wtorek, 25 lutego 2025

Przygody Margusa

 

,,Hominem te (esse) memento’’ - łac. ,,Pamiętaj, że jesteś tylko człowiekiem’’; słowa rytualnie wypowiadane do rzymskich triumfatorów



 

Na tronie w Vučym Gardźcu już drugi rok zasiadał Drag, ostatni króla Valkanicy. Wieści napływające ze świata nie były wesołe. Występek budził uznanie, cnota zaś była w pogardzie. Szaleństwo toczące niczym czerw ludzkie serca, zdawało się zakażać nawet przyrodę. ,,Jaki jest sens uczyć dziatki o porach roku, skoro i tak przez większą część czasu trwa listopad?’’ - Pytał z goryczą mędrzec Gajko Klimas, jeden z ostatnich sprawiedliwych.



Było zimno i pochmurno, kiedy w strugach ulewnego deszczu, okryty szarą opończą, siwobrody dziad Lubicz tułał się od wioski do wioski. Witały go krzyki i słowa grubiańskie, pacyny błota i kamienie, kije i srogie psy spuszczone z uwięzi. Był już wyczerpany, kiedy doczłapał się do zagrody Duklanoviciów w siole zwany Primur. O kmieciach tam mieszkających mawiano złośliwie, że są głupi i zacofani z powodu ich przywiązania do Ageja i Enków oraz wierności obyczajom ojców. Dopiero w Primurze, dziad Lubicz otrzymał gościnę. Gospodyni posadziła go przy piecu i nakarmiła obficie gorącym rosołem oraz gulaszem z pajdą chleba, obficie posmarowanego masłem i posypanego czarnuszką. Nalała mu również rakii do lipowego kubka. Lubicz jadł zachłannie niby wilk od wielu dni wygłodzony, a z oczu ciekły mu łzy szczęścia. Dawno nie miał okazji tak się nasycić.



- Niech Vitalis i inni Enkowie wam wynagrodzą, dobrzy ludzie! - Podziękował dziad, po czym dobył zza pazuchy prostą lirę, o której późniejsi autorzy niezgodnie z prawdą pisali, że była ze złota.

Lira ta stanowiła największy a właściwie jedyny skarb Lubicza. Na jej widok gospodyni wraz z gromadką pięciu pociech aż pisnęła z zachwytu i niecierpliwości. Gospodarz zwrócił się w ich imieniu do gościa.

- Czcigodny wędrowcze, królu lir, racz zaśpiewać nam jedną ze swych pieśni.

- Prosimy, prosimy pięknie! - Domagały się dzieci, zaś gospodyni dolała dziadu więcej rakii.

- A o czym miałbym gędzić w naszych ponurych czasach? - Zadumał się Lubicz, głaszcząc siwą brodę.

- O przygodach witezi – wypalił jeden z synów gospodarza, dziesięcioletni Vitko.

- O miłości – rzekła pięcioletnia Ribava, najmłodsza z dziewcząt, mieszkająca w chacie.

- Rad byłbym usłyszeć opowieści o czynach Margusa Wielkiego, który przed trzema wiekami władał Valkanicą i Puaną – zaproponował gospodarz. - Wielki był z niego mocarz, równie prawy co potężny. Bronił naszych praojców przed najazdami Sępian. Któż z was pragnąłby o nim słuchać?

- Ja! Ja! Ja! I ja też! - Dzieci z piskiem podniosły w górę las małych rączek.

- Wszyscy chcemy pieśni o Margusie. - Gospodyni zwróciła się z uśmiechem do dziada.

Lubicz uczuł ciepło w sercu. ,,Valkanica nie zginie, dopóki trwa pamięć o jej bohaterach’’ - pomyślał. Jego palce zatańczyły na strunach liry. Cała rodzina Duklanoviciów zamilkła jak makiem zasiał. W mrocznej, oświetlonej jedynie blaskiem łuczywa izbie słychać było dźwięk instrumentu i słowa ciągnącej się do późnych godzin nocnych opowieści…


*



Margus nosił przydomek Królewicza, jego ojcem był bowiem król Valkanicy, Lech Vukaszyn, matką zaś królowa Tatra Złotowłosa (Tatra Zlata). Nie należy mylić jej z Tatrą o włosach czarnych jak heban, chwalebną królową Aplanu i Montanii. Przyszły witeź urodził się cherlawy. Na domiar złego Lech Vukaszyn nie bacząc na łzy swojej małżonki, rozkazał porzucić syna na odludziu. Przeraził się bowiem posłyszawszy przepowiednię nadwornego gwiazdorza, że gdy królewicz dorośnie, połamie mu kości. Dziecię nie zginęło, przygarnęli je bowiem pasterze. Wzrastał pod ich opieką Margus, wciąż wątły i chorowity, nic nie wiedząc o swoim królewskim pochodzeniu. Nie miał łatwego życia. Inne dzieci śmiały się zeń, biły i popychały, nazywając z pogardą zdechlakiem. Od najmłodszych lat w sercu Margusa gorzał gniew, ilekroć słyszał jęki poniżanych i bitych.



Nadludzka siła wstąpiła w jego członki, gdy wiła Vida dała mu skosztować swojego mleka. Uczyniła tak w podzięce za to, że młody Margus osłonił liściastymi gałązkami wbitymi w ziemię jej dwie córeczki spoczywające na trawie w czasie największego upału.

- Dotąd pasłeś zwierzęta, nieświadomy tego kim naprawdę jesteś – rzekła wiła. - Wiedz, żeś jest królewskim synem, zrodzonym z krwi Lecha Vukaszyna, króla Valkanicy. Tobie przeznaczonym jest paść oba Królestwa Południa a nie kozy jak dotąd!



Margus pożegnał przybranego ojca i matkę, dziękując im serdecznie za dotychczasową opiekę. Począł coraz więcej czasu spędzać z wiłą, ucząc się jak zostać junakiem.

- Przede wszystkim potrzebujesz bojowego rumaka, który będzie twoim najbliższym przyjacielem.

- Czy powinienem udać się na koński targ? - Spytał Margus. - Lękam się, że zabraknie mi pieniędzy na zakup naprawdę dobrego wierzchowca.

- Żadne pieniądze nie będą tu potrzebne – skrzywiła się wiła. - Chodź ze mną, a pokażę ci jak ujeździć dzikiego rumaka.

Vida i jej córki zabrały Margusa do porośniętej lasem doliny zwanej Dubicko. Na jej śródleśnych polanach pasły się tabuny dzikich koni. Między nimi uwagę zwracał trzymający się na uboczu ogier, którego skórę szpeciły liczne parchy.

- Nie zrażaj się jego brzydotą – rzekła wiła – bo on właśnie został przeznaczony na twego rumaka. Dosiadając go dokonasz czynów wielkopomnych, o których pamięć przetrwa wieki.

Parszywy koń pasł się, machając leniwie ogonem.

- Ogier ten jest dziki i płochliwy – ciągnęła wiła. - Nikt nigdy jeszcze na nim nie jeździł.

- Wiedz, pani, że nikt nie nauczył mnie sztuki ujeżdżania koni – stropił się Margus.

- Nie martw się tym. Wszystkiego cię nauczę. - Zapewniła jasnowłosa wiła, posyłając mu najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.



Za jej radą Margus wdrapał się na drzewo używane przez parchatego konia do czochrania się, a następnie zeskoczył z niego na grzbiet zwierzęcia. Koń zarżał przestraszony. Stanął dęba i począł wierzgać, próbując zrzucić z siebie niechcianego jeźdźca. Margus jednak, choć jego serce biło jak młot, zacisnął mocno uda na końskim grzbiecie, dłońmi zaś złapał za grzywę. Nie pozwolił strącić się na ziemię.



Wtedy nadeszła Vida. Bił od niej blask jakbym odziedziczony od samej Mokoszy. Odziana w zwiewne, białe giezło, miała jasną cerę, wijące się, złociste włosy, szmaragdowe oczy, jedną nogę nadobnej niewiasty, a drugą kozy. Powoli, z niezachwianym spokojem podeszła do wierzgającego ogiera. Spojrzała mu prosto w oczy i delikatnie położyła dłoń na jego chrapach. Koń uspokoił się momentalnie i poddał się pieszczotom urokliwej istoty.

Wiły, młodsze siostry rusałek były starą rasą zrodzoną przez Mokoszę w erze dziewiątej. Znały rozliczne tajemnice zwierząt, roślin i żywiołów, a ich nastawienie do przyrody było bardziej przyjazne niż te, które przejawiali ludzie.



- Narwij athelasu i innych ziół, o których cię uczyłam. Sporządzimy z nich driakiew dla biednego konika.



Margus okazał się pojętnym uczniem wiły. Bez większego trudu odszukał królewski athelas i garść innych ziół cenionych przez uzdrawiaczy. Starannie roztarł je tłuczkiem w moździerzu, zmieszał z czystą wodą i podgrzał nad rozpalonym naprędce ogniskiem. Uzyskał tym sposobem maść o ostrym, lecz przyjemnym zapachu. Wiła, jej dwie córki oraz sam Margus poczęli nabierać ziołową maść w dłonie i smarować nią swędzące parchy na końskiej skórze. Dziki koń nie okazywał żadnego lęku, bowiem łagodny, budzący zaufanie głos i dotyk wił uspokajał go. Na leczeniu końskich parchów zeszła reszta dnia praz cały dzień następny. Koń tak bardzo ufał wile, że nie oddalał się od niej przez całą noc. Zwierzęcy instynkt podpowiadał mu, że zabieg przeprowadzany jest dla jego dobra. Wreszcie nadeszła długo wyczekiwana chwila, kiedy Margus zmoczonym ręcznikiem starł plamy zaschniętej maści. Prawdą okazały się opowieści Tołkomira i innych bajarzy o cudownych mocach athelasu. Parchy zniknęły co do jednego. Jedynym śladem po nich pozostała sierść w nieco ciemniejszym kolorze. Ogier zarżał radośnie niczym źrebak. Wiła przytuliła się do jego długiej głowy.

- Wybieraj, koniku. Możesz wrócić do swego tabunu, który jeszcze niedawno cię odrzucał, albo pójść w świat z twym przyjacielem, Margusem, po sławę i przygody.

Koń zarżał zdecydowanie, wywołując uśmiech na pięknej twarzy wiły.

- Nadaję ci imię Szarko, czyli Pstrokaty. - Oznajmił Margus.

Uściskał na pożegnanie trójkę wił, po czym wskoczył na grzbiet Szarka. Siedząc na oklep, ponaglił rumaka do galopu. Szarko okazał się szybszy od wiatru.


*



Po całej Valkanicy niosły się opowieści o nieustraszonym junaku w lśniącej, łuskowej zbroi, przemierzającego gościńce na grzbiecie białego rumaka pokrytego obficie rudymi plamami. Margus był wysoki i potężnie zbudowany. Miał sumiaste wąsy i długie włosy, czarne jak skrzydło kruka. Nosił kożuch ze skóry wilczej bądź niedźwiedziej. Oręż jego stanowiły miecz i niezwykle ciężka maczuga, mogące przecinać i kruszyć skały. Zawsze stawał w obronie wdów i sierot oraz wszelkich pokrzywdzonych. Opowiadano, że ubił zbójców Gemona Łysego, Alabardara Rębacza i Dargona Rozrywcza, znajdujących upodobanie w wymyślnym dręczeniu swych ofiar przed zadaniem im śmierci. Pod ciosami jego oręża ginęły wilkołaki; Jugar Dwugłowy i Trestor Cerberović, karakondżule, strzygi i brukołaki. Spalił po przebiciu osinowym kołkiem opitego krwią niewinnych dziewic, księcia wąpierzy Władysława Bombolskiego, pana na zamku Brad. Potykał się z olbrzymem Trygłazowem, którego trzecie oko, umieszczone na czole, miotało czerwone pioruny, rozniecające pożogę. Wymierzył też słuszną karę sekcie zdegenerowanych ludożerców z osady Gorszy Sort, czcicieli smoka piekielnego Rykara, uwalniając przy okazji uwięzione przez nich dzieci z wiosek Barady i Klina. Nie raz i nie dwa czarnoksiężnicy i czarownice, pozostający na usługach Čortieńska, usiłowali uśmiercić Margusa za pomocą trucizn zadawanych w jadle i napoju, a także poprzez rany zadawane zaklętym sztyletem. Za każdym razem jednak Margus, pomny nauk przekazanych mu przez wiły, znajdował odpowiednią odtrutkę. Klątwy zaś niweczył recytując z żarliwym sercem dziesięć świętych imion Mokoszy.



Mawiali poeci, że opromieniony sławą swych zwycięstw, Margus przybył do Vučego Gardźca ma dwór króla Lecha Vukaszyna i królowej Tatry Złotowłosej.

- Jak się zowiesz i z jakiego rodu pochodzisz, szlachetny junaku? - Spytał władca o szpakowatej brodzie.

- Jestem Margus, nazywany Królewiczem. Wychował mnie pasterz Branko z żoną Sibiną w ubogim szałasie u stóp potężnych gór. Wielce jestem im wdzięczny za to co dla mnie uczynili. Jednakże mądra wiła, Vida Samodiva wyznała mi, że moim prawdziwym ojcem jesteś ty, królu. Kazałeś mnie porzucić na pewną śmierć, pod wpływem przepowiedni, że któregoś dnia połamię ci kości. Wiedz, królu, że choć okazałeś się złym ojcem, nie zamierzam podnosić na ciebie ręki.

Pobladł niczym płótno, Lech Vukaszyn, słysząc te zuchwałe słowa, zaś królowa zapłakała. Dworzanie zamarli zdjęci trwogą, zaś gwardziści czekali w pełnym pogotowiu na rozkaz przystąpienia do krwawej rozprawy z intruzem. Zmieszany król ujął tykwę wypełnioną wodą z miodem i wychylił z niej spory łyk.

- Jak udowodnisz swoje prawa do tronu, Margusie? - Spytał Lech Vukaszyn.

- Czyż królowie Valkanicy nie rodzą się naznaczeni wilczym znamieniem? - Spytał Margus. - Jestem gotów okazać to znamię.



- Prawda to. - Potwierdził niechętnie Lech Vukaszyn. - Tak samo znak orła na ciele królewskich praw do tronu Kartwelii.

Na rozkaz króla trzech nadwornych wraczy – medyków obnażyło Margusa z szat, aby dokładnie przyjrzeć się jego potężnemu ciału.

- Prawdę rzekł ten wojownik! - Ucieszył się doktor Czyżyk ze sławnego kolegium medyków w Salaranie. - Racz spojrzeć, królu!

Lech Vukaszyn podszedł do Margusa i skierował starczy wzrok na jego pierś. Przeraził się wielce, ujrzał bowiem wilcze znamię, podłużny skrawek skóry długości cala, pokryty gęstym, szarym włosiem. Takie samo znamię mieli ojciec i dziad oraz ich najdalsi przodkowie, wywodzący się, wedle zapewnień nadwornych genealogów od samego Wiła Sławicza. Choć król Valkanicy słynął jako mąż twardy w boju i na łowach, teraz z jego oczu popłynęły gorące łzy żalu.

- Wybacz mi, synu, żem tchórzliwie i podle pozbył się ciebie jak niechcianego szczenięcia. Prosił dumny król, obejmując półnagiego Margusa.

- Teost Car Słońce okazał przebaczenie tym, którzy wieszali go umęczonego na bezlistnym dębie. Jakże mógłbym postąpić inaczej? - Margus objął nigdy niewidzianego ojca i poklepał go czule po plecach, pilnie bacząc, aby nie wypełnić słów przepowiedni mówiącej o połamaniu mu kości.

Następnie objął i pocałował swą matkę, królową.



- Nie chciałam cię porzucać, synaczku – łkała Tatra Złotowłosa. - Jednak mojego zdania nikt nie brał pod uwagę…

- Już dobrze, mamo – uspokajał ją Margus.

Lech Vukaszyn dał znak rabom, aby przynieśli odnalezionemu królewiczowi godowe szaty, przetykane złotą nicią i wyszywane drogimi kamieniami. Rozkazał też podać do stołu.



Wnet na białym obrusie służba postawiła złote puchary z rakią i starym winem, pamiętającym jeszcze wojnę Valkanicy z najazdem Kościeja oraz półmiski z pieczystym. Nie zabrakło też aromatycznego, białego chleba o chrupiącej skórce, kołaczy nadziewanych serem i jadalnymi kasztanami, na deser zaś winogron, galaretki z pigwy, orzechów laskowych w miodzie i najprawdziwszych fig z makiem.

- Czego jeszcze pragniesz, synu, prócz sukcesji tronu po mym zgonie? - Spytał Lech Vukaszyn, wyciągając dłoń po jagnięcy udziec.

- Przybyłem prosić, abyś pasował mnie na witezia i przydzielił mi drużynę, królu i ojcze – odrzekł Margus.

- Prosić to się świnia prosi! - Zachichotał karzeł Dučko, nadworny błazen, lecz umilkł pod srogim spojrzeniem króla.

- Stanie się wedle twojej woli, synu. - Obiecał Lech Vukaszyn.



Margus po odbyciu ablucji w łaźni, spędził tę noc, przyzywając imienia Ageja i Enków w zamkowej kaplicy. Odziany w białe giezło, klęczał ze wzniesionymi dłońmi przed kamiennym ołtarzem, na którym spoczywał jego oręż; ostry miecz wykuty przed wiekami w kuźni Cara Słońce i maczuga nabijana krzemieniami. Z drewna jabłoni rodzącej złote jabłka sporządzony był ten oręż, którego nie była w stanie unieść żadna ręka, nawet najsilniejszego z ludu Ispolinów, oprócz prawicy samego Margusa. Kiedy królewicz recytował stare hymny, przekazywane ustnie przez pokolenia w kolegiach żerców i kozesów, powietrze za jego plecami zgęstniało, przybierając czarną barwę od kłębiących się w nim Čortów. Wysłannicy piekielnego smoka Rykara zgrzytali krzywymi kłami i przewracali świecącymi w mroku, krwawymi ślepiami.

- Co z ciebie za witeź – szydziły Čorty – skoro zaniechałeś wypełnienia świętego prawa wróżdy?! Ubij swego wyrodnego ojca, który cię porzucił jak psa! Połam mu kości wedle słów wieszczby. Załóż koronę zdartą z jego głowy! Wypędź z królestwa twą tchórzliwą i wyrodną matkę, na której obronę i miłość nie mogłeś liczyć jako dziecię! Okryj się za to sławą jako maż twardo broniący swych praw!



Margus wstrząsnął głową jak koń usiłujący odpędzić się od dokuczliwej muchy, nie przestając sławić Enków. Wtedy to w kaplicy zjawił się Świętowit wraz ze swą oblubienicą, przeczystą Mokoszą Aredvi, przepasaną złotym łańcuchem, jaśniejącym jak małe słońce. Oboje odziani byli w śnieżnobiałe szaty. Čorty przelękły się, gdy Świętowit dobył z pochwy ognisty miecz. Z oczu Mokoszy wystrzeliły dwa błękitne promienie, zadające palący ból czarnym cielskom Čortów. Słudzy Rykara uciekli ze skrzekiem i piskiem, przypominającym brzęczenie owadów.



Nazajutrz na zamku w Vučym Gardźcu stawiło się dwunastu wojewodów, do których Lech Vukaszyn rozesłał wici wczoraj. Zgodnie z obyczajem ojców, Lech Vukaszyn lekko uderzył klęczącego Margusa w ramię płazem obsydianowego miecza.

- Nigdy nie bądź w aliansach z mrokiem, jeno zawsze wybieraj światło. - Przemówił król Valkanicy.

- Sława Margusowi, obrońcy Kresu Południa! - Wiwatowali zgromadzeni wojewodowie.

Lech Vukaszyn wydał ucztę dla świeżo pasowanego syna. Na skinienie monarchy raby poczęły układać na stole golonki z chrzanem, pieczyste z dzików i jeleni, oblane różnobarwnymi sosami, grube pajdy chleba, słodkie kołacze z serem i rodzynkami, figi, daktyle, kiście winogron, soczyste jabłka i pigwy, wreszcie puchary pełne wina i araku.



- Pragnąłeś stanąć na czele drużyny, synu. Oto i ona! - Na znak króla do sali biesiadnej wkroczyło trzydziestu junaków. Każdy z nich, zwycięzca wielu turniejów miał krzepę tura albo niedźwiedzia, oblicze zaś srogie, naznaczone bliznami wyniesionymi z licznych walk, stoczonych z ludźmi i jeszcze groźniejszymi potworami. Cała trzydziestka wywodziła się z najmożniejszych rodów banów i żupanów z całej Valkanicy. Mężowie ci zgięli swe kolana i harde karki przed królewiczem.

- Sława tobie, chrobry Margusie, zwyciężający potwory i ciemne siły! Bierzemy podziemnego cara Trojana na świadka, że służąc ci, pójdziemy za tobą choćby za Czerwone Morze i przez ogień nieugaszony! - Przysięgali, rzucając swój oręż; miecze, buławy, topory, włócznie, łuki i kołczany pełne strzał pod nogi Margusa.

- Powstańcie, przyjaciele i zasiądźcie do uczty! - Zwrócił się do nich Margus. - Jadła i napoju wystarczy dla wszystkich.



W trakcie biesiady Margus rad poznawał imiona swych wojów, ich herby i zawołania, tudzież czyny opiewane w pieśniach. Złota czara wypełniona aromatycznym trunkiem sprowadzonym z dalekiej Kartwelii, krążyła podawana z rąk do rąk, a zawartość wprawiała ucztujących w doskonały nastrój. Siedem upieczonych w całości dzików z pozłacanymi jabłkami w ryjach i drugie tyle jeleni zamieniło się w posępne, zatłuszczone szkielety, kiedy Lech Vukaszyn kazał sobie podać Perłę Ossowiecką, którą w latach swej młodości wydarł w zaciekłym boju zielonemu smoku z Ossowiecka. Klejnot ten, wielkości połowy strusiego jaja, mienił się opalizującą zielenią, siwymi pasmami i ruchliwymi, złotymi iskierkami. Perła Ossowiecka miała w sobie zaklętą taką samą moc co kryształowa czaszka z Sonoru, używana przez Kościeja, a mianowicie ukazywała zdarzenia rozgrywające się daleko. Młodziutki paź Svetlik w zielonej liberii podał perłę królowi. Lech Vukaszyn ujął ją w starcze dłonie i przez kwadrans wpatrywał się w nią w skupieniu. Margus z zaciekawieniem dostrzegł czerwone iskry przebiegające w tę i z powrotem po powierzchni klejnotu. Wreszcie król oddał perłę paziowi i przemówił.

- Ubiłeś krocie pomiotu Czarnoboga, mój synu, lecz nie jest to jeszcze koniec srogiego znoju jaki cię czeka. W dolinie Razak osiadł luty smok, nazywany Żmijem Trojegławem. Nienasycony jak śmierć, otchłań i biesy wciąć domaga się dla siebie żertw krwawych tak z trzody jak i z panien.

- Pojadę tam i ubiję gada, ojcze. - Obiecał Margus.



- Możesz liczyć na moją wierność i ostrze mojego topora! - Zapewnił królewicza Zuch, jeden z trzydziestu.

- Ostanę przy tobie w godzinie największej próby! - Zapewnił rodzony brat Zucha, nazywany Chwatem.

Tak samo zapewniali Tysław, Iwica Sprawicki, Velizar, Troisław, Tumor i pozostali witezie, cieszący się sławą mężów poważnych i nie rzucających słów na wiatr.

Po skończonej uczcie Lech Vukaszyn nakazał sokolnikowi przynieść z królewskiej ptaszarni okazałego orła ubarwionego niczym sroka.



- To jest Orao; birkut mądrzejszy niż niejedna sowa, a tak silny i zajadły w boju, że mógłby samego Čorta rozszarpać dziobem i szponami. Będzie was prowadził do doliny Razak.

Witezie padli na kolana i pochylili głowy, aby przyjąć królewskie błogosławieństwo. Następnie za przykładem Margusa dosiedli rumaków i wyruszyli w drogę. Srokaty Orao krążył nad nimi z przenikliwym krzykiem, prowadząc drużynę wciąż na południe przez trzy dunaje, puszcze i góry, sioła i grody. Bliskość doliny Razak obwieszczały coraz liczniej występujące zgliszcza ludzkich domostw, pól i pastwisk, poniewierające się po drogach, zwęglone kości ludzi i bydła, studnie i ruczaje pozbawione wody i bezlistne drzewa, obumarłe wskutek zdającej się nie mieć końca suszy. W znakach tych jedynie jedynie osobnik nadzwyczaj tępy nie domyśliłby się roboty smoka. Mieszkańcy Sadnika, Rasuty, Dargoboru i Terynii byli wielce wylęknieni, całymi dniami słuchając wieszczb o nadchodzącej śmierci w smoczych płomieniach. Wiedzieli, że Żmij Trojegław ubił w walce już dziesięciu wojów z Valkanicy i Puany, obawiali się przeto pomsty potwora za udzielenie gościny Margusowi i jego drużynie.

- Jałowa jest ta ziemia – westchnął Margus przepełniony goryczą i wzbierającym gniewem na potwora. - Pomyśleć, że niegdyś sławiono w pieśniach jej zielone pola i ukwiecone łąki…

Okoliczni kmiecie kryli się w nędznych lepiankach, ciemni i upodleni niczym zastraszone zwierzęta. Lachar i Raguz z Margusowej drużyny pochwycili jednego z tych nędzników na polu, gdy poszukiwał rzepy w popiołach. Chłop rozpłakał się jak bóbr ze strachu, spostrzegłszy, że nie może uciec. Nakłonienie go, aby mówił, kosztowało rycerzy sporo zachodu. Wymagało zarówno łagodnej cierpliwości jak też stanowczości. W końcu rudy chłop, nazywający się Kolczyk wydusił z siebie, że Żmij Trojegław domaga się ludzkich ofiar z nadobnych a niewinnych panien.



- Przy… przy… kuliśmy do Nebnej Skały ru… rusałkę jako że… żertwę dla smoka. Nasi ka… ka… kapłani, Animir i Kofisław orzekli, że lepiej, aby przelana została przedludzka krew toropiecka, niźli cała wioska miała być zgładzona. - Podczas zdawania tej relacji Kolczyk trząsł się jak osika. - Nie… nie … zabijajcie mnie, zacni panowie!

- Nie lękaj się, gospodarzu – rzekł uspokajająco Margus. - Daję ci słowa następcy tronu, że nikt cię nie ubije.

Ośmielony tym Kolczyk zaprowadził junaków w pobliże Nebnej Skały, sam zaś skrył się za bezpiecznym wykrotem. Już od trzech dni usychała z pragnienia przykuta miedzianymi obręczami do skały całkiem naga rusałka. Jej rozpuszczone włosy były długie, jedwabiste i mieniły się pięknym, rudo – złotym odcieniem. Margus podjechał do niej na grzbiecie Szarka i obficie napoił źródlaną wodą z manierki. Kiedy uniósł maczugę, by skruszyć jej okowy, rozległ się łopot skórzastych smoczych skrzydeł.

- Zapłacisz dziś za wszystko, ty podły tchórzu, morderco bezbronnych dziewcząt! - Zawołał Margus w stronę potwora.



Opowieści podkreślające grozę Żmija Trojegława okazały się jeno bladym cieniem jego straszliwej potęgi. Smoczysko, prawy pomiot przeklętego Rykara zasłaniało swym ogromem Słońce na niebie i rzucało ponury cień na ziemię. Zgodnie z imieniem smok miał trzy głowy osadzone na wężowych szyjach, zaś w każdym z jego sześciu oczu płonęły szkarłatne ognie Čortieńska. Pokryty zaś był grubą, łuskowatą skórą w barwie ciemnej zieleni. Osiadł na ziemi a z każdej z jego paszcz wydobywał się cuchnący siarką dym. Zaryczał przeciągle, aż po górskich stokach potoczyły się lawiny. Wtedy to zdarzyła się rzecz niebywała. Trzydziestu witezi, mężów sławionych za siłę i odwagę, zawróciło swe rumaki i rzuciło się do ucieczki jak zające.

- Na chwosta mi taka drużyna?! - Warknął Margus niczym wilk.

Nie opuścił go jedynie wierny rumak Szarko oraz królewski orzeł Orao. Powiało chłodem i na niebie poczęły gromadzić się ciemne chmury. Wciąż przykuta do skały rusałka otworzyła szeroko zielone oczy. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana w Margusa, hojnie zadającego bolesne ciosy mieczem w miękki brzuch i buławą po grzbiecie oraz głowach. Margus nacierał niczym buran, hulający po pustkowiach Białopolski, zdając się być przy tym nieczuły na własne rany i oparzenia. Pomagał mu Szarko, zaciekle gryząc i kopiąc smoka oraz srokaty Orao, atakujący potwora z powietrza za pomocą dzioba i szponów. Serce rusałki wypełniła nadzieja.

- Wszyscy Enkowie, wspomóżcie tego bohatera! - Modliła się żarliwie, podczas gdy niebo stawało się coraz ciemniejsze.

Ukazała się oślepiająca błyskawica, kiedy Margus ściął ostatnią głowę Żmija Trojegława. Wraz ze śmiercią smoka nastąpiło oberwanie chmury, kończące długotrwałą suszę. Kmiecie opuścili swe nędzne kryjówki, pełni radości tańcząc, obejmując się i ściskając jak wariaci. Zlany potem i parzącą posoką ,Margus oswobodził rusałkę z pęt, po czym okrył jej nagość swym płaszczem.

- Nie lękaj się, pani – przemówił łagodnie. - Jesteś już wolna.



- Zowię się Dekla. De… duculiyen! 1 - Rzekła rusałka mokra od ulewy i własnych łez szczęścia. Zarzuciła swe ramiona Margusowi na szyję i czule pocałowała go w usta.

Margus posadził osłabioną Deklę na grzbiecie Szarka, sam zaś szedł pieszo, prowadząc zwierzę.

- Poszukamy czegoś do zjedzenia – obiecał Margus. - Jeśli nie będzie nigdzie po drodze gospody, zadowolimy się tym co nam Orao upoluje.



Zmierzając w stronę Vučego Gardźca, Margus napotkał swoich wojów obozujących na szczerym polu pod gwiazdami. Na widok żywego Margusa zdjęło ich przerażenie oraz wstyd palący jak ogień Čortieńska. Królewicz patrzył na nich wzrokiem gniewnym i bezlitosnym.

- Pozwól, panie, że sami wymierzymy sobie karę, zabijając się wzajemnie swym orężem. - W imieniu całej drużyny poprosił Chwalimir, o którym pieśniarze prawili, że ,,honor buchał z niego uszami’’.

Dekla objęła Margusa i wyszeptała mu coś do ucha.

- Teost Car Słońce przebaczył swym oprawcom, zadającym mu haniebną śmierć na drzewie. - Rzekł wreszcie Margus. - Jakżebym ja mógł postąpić inaczej?

Trzydziestu witezi wydało radosny okrzyk na cześć swego pana, który ponownie przyjął ich do swej służby. Wróciwszy do Vučego Gardźca, Margus poślubił Deklę. Chętnie słuchał jej rad, była bowiem równie mądra co piękna.


*



Ze śmiercią Lecha Vukaszyna było tak. Odbierał w sali tronowej zwyczajową dań od kupców z dalekiego emiratu nad jeziorem Urmia, mężów czarnobrodych i śniadych, odzianych w białe burnusy i zawoje. Przyprowadzili za złotą uzdę karego rumaka. Ogier miał szkarłatne oczy, niespokojnie uderzał przednimi kopytami w mozaikową podłogę, zaś para z jego nozdrzy przypominała do złudzenia smoczy dym. Rumak był najczystszej krwi, aż chciałoby się powiedzieć: godny nieść na swym grzbiecie samego Welesa – Trygława – Trojana.

- Co za wspaniałe zwierzę! - Król nie krył podziwu. - Koniecznie muszę go dosiąść!

- Odradzam ci, panie ojcze. - Zaoponował Margus. - Wiła nauczyła mnie rozpoznawać konie piekielne i wszystko wskazuje, że to jest właśnie jeden z nich.

- Babskie wymysły! - Zaśmiał się Lech Vukaszyn. - Istota tak piękna jak ten dzianet nie może wszak być zła!

Ogier miał już na sobie złocone siodło wysadzane perłami i srebrne strzemiona. Król dosiadł go przy pomocy usłużnych cudzoziemców. Wtedy to jakby w dzianeta wstąpił rój ifrytów. Wierzgnął potężnie, stanął dęba i z rozmachem zrzucił króla na podłogę na oczach przerażonych dworzan. Margus pierwszy pobiegł na ratunek. Zranił piekielnego rumaka ostrzem swego miecza, powstrzymując go przed stratowaniem leżącego króla ciężkimi kopytami. Z rany pociekła dymiąca, zielona krew Čortów. Koń miast zarżeć, roześmiał się szyderczo, po czym rozpłynął się w nieuchwytny opar czarnej mgły. Pałacowi hajducy rzucili się pojmać zdradzieckich kupców, ci jednak również rozpłynęli się w powietrzu niczym demony. Margus przypadł do ojca. Użył całej sztuki uzdrawiania, przekazanej mu przez wiłę, aby go ocalić. Niestety, Lechowi Vukaszynowi nie pomógł już nawet athelas. Wszystkie jego kości były połamane. Margus zapłakał tedy gorzko, po raz pierwszy od dawno minionych lat dzieciństwa…



Dziesiątego dnia od powierzenia królewskich zwłok płomieniom pogrzebowego stosu, wraz z końcem państwowej żałoby na skroniach Margusa spoczęła korona Królestwa Valkanicy. Sławiono go za łagodność i sprawiedliwość w czasie pokoju oraz męstwo na polu bitwy. Na mocy Unii pod Dębem objął tron sąsiedniego królestwa, zwanego Puaną. W obronie swych włości stoczył zwycięską wojnę z najazdem Sułtanatu Sępian. Barbarzyńcy owi, słynący z okrucieństwa czciciele straszliwego Afryta wraz z podległymi mu demonami, atakowali z powietrza, dosiadając olbrzymich sępów. Z kolei na lądzie używali rydwanów zaprzężonych w karakondżule, to jest potwory podobne do olbrzymich karaluchów z głowami czarnych psów. Nieustraszony jak zawsze, Margus o sile tura i przebiegłości lisa nie szczędził swej krwi i potu. Stawał do walki w pierwszym szeregu, niezmordowanie zadając najeźdźcom coraz większe straty. Uwielbiali go jego wojowie, dzielił bowiem z nimi wszystkie trudy obozowego życia. W Sępianach budził natomiast zabobonny lęk i mimowolny szacunek.

Zapadał wieczór po bitwie pod Płaczkiem, w której hufce Valkanicy i Puany uczyniły Sępianom to co lis zwykł czynić gdaczącym mieszkańcom kurnika. W obozie Margus spożywał kolację wraz z żupanem Iwicą Sprawickim, siedzącym po jego prawicy i Chwatem, ulokowanym po lewej stronie. Strumieniami lało się mocne i słodkie wino z Kartwelii, pochodzące ze zdobytych nieprzyjacielskich zapasów. Dobry nastrój sprzyjał sławieniu swych przewag na bitewnym polu.



- Alboż powiedz sama Wieczornico – zawołał Margus – żem junak nad wszystkie junaki. Powiedz sama, czy jest drugi taki? Nawet Ageja gdyby zszedł na ziemię, nawet Jego bym pokonał. 2

Gdzieś w oddali zawył żałośnie wilk. Biesiadnicy byli zbyt oszołomieni winem, by sprzeciwić się tym słowom zuchwałym, zasługującym na najwyższą karę. Wtedy to do strony pobliskiego wzgórza, nazywanego Krwawnikiem, nadszedł stary karzeł w szarych łachmanach. Miał łysą głowę, potarganą siwą brodę, świecące w ciemności oczy żbika oraz wydatny garb na plecach. W prawej dłoni trzymał mieszek, w lewej zaś rzeźbiony kostur. Śmiało podszedł na chudych, trzęsących się nogach do składanego stołu, przy którym siedzieli Margus, Iwica i Chwat.

- Napij się z nami, dziadku! - Król Margus zaprosił garbusa do wspólnego świętowania zwycięstwa.

- Długo już żyję. Sporo krain przemierzyłem, widząc i słysząc przy tym rzeczy niebywałe i niesłychane. Niewiele przeto może mnie już zdziwić. - Zaczął starzec świszczącym głosem. - A jednak usłyszałem z oddali rzecz zdumiewającą. Czy to nie ty, królu, chełpiłeś się, że mógłbyś pokonać samego Ageja? - Wymierzył oskarżycielsko palec w stronę Margusa.

Król poczerwieniał na twarzy, zaczynając się wstydzić, że nie zdołał języka na wodzy.



- Proszę zatem – ciągnął garbus. - Skoro jesteście, panie, największym z junaków – mówiąc to położył akcent na sylabie ,,naj’’ - nie powinno wam sprawić trudności utrzymanie tego mieszka!

Margus wziął z ręki dziwnego starucha mieszek z brązowej skóry. Wbrew wszelkim oczekiwaniom okazał się niezwykle ciężki. Ważył stokroć więcej niż kowalskie kowadło, aż plecy usiłującego go podnieść Margusa wygięły się w pałąk.

- Nic nie rozumiem! - Czoło króla zrosiły krople zimnego potu.

- W tym mieszku Agej zaklął ciężar całej Ziemi, aby ukorzyć twą pychę! - Zaśmiał się garbus, po czym oddalił się szybko, niknąc z oczu w ciemnościach nocy.

Wtedy to nadludzka siła opuściła Margusa. Stał się słaby jak niemowlę, niezdolny nie tylko do bohaterskich czynów, noszenia oręża i jazdy na grzbiecie wiernego Szarka. Wyczynem ponad jego siły było teraz nawet przełamanie niezbyt grubego patyka.

Kiedy w takim to żałosnym stanie Margus wlókł się późnym wieczorem przez wertepy w stronę Vučego Gardźca, opadła go wataha grobników. Każdy z nich miał postać olbrzymiej skolopendry z głową wąpierza.



- Wielu naszych braci utłukłeś naszą maczugą i stratowałeś kopytami swego parszywego konia. Teraz my wywrzemy na tobie słodką zemstę, ty słabeuszu! - Mówiąc to, poglovnik watahy grobników uśmiechał się jadowicie, odsłaniając imponujące kły.

Panowie Iwica, Chwat, Zuch i inni witezie dobyli swych mieczy w obronie króla, lecz grobników było zbyt wiele, aby ubić je wszystkie. Margus przeraził się, że czekająca go śmierć okaże się taka niesławna. Nie znak żalu zacisnął pięść i po trzykroć uderzył się nią w piersi.

Wtedy to nadszedł krzepki, brodaty mąż, odziany w szarą opończę, zdobioną naszytymi łuskami złotych ryb. W ręku trzymał wiosło. Gdy począł młócić nim grobniki, te rozpełzły się z przeraźliwym piskiem, aby szukać schronienia w skalnych rozpadlinach. Wybawiciel spojrzał surowo na Margusa.

- Proś o nagrodę… - Zaczął król, lecz zaraz umilkł.



Spostrzegł w blasku Miesiąca, że właściciel wiosła miał zamiast ludzkich rąk łapy wydry. Pojął, że życie ocalił mu Żyrdan z Bractwa Erdgajstów, którego pieczy powierzony został Zachód.

- Posłuchaj mojej rady – rzekł łagodnie strażnik Zachodu. - Odzyskasz siłę, by bronić swych poddanych, kiedy o brzasku upadniesz na łono Matki Wilgotnej Ziemi, pośredniczki przed ołtarzem Ageja i wyznasz jej swoją winę. Potem obmyjesz się cały w porannej rosie.

Margus wypełnił wiernie to co przekazał mu Żyrdan. Zgodnie z zapowiedzią Erdgajsta ponownie stał się mocarzem. Na pamiątkę swej przygody oraz jako przestrogę dla przyszłych bluźnierców, nakazał postawić na polu bitwy pod Płaczkiem kolumnę zakończoną bałwanem Mokoszy w złotej koronie.


*


- Morał tej historii jest taki – zakończył opowieść dziad Lubicz. - Agej Zabołat stawia trupią czaszkę przed warczącymi wielkorządcami. Burzy wyniosłe wieże wznoszone przez pyszałków, wieńczy zaś złotem pokornych i kochających.




1 Starokrasne: Dziękuję!

2 Oparte na autentycznej pieśni serbskiej, cytowanej przez Andrzeja Szyjewskiego w ,,Religii Słowian’’.