czwartek, 9 stycznia 2014

Zapomniana kolęda

Przenieśmy się w naszych rozważaniach do Moskwy roku 1981, bo aż tam dotarła sława ,,Solidarności''. 



Na Kremlu, w gabinecie Antychrysta, Leonida Breźniewa, o pomoc prosił Wielki Mistrz SCzZDzP, towarzysz Wojciech Jaruzelski.
- Niet - powiedział stanowczo do Jaruzelskiego - z rozkoszą bym napadł na waszą Polskę i gołymi rękami 



wydusił ,,swołocz'', ale nie mogę choć pragnę. Raz, że mam wojnę w Afganistanie (oj, kiepsko idzie!), dwa, że mamy jeszcze Zimną Wojnę, a...
- Przecież to wy najechaliście na Czechosłowację - zaoponował Jaruzelski.



- A wiecie kiedy była Czechosłowacja? W 68. A teraz mamy 81. Przez tyle lat wiele się zmieniło. Bo widzicie towarzyszu Jaruzelskij, nadrabiamy miną, ale w rzeczywistości giniemy. Coraz więcej osób o tym wie. Powiem wam co myślę: nasze państwo nie dożyje 2000 roku! - Breżniew dobitnie podniósł głos i palec w górę. - Jesteśmy trupem - dorzucił, - a wiesz czemu? - Jaruzelski milczał słuchając zadanego mu z 



sadystyczną lubością pytania - bo jak mówił mój rodak Fiedia Dostojewskij: ,,Jeśli któregoś dnia człowiek podejmie próbę budowania swojego życia na ateizmie, stworzy coś tak wstrętnego, tak ślepego i nieludzkiego, że cała budowla runie pod ciężarem ludzkich przekleństw'' - w gabinecie zapadło złowrogie milczenie, przerywane jedynie krakaniem gawronów, czerniących się niby litery na białej karcie śniegu otulającego Moskwę.
- Słyszcz towariszcz - powiedział po chwili Breżniew - jesteście wojskowy człowiek i za batiuszki Stalina potrafiliście tępić opozycje, a teraz nie umiecie? Wstyd. Ja wam pomóc nie potrafię, lecz chętnie popatrzę jak sami dacie ,,swołoczy'' popalić! Spiszcie ich na straty i będzie spokój. A co do odpowiedzialności - macie propagandę niech was broni - następnie nachylił usta nad uchem Jaruzelskiego. - A te głąby z Hagi niech się wypchają! - zażartował.



Po tej rozmowie ,,kruki i wrony'' z noweli Żeromskiego nie musiały rozdziobywać Polski, bo miały następcę 



w postaci Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON). Terror schwytał Polskę za gardło i obalił na ziemię. Zomowcy jeszcze bardziej stali się panami życia i śmierci obywateli, a czołgi niczym monstrualne robactwo wyroiły się na ulice. Słuchawki telefonów powtarzały jak szalone: ,,Rozmowa kontrolowana'', a gwiazdkowym prezentem dla narodu były godziny policyjne, czołgi, aresztowania i propaganda. Nowy



 prymas imieniem Józef Glemp robił co mógł aby jak najwięcej rodaków uratować przed furią tyrana. W telewizji nie było ,,Teleranka'', a z ekranów niosło się w kraj przemówienie Wielkiego Mistrza:



,, [...] Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie. Struktury państwa przestają działać. [...] Atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji [...]''.
Kiedy to mówił, wielokrotnie notowany złodziej samochodów, Leonid Ixlezuraj dokonawszy kolejnego rabunku, zgłosił się na milicję, aby uniknąć podejrzeń.
Pod białym całunem zimy, w Pawlaczycy trwały intensywne przygotowania do świętowania Bożego Narodzenia.
- Ale ładne pająki mamy na suficie! - chwalił Kowal robotę żony, dekorującej izbę fantazyjnymi konstrukcjami z kolorowych, ozdobnych opłatków.
W Pawlaczycy całymi wiekami nie znano choinek, nie mając kontaktów z Niemcami, ani resztą świata. Dowiedzieli się o nich dopiero w okresie międzywojennym, niektórzy zaczęli więc zdobić domy tymi drzewkami, zawsze jednak przetrzymując je w donicach, aby móc je później przesadzić. Byli nawet tacy, którzy na święta malowali choinki na ścianach chaty. Kowal z żoną postanowił jeszcze wyjść i złożyć życzenia swoim dorosłym już dzieciom i sąsiadom.
- Ciekawe czy i w tym roku będziemy się dzielić opłatkiem z Wrogiem Narodu? - pytała myśląc o uwięzionym Plaptoniusie.
Kowal już chciał odpowiedzieć, kiedy nagle ujrzał żonę leżącą na śniegu, a z jej ust sączyła się krew. To był szok. Dzień przed świętami morderstwo, jak za starych, złych czasów!
- Ludzie! - krzyczał Kowal będąc jak sparaliżowany - ludzie! Mordują! - wrzeszczał w samym środku wsi, a coraz więcej osób zaczynało opuszczać chaty.
- Co się stało Bartoszu? - pytał Szewc nie wierząc własnym uszom.
- Zamordowali! - odwrzasnął rozdygotany Kowal. - Moja żona nie żyje! - klęczał przy jej ciele i płakał, a nastrój goryczy i strachu udzielił się też innym chłopom.
Zawołano Księdza Dobrodzieja (dziś mającego odprawić Pasterkę wciąż jeszcze pod namiotem) i Pana Sołtysa. Tłumek gromadzący się wokół zwłok pani Ludmiły Kowalskiej robił się coraz większy i coraz bardziej niespokojny. Nagle ozwały się serie z kałasznikowów i jakiś dziki głos wołający: ,,Ave Breżniew et Jaruzelski''! Oczom przerażonych chłopów ukazali się srodzy zomowcy jadących na motorach, podobni do zastępów szarańczy niszczącej florę, za pomocą okrutnego ostrzału rzucający ludzi pod koła motocykli. Wyjechali zza krzaków a w ich ślad poszli zbrojni po zęby żołnierze z LWP. Masakra przybierała na sile, zwłaszcza kiedy z ośnieżonego Lasu wjechało do Pawlaczycy pięć czołgów i plujący ogniem wóz pancerny. Chłopi nie chcieli umierać. Chwycili za zakurzone pistolety i karabiny maszynowe i zaczęli się bronić choć wysłannicy WRON - u mieli nad nimi miażdżącą przewagę. Komuniści postanowili całkowicie zniszczyć Pawlaczycę, wieś wolną od nich, aby po zwycięstwie podać to w mediach i stworzyć odstraszający przykład dla całej Polski. Chłopi mieli alternatywę; bronić się, albo zginąć (w najlepszym wypadku skończyć na internowaniu). Na niebie pojawiły się cztery tupolewy i krążyły nad wciąż trwającą rekonstrukcją Kościoła.
- Nie pozwólmy im go zniszczyć! - krzyknęła Stara Babucha i mimo sędziwego wieku porwała karabin w dłoń i pobiegła bronić budowy.
Na próżno! Zanim dobiegła wraz z innymi uzbrojonymi chłopami, tupolewy zmiotły ciężkimi bombami z powierzchni Ziemi pierwociny pracy solidarnościowych budowlańców, namiot i ich samych. Teraz krążyły nad zgliszczami niczym plujki nad padliną...
- Panie Żołnierzu! - chłopi dobijali się kolbami karabinów do drzwi chaty; tego dnia podczas Pasterki, 



Żołnierz miał wziąć ślub z Ayisaką e Rion.  - Obiecałeś pan, że będziesz nas bronił swoim czołgiem! Dotrzymaj pan słowa! - mówił Łukasz.
Żołnierz nic nie mówiąc, wsiadł do pokrytego kurzem i pajęczynami czołgu i nagrodzony wdzięcznością



chłopów ruszył na pole walki. Jechał, a w czołgu miał namalowany przez Ayisakę obraz Kościoła przed zamienieniem go w Fort Marksa i zburzeniem. Był teraz na jego miejscu. Tupolewy nadal zdawały się bawić w berka, nie zauważając wycelowanej w nie lufy. Strzał! Jeden profanator już ukarany. Strzał! Drugi. Strzał! Trzeci. Strzał! Czwarty odleciał, a Żołnierz skierował czołg w innym kierunku.
- Zabijmy tego dezertera! - wrzasnął komendant Szaraczkiewicz. - Wszyscy naszykujcie koktajle Mołotowa! - kazał innym zomowcom, kiedy czołg wycelował w nich swoją morderczą lufę.
Zagrzmiało i srogi towarzysz komendant ZOMO, Sylwester Szaraczkiewicz został zamordowany artyleryjskim pociskiem, a wraz z nim zniszczony został motor. Zomowcy zjechali się z całej wioski i przystąpili do ataku, a lufa czołgu przekształciła się w dzianeta niosącego śmierć na grzbiecie. Uzbrojeni motocykliści atakowali czołg jak wilki łosia, lecz kule dosięgały ich zanim koktajle Mołotowa zdążyły zniszczyć czołg. Zresztą chłopi, również używający szczecińskich ,,Junaków'' i też zbrojni w kałasznikowy, wbrew wszelkiej nadziei, sami atakowali zbirów z ZOMO i z LWP. Na śniegu zamarzała krew, a nad głową Żołnierza leciały kule. Załoga wozu pancernego była uzbrojona w broń przeciwpancerną. Żołnierz posłał w jego kierunku pocisk artyleryjski i nad zaśnieżonym polem zajaśniała krwawa łuna. Piechota pierzchła w głąb wsi, a wokół naszego czołgisty powoli, lecz nieubłaganie zaciskała się mordercza pętla pięciu czołgów. ,,Poddajcie się''! - ktoś krzyknął do Żołnierza.
- Nigdy! - ten odkrzyknął i kiedy otwór lufy jego czołgu zetknął się ze strzelniczym otworem nadjeżdżającego czołgu z naprzeciwka, posłał doń pocisk.
Wzniósł się w niebo ogromny słup ognisty przy akompaniamencie nieziemskiego huku. Cztery pozostałe czołgi wycelowały swe lufy w ,,panzerfaust'' Żołnierza, kiedy na niebie zajaśniał ocalały tupolew... Ten wybuch został najboleśniej odczuty przez całą wieś. Czołg przestał istnieć, a wraz z nim - Żołnierz.



- Zamordowali naszego obrońcę! - płakała Lawendycja, a wraz z nią Ayisaka i cała wioska.
Najeźdźcy tymczasem przystąpili do ofensywy. Bohaterski opór chłopów został złamany poprzez srogą masakrę bez rozróżniania wieku, płci, czy nawet przynależności gatunkowej. Zabierając ze sobą co cenniejszy żywy dobytek, chłopi wycofali się do Lasu, który po raz kolejny w historii miał się stać dla nich azylem. Nie można go było przecież znaleźć w Pawlaczycy; jej nowi panowie; wojsko i milicja przystąpiły do grabieży i niszczenia wszystkiego, czego nie można było zabrać. W domu Pana Sołtysa założył swą kwaterę towarzysz generał Maurycy Moraszkiewicz.
- Macie jak najszybciej zneutralizować wszystkich bandytów! - wydał rozkaz. - Zabijcie każdego kto stawi opór! Z Pawlaczycy ma zostać tylko ziemia i woda! - w Las wyruszyły uzbrojone oddziały Ludowego Wojska Polskiego.

*


Przez zaspy prowadziły wygnańców siostry Anej i Ayisaka e Rion.
- Tu was nie znajdą - powiedziała Anej wskazując na ogromny, rosnący w samym centrum Lasu świerk, który nie miał śniegu na gałęziach, ten bowiem leżał na ziemi. Tu chłopi rozsiedli się.



- ,,Jaką śpiewać Ci kolędę
Dziecię nowo narodzone
Kiedy oczy me i myśli
Dzisiaj są na wschód zwrócone...'' - zaintonował Łukasz, kiedy na nocnym niebie rozbłysła Pierwsza Gwiazda.



- ,,Kiedy nad moim krajem,
Jak stajenka ta ubogim,
Zamiast Gwiazdy Betlejemskiej
Inna rzuca blask złowrogi...'' - z wolna pozostali poczynali się angażować do śpiewania kolędy.
Łuna ognia unosiła się z ich wsi, a łzy kapały z oczu. Teraz szukali ich siepacze generała Moraszkiewicza, a od Odry po Bug pod białą suknią śniegu tryskały strumienie krwi z serc męczonej Ojczyzny.
- ,,I czerwienią bije w okna,
Do bram wdziera się pożogą
Byśmy padli na kolana
Przerażeni zdjęci trwogą...'' - to prawda, z kałasznikowów przestrzelono samo serce Europy.
- ,,Czy mam śpiewać Ci, Dziecino,
Że radują się anioły
Kiedy w wieczór wigilijny
Miast wieczerzy - puste stoły''? - w Betlejem, w grocie dla zwierząt, rodziło się Dziecko, które miało zmienić losy świata.
Ono, Jego Matka i doczesny ,,Cień Ojca'' roku 6 p. n. e. byli wygnańcami w swojej ziemi, tak samo jak chłopi z Pawlaczycy roku 1981.
- ,,Czy mam śpiewać, że tej nocy
Ogień krzepnie, moc truchleje
Gdy nam czołgi kolędują
Gdy tam bratnia krew się leje'' - poza wyjętymi za nawias społeczeństwa pasterzami, a później wschodnimi magami, ludzie w ten czas żyli jak dawniej, rodzili się, umierali, byli dla siebie dobrzy bądź źli.
W Polsce, tragicznym kraju, od Bałtyku po Tatry nikt nie dostrzegł tragedii Pawlaczycy. Kamery były gdzie 



indziej. Na rozdaniu ,,Victorów''.



- ,,Jaką śpiewać Ci kolędę
Gdy tam Judasz rządzi krajem,
I w mundurze generalskim
Za czerwieńce kraj sprzedaje''! - Bóg i Człowiek od początku był zagrożony.
Rozpoczęła się rzeź dzieci, ale Te, które było Bogiem ocalało w Egipcie. Polską rządził Wielki Mistrz, protegowany Antychrysta, a ofiar terroru przybywa i przybywa. Chłopi obozują pod świerkiem, a Moraszkiewicz ich szuka.
- ,,Gloria in excelsis Deo,
Aniołowie się radują
Tu w Betlejem Bóg się rodzi
A tam Polskę znów krzyżują'' - ale rodzący się Bóg, Jezus Chrystus nie zapomina o ,,krzyżowanej Polsce''.
Każde cierpienie niewinnych odczuwa jako własne i zawsze jest po stronie ofiar. Tak było od żłobu po krzyż, tak jest i tak będzie - tłumaczył Ksiądz Dobrodziej.
- Bis! Bis! - odezwały się głosy wzruszonych chłopów.
- Synu - mówił Pan Sołtys - to ty ułożyłeś te słowa?



- Nie - odparł Łukasz - ułożył je Feliks Konarski, pseudonim ,,Ref - Ren''. Dzisiaj w ,,Wolnej Europie'' to śpiewano...
W Lesie zapadła na chwilę cisza.
- Może spróbujemy się opłatkiem podzielić? - zaproponował Ksiądz Dobrodziej, a chłopi chętnie się zgodzili.
- ,,Wszystkiego najlepszego! Następnego roku! Abyśmy umieli przebaczyć! Zdrowia! I żebyś się kumie spotkał po śmierci z żoną! Dziękuję, a ty z dziećmi'' - składano sobie życzenia, a choć wyjęty przez Księdza Dobrodzieja opłatek był wielkości dłoni dorosłego mężczyzny, starczyło go dla całej wioski.
- To Ksiądz Dobrodziej umie hmm... robić znów cuda? - zapytał Pan Sołtys.
- To miłość jest cudem - odparł Ksiądz Dobrodziej - bo pomnaża się w miarę dzielenia nią.
Tymczasem z Nataszą Warfołomiejewną działo się coś niezwykłego. Leżała na śniegu i nie mogła się podnieść. Czuła wielki ból, a Dymitr Jakowlewicz czuł, że stanie się coś pięknego. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu, a Stara Babucha w milczeniu podeszła do Nataszy. ,,Niech żyje, niech dożyje wolnej Polski i upadku komunizmu w Rosji, niech żyje i da radość rodzicom'' - powtarzała jak przez sen Lawendycja, a w oczach stanęły jej łzy, bo przypomniała sobie własne dzieci. Natasza leżała na śniegu, a oczom całej wioski ukazał się nowy człowiek.
- Bóg pamiętał o nas! - wykrzyknął Kowal, a dziecko przykryte peleryną Pana Sołtysa, kiedy napiło się mleka matki, zostało ochrzczone, z braku prawosławnego popa przez swojego ojca.



Chłopiec otrzymał imię Mateusz, bo urodził się w Wigilię Bożego Narodzenia (choć jego rodzice obchodzili ją w innym terminie). Przychodziły zwierzęta, aby ludzkim głosem wyrazić radość, armia Moraszkiewicza była daleko. W Warszawie przed nieistniejącym już kinem ,,Moskwa'' wyświetlającym amerykański film ,,Czas Apokalipsy'' stał czołg.