia spowiadałem się u księdza z serialu ,,Ranczo'', który zamontował kamery na żółtych słupach sygnalizujące kiedy ktoś chce iść do spowiedzi,




- tłumaczyłem jakiejś dziewczynie, że bazylozaur był prawaleniem i że podział na zębowce i fiszbinowce nastąpił dopiero w oligocenie,




- pisząc posta o Sapkowskim napisałem dużo o symbolach okultystycznych, smokach dobrych i złych, dowodziłem też, że nazwa potwora zeugla pochodzi od zeuglodona, czyli bazylozaura (wymarłego wieloryba),
- próbowałem unieść się w powietrzu, ale nie mogłem oderwać się od ziemi,
- nie spałem całą noc, a potem latałem nad ziemią,
- śledziła mnie jakaś babuszka, która wyszła na klatkę schodową i tam umarła,
- Jarosław Grzędowicz napisał artykuł, w którym ostrzegał przed wysiedleniem Niemców z III RP,




- rozmawiałem z Jakubem Żulczykiem i wypożyczyłem z biblioteki jego książkę ,,Zmorojewo'', aby zrecenzować ją na blogu.