,,Hominem
te (esse) memento’’ - łac. ,,Pamiętaj, że jesteś tylko
człowiekiem’’; słowa rytualnie wypowiadane do rzymskich
triumfatorów
Na
tronie w Vučym Gardźcu już drugi rok zasiadał Drag, ostatni króla
Valkanicy. Wieści napływające ze świata nie były wesołe.
Występek budził uznanie, cnota zaś była w pogardzie. Szaleństwo
toczące niczym czerw ludzkie serca, zdawało się zakażać nawet
przyrodę. ,,Jaki jest sens uczyć dziatki o porach roku,
skoro i tak przez większą część czasu trwa listopad?’’ -
Pytał z goryczą mędrzec Gajko Klimas, jeden z ostatnich
sprawiedliwych.

Było
zimno i pochmurno, kiedy w strugach ulewnego deszczu, okryty szarą
opończą, siwobrody dziad Lubicz tułał się od wioski do wioski.
Witały go krzyki i słowa grubiańskie, pacyny błota i kamienie,
kije i srogie psy spuszczone z uwięzi. Był już wyczerpany, kiedy
doczłapał się do zagrody Duklanoviciów w siole zwany Primur. O
kmieciach tam mieszkających mawiano złośliwie, że są głupi i
zacofani z powodu ich przywiązania do Ageja i Enków oraz wierności
obyczajom ojców. Dopiero w Primurze, dziad Lubicz otrzymał gościnę.
Gospodyni posadziła go przy piecu i nakarmiła obficie gorącym
rosołem oraz gulaszem z pajdą chleba, obficie posmarowanego masłem
i posypanego czarnuszką. Nalała mu również rakii do lipowego
kubka. Lubicz jadł zachłannie niby wilk od wielu dni wygłodzony, a
z oczu ciekły mu łzy szczęścia. Dawno nie miał okazji tak się
nasycić.

-
Niech Vitalis i inni Enkowie wam wynagrodzą, dobrzy ludzie! -
Podziękował dziad, po czym dobył zza pazuchy prostą lirę, o
której późniejsi autorzy niezgodnie z prawdą pisali, że była ze
złota.
Lira
ta stanowiła największy a właściwie jedyny skarb Lubicza. Na jej
widok gospodyni wraz z gromadką pięciu pociech aż pisnęła z
zachwytu i niecierpliwości. Gospodarz zwrócił się w ich imieniu
do gościa.
-
Czcigodny wędrowcze, królu lir, racz zaśpiewać nam jedną ze
swych pieśni.
-
Prosimy, prosimy pięknie! - Domagały się dzieci, zaś gospodyni
dolała dziadu więcej rakii.
-
A o czym miałbym gędzić w naszych ponurych czasach? - Zadumał się
Lubicz, głaszcząc siwą brodę.
-
O przygodach witezi – wypalił jeden z synów gospodarza,
dziesięcioletni Vitko.
-
O miłości – rzekła pięcioletnia Ribava, najmłodsza z
dziewcząt, mieszkająca w chacie.
-
Rad byłbym usłyszeć opowieści o czynach Margusa Wielkiego, który
przed trzema wiekami władał Valkanicą i Puaną – zaproponował
gospodarz. - Wielki był z niego mocarz, równie prawy co potężny.
Bronił naszych praojców przed najazdami Sępian. Któż z was
pragnąłby o nim słuchać?
-
Ja! Ja! Ja! I ja też! - Dzieci z piskiem podniosły w górę las
małych rączek.
-
Wszyscy chcemy pieśni o Margusie. - Gospodyni zwróciła się z
uśmiechem do dziada.
Lubicz
uczuł ciepło w sercu. ,,Valkanica nie zginie, dopóki trwa
pamięć o jej bohaterach’’ - pomyślał. Jego palce
zatańczyły na strunach liry. Cała rodzina Duklanoviciów zamilkła
jak makiem zasiał. W mrocznej, oświetlonej jedynie blaskiem łuczywa
izbie słychać było dźwięk instrumentu i słowa ciągnącej się
do późnych godzin nocnych opowieści…
*
Margus
nosił przydomek Królewicza, jego ojcem był bowiem król Valkanicy,
Lech Vukaszyn, matką zaś królowa Tatra Złotowłosa (Tatra Zlata).
Nie należy mylić jej z Tatrą o włosach czarnych jak heban,
chwalebną królową Aplanu i Montanii. Przyszły witeź urodził się
cherlawy. Na domiar złego Lech Vukaszyn nie bacząc na łzy swojej
małżonki, rozkazał porzucić syna na odludziu. Przeraził się
bowiem posłyszawszy przepowiednię nadwornego gwiazdorza, że gdy
królewicz dorośnie, połamie mu kości. Dziecię nie zginęło,
przygarnęli je bowiem pasterze. Wzrastał pod ich opieką Margus,
wciąż wątły i chorowity, nic nie wiedząc o swoim królewskim
pochodzeniu. Nie miał łatwego życia. Inne dzieci śmiały się
zeń, biły i popychały, nazywając z pogardą zdechlakiem. Od
najmłodszych lat w sercu Margusa gorzał gniew, ilekroć słyszał
jęki poniżanych i bitych.

Nadludzka
siła wstąpiła w jego członki, gdy wiła Vida dała mu skosztować
swojego mleka. Uczyniła tak w podzięce za to, że młody Margus
osłonił liściastymi gałązkami wbitymi w ziemię jej dwie
córeczki spoczywające na trawie w czasie największego upału.
-
Dotąd pasłeś zwierzęta, nieświadomy tego kim naprawdę jesteś –
rzekła wiła. - Wiedz, żeś jest królewskim synem, zrodzonym z
krwi Lecha Vukaszyna, króla Valkanicy. Tobie przeznaczonym jest paść
oba Królestwa Południa a nie kozy jak dotąd!
Margus
pożegnał przybranego ojca i matkę, dziękując im serdecznie za
dotychczasową opiekę. Począł coraz więcej czasu spędzać z
wiłą, ucząc się jak zostać junakiem.
-
Przede wszystkim potrzebujesz bojowego rumaka, który będzie twoim
najbliższym przyjacielem.
-
Czy powinienem udać się na koński targ? - Spytał Margus. - Lękam
się, że zabraknie mi pieniędzy na zakup naprawdę dobrego
wierzchowca.
-
Żadne pieniądze nie będą tu potrzebne – skrzywiła się wiła.
- Chodź ze mną, a pokażę ci jak ujeździć dzikiego rumaka.
Vida
i jej córki zabrały Margusa do porośniętej lasem doliny zwanej
Dubicko. Na jej śródleśnych polanach pasły się tabuny dzikich
koni. Między nimi uwagę zwracał trzymający się na uboczu ogier,
którego skórę szpeciły liczne parchy.
-
Nie zrażaj się jego brzydotą – rzekła wiła – bo on właśnie
został przeznaczony na twego rumaka. Dosiadając go dokonasz czynów
wielkopomnych, o których pamięć przetrwa wieki.
Parszywy
koń pasł się, machając leniwie ogonem.
-
Ogier ten jest dziki i płochliwy – ciągnęła wiła. - Nikt nigdy
jeszcze na nim nie jeździł.
-
Wiedz, pani, że nikt nie nauczył mnie sztuki ujeżdżania koni –
stropił się Margus.
-
Nie martw się tym. Wszystkiego cię nauczę. - Zapewniła jasnowłosa
wiła, posyłając mu najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.
Za
jej radą Margus wdrapał się na drzewo używane przez parchatego
konia do czochrania się, a następnie zeskoczył z niego na grzbiet
zwierzęcia. Koń zarżał przestraszony. Stanął dęba i począł
wierzgać, próbując zrzucić z siebie niechcianego jeźdźca.
Margus jednak, choć jego serce biło jak młot, zacisnął mocno uda
na końskim grzbiecie, dłońmi zaś złapał za grzywę. Nie
pozwolił strącić się na ziemię.
Wtedy
nadeszła Vida. Bił od niej blask jakbym odziedziczony od samej
Mokoszy. Odziana w zwiewne, białe giezło, miała jasną cerę,
wijące się, złociste włosy, szmaragdowe oczy, jedną nogę
nadobnej niewiasty, a drugą kozy. Powoli, z niezachwianym spokojem
podeszła do wierzgającego ogiera. Spojrzała mu prosto w oczy i
delikatnie położyła dłoń na jego chrapach. Koń uspokoił się
momentalnie i poddał się pieszczotom urokliwej istoty.
Wiły,
młodsze siostry rusałek były starą rasą zrodzoną przez Mokoszę
w erze dziewiątej. Znały rozliczne tajemnice zwierząt, roślin i
żywiołów, a ich nastawienie do przyrody było bardziej przyjazne
niż te, które przejawiali ludzie.
-
Narwij athelasu i innych ziół, o których cię uczyłam.
Sporządzimy z nich driakiew dla biednego konika.

Margus
okazał się pojętnym uczniem wiły. Bez większego trudu odszukał
królewski athelas i garść innych ziół cenionych przez
uzdrawiaczy. Starannie roztarł je tłuczkiem w moździerzu, zmieszał
z czystą wodą i podgrzał nad rozpalonym naprędce ogniskiem.
Uzyskał tym sposobem maść o ostrym, lecz przyjemnym zapachu. Wiła,
jej dwie córki oraz sam Margus poczęli nabierać ziołową maść w
dłonie i smarować nią swędzące parchy na końskiej skórze.
Dziki koń nie okazywał żadnego lęku, bowiem łagodny, budzący
zaufanie głos i dotyk wił uspokajał go. Na leczeniu końskich
parchów zeszła reszta dnia praz cały dzień następny. Koń tak
bardzo ufał wile, że nie oddalał się od niej przez całą noc.
Zwierzęcy instynkt podpowiadał mu, że zabieg przeprowadzany jest
dla jego dobra. Wreszcie nadeszła długo wyczekiwana chwila, kiedy
Margus zmoczonym ręcznikiem starł plamy zaschniętej maści. Prawdą
okazały się opowieści Tołkomira i innych bajarzy o cudownych
mocach athelasu. Parchy zniknęły co do jednego. Jedynym śladem po
nich pozostała sierść w nieco ciemniejszym kolorze. Ogier zarżał
radośnie niczym źrebak. Wiła przytuliła się do jego długiej
głowy.
-
Wybieraj, koniku. Możesz wrócić do swego tabunu, który jeszcze
niedawno cię odrzucał, albo pójść w świat z twym przyjacielem,
Margusem, po sławę i przygody.
Koń
zarżał zdecydowanie, wywołując uśmiech na pięknej twarzy wiły.
-
Nadaję ci imię Szarko, czyli Pstrokaty. - Oznajmił Margus.
Uściskał
na pożegnanie trójkę wił, po czym wskoczył na grzbiet Szarka.
Siedząc na oklep, ponaglił rumaka do galopu. Szarko okazał się
szybszy od wiatru.
*

Po
całej Valkanicy niosły się opowieści o nieustraszonym junaku w
lśniącej, łuskowej zbroi, przemierzającego gościńce na
grzbiecie białego rumaka pokrytego obficie rudymi plamami. Margus
był wysoki i potężnie zbudowany. Miał sumiaste wąsy i długie
włosy, czarne jak skrzydło kruka. Nosił kożuch ze skóry wilczej
bądź niedźwiedziej. Oręż jego stanowiły miecz i niezwykle
ciężka maczuga, mogące przecinać i kruszyć skały. Zawsze stawał
w obronie wdów i sierot oraz wszelkich pokrzywdzonych. Opowiadano,
że ubił zbójców Gemona Łysego, Alabardara Rębacza i Dargona
Rozrywcza, znajdujących upodobanie w wymyślnym dręczeniu swych
ofiar przed zadaniem im śmierci. Pod ciosami jego oręża ginęły
wilkołaki; Jugar Dwugłowy i Trestor Cerberović, karakondżule,
strzygi i brukołaki. Spalił po przebiciu osinowym kołkiem opitego
krwią niewinnych dziewic, księcia wąpierzy Władysława
Bombolskiego, pana na zamku Brad. Potykał się z olbrzymem
Trygłazowem, którego trzecie oko, umieszczone na czole, miotało
czerwone pioruny, rozniecające pożogę. Wymierzył też słuszną
karę sekcie zdegenerowanych ludożerców z osady Gorszy Sort,
czcicieli smoka piekielnego Rykara, uwalniając przy okazji uwięzione
przez nich dzieci z wiosek Barady i Klina. Nie raz i nie dwa
czarnoksiężnicy i czarownice, pozostający na usługach Čortieńska,
usiłowali uśmiercić Margusa za pomocą trucizn zadawanych w jadle
i napoju, a także poprzez rany zadawane zaklętym sztyletem. Za
każdym razem jednak Margus, pomny nauk przekazanych mu przez wiły,
znajdował odpowiednią odtrutkę. Klątwy zaś niweczył recytując
z żarliwym sercem dziesięć świętych imion Mokoszy.

Mawiali
poeci, że opromieniony sławą swych zwycięstw, Margus przybył do
Vučego Gardźca ma dwór króla Lecha Vukaszyna i królowej Tatry
Złotowłosej.
-
Jak się zowiesz i z jakiego rodu pochodzisz, szlachetny junaku? -
Spytał władca o szpakowatej brodzie.
-
Jestem Margus, nazywany Królewiczem. Wychował mnie pasterz Branko z
żoną Sibiną w ubogim szałasie u stóp potężnych gór. Wielce
jestem im wdzięczny za to co dla mnie uczynili. Jednakże mądra
wiła, Vida Samodiva wyznała mi, że moim prawdziwym ojcem jesteś
ty, królu. Kazałeś mnie porzucić na pewną śmierć, pod wpływem
przepowiedni, że któregoś dnia połamię ci kości. Wiedz, królu,
że choć okazałeś się złym ojcem, nie zamierzam podnosić na
ciebie ręki.
Pobladł
niczym płótno, Lech Vukaszyn, słysząc te zuchwałe słowa, zaś
królowa zapłakała. Dworzanie zamarli zdjęci trwogą, zaś
gwardziści czekali w pełnym pogotowiu na rozkaz przystąpienia do
krwawej rozprawy z intruzem. Zmieszany król ujął tykwę wypełnioną
wodą z miodem i wychylił z niej spory łyk.
-
Jak udowodnisz swoje prawa do tronu, Margusie? - Spytał Lech
Vukaszyn.
-
Czyż królowie Valkanicy nie rodzą się naznaczeni wilczym
znamieniem? - Spytał Margus. - Jestem gotów okazać to znamię.
-
Prawda to. - Potwierdził niechętnie Lech Vukaszyn. - Tak samo znak
orła na ciele królewskich praw do tronu Kartwelii.
Na
rozkaz króla trzech nadwornych wraczy – medyków obnażyło
Margusa z szat, aby dokładnie przyjrzeć się jego potężnemu
ciału.
-
Prawdę rzekł ten wojownik! - Ucieszył się doktor Czyżyk ze
sławnego kolegium medyków w Salaranie. - Racz spojrzeć, królu!
Lech
Vukaszyn podszedł do Margusa i skierował starczy wzrok na jego
pierś. Przeraził się wielce, ujrzał bowiem wilcze znamię,
podłużny skrawek skóry długości cala, pokryty gęstym, szarym
włosiem. Takie samo znamię mieli ojciec i dziad oraz ich najdalsi
przodkowie, wywodzący się, wedle zapewnień nadwornych genealogów
od samego Wiła Sławicza. Choć król Valkanicy słynął jako mąż
twardy w boju i na łowach, teraz z jego oczu popłynęły gorące
łzy żalu.
-
Wybacz mi, synu, żem tchórzliwie i podle pozbył się ciebie jak
niechcianego szczenięcia. Prosił dumny król, obejmując półnagiego
Margusa.
-
Teost Car Słońce okazał przebaczenie tym, którzy wieszali go
umęczonego na bezlistnym dębie. Jakże mógłbym postąpić
inaczej? - Margus objął nigdy niewidzianego ojca i poklepał go
czule po plecach, pilnie bacząc, aby nie wypełnić słów
przepowiedni mówiącej o połamaniu mu kości.
Następnie
objął i pocałował swą matkę, królową.
-
Nie chciałam cię porzucać, synaczku – łkała Tatra Złotowłosa.
- Jednak mojego zdania nikt nie brał pod uwagę…
-
Już dobrze, mamo – uspokajał ją Margus.
Lech
Vukaszyn dał znak rabom, aby przynieśli odnalezionemu królewiczowi
godowe szaty, przetykane złotą nicią i wyszywane drogimi
kamieniami. Rozkazał też podać do stołu.
Wnet
na białym obrusie służba postawiła złote puchary z rakią i
starym winem, pamiętającym jeszcze wojnę Valkanicy z najazdem
Kościeja oraz półmiski z pieczystym. Nie zabrakło też
aromatycznego, białego chleba o chrupiącej skórce, kołaczy
nadziewanych serem i jadalnymi kasztanami, na deser zaś winogron,
galaretki z pigwy, orzechów laskowych w miodzie i najprawdziwszych
fig z makiem.
-
Czego jeszcze pragniesz, synu, prócz sukcesji tronu po mym zgonie? -
Spytał Lech Vukaszyn, wyciągając dłoń po jagnięcy udziec.
-
Przybyłem prosić, abyś pasował mnie na witezia i przydzielił mi
drużynę, królu i ojcze – odrzekł Margus.
-
Prosić to się świnia prosi! - Zachichotał karzeł Dučko,
nadworny błazen, lecz umilkł pod srogim spojrzeniem króla.
-
Stanie się wedle twojej woli, synu. - Obiecał Lech Vukaszyn.
Margus
po odbyciu ablucji w łaźni, spędził tę noc, przyzywając imienia
Ageja i Enków w zamkowej kaplicy. Odziany w białe giezło, klęczał
ze wzniesionymi dłońmi przed kamiennym ołtarzem, na którym
spoczywał jego oręż; ostry miecz wykuty przed wiekami w kuźni
Cara Słońce i maczuga nabijana krzemieniami. Z drewna jabłoni
rodzącej złote jabłka sporządzony był ten oręż, którego nie
była w stanie unieść żadna ręka, nawet najsilniejszego z ludu
Ispolinów, oprócz prawicy samego Margusa. Kiedy królewicz
recytował stare hymny, przekazywane ustnie przez pokolenia w
kolegiach żerców i kozesów, powietrze za jego plecami zgęstniało,
przybierając czarną barwę od kłębiących się w nim Čortów.
Wysłannicy piekielnego smoka Rykara zgrzytali krzywymi kłami i
przewracali świecącymi w mroku, krwawymi ślepiami.
-
Co z ciebie za witeź – szydziły Čorty – skoro zaniechałeś
wypełnienia świętego prawa wróżdy?! Ubij swego wyrodnego ojca,
który cię porzucił jak psa! Połam mu kości wedle słów
wieszczby. Załóż koronę zdartą z jego głowy! Wypędź z
królestwa twą tchórzliwą i wyrodną matkę, na której obronę i
miłość nie mogłeś liczyć jako dziecię! Okryj się za to sławą
jako maż twardo broniący swych praw!
Margus
wstrząsnął głową jak koń usiłujący odpędzić się od
dokuczliwej muchy, nie przestając sławić Enków. Wtedy to w
kaplicy zjawił się Świętowit wraz ze swą oblubienicą,
przeczystą Mokoszą Aredvi, przepasaną złotym łańcuchem,
jaśniejącym jak małe słońce. Oboje odziani byli w śnieżnobiałe
szaty. Čorty przelękły się, gdy Świętowit dobył z pochwy
ognisty miecz. Z oczu Mokoszy wystrzeliły dwa błękitne promienie,
zadające palący ból czarnym cielskom Čortów. Słudzy Rykara
uciekli ze skrzekiem i piskiem, przypominającym brzęczenie owadów.
Nazajutrz
na zamku w Vučym Gardźcu stawiło się dwunastu wojewodów, do
których Lech Vukaszyn rozesłał wici wczoraj. Zgodnie z obyczajem
ojców, Lech Vukaszyn lekko uderzył klęczącego Margusa w ramię
płazem obsydianowego miecza.
-
Nigdy nie bądź w aliansach z mrokiem, jeno zawsze wybieraj światło.
- Przemówił król Valkanicy.
-
Sława Margusowi, obrońcy Kresu Południa! - Wiwatowali zgromadzeni
wojewodowie.
Lech
Vukaszyn wydał ucztę dla świeżo pasowanego syna. Na skinienie
monarchy raby poczęły układać na stole golonki z chrzanem,
pieczyste z dzików i jeleni, oblane różnobarwnymi sosami, grube
pajdy chleba, słodkie kołacze z serem i rodzynkami, figi, daktyle,
kiście winogron, soczyste jabłka i pigwy, wreszcie puchary pełne
wina i araku.
-
Pragnąłeś stanąć na czele drużyny, synu. Oto i ona! - Na znak
króla do sali biesiadnej wkroczyło trzydziestu junaków. Każdy z
nich, zwycięzca wielu turniejów miał krzepę tura albo
niedźwiedzia, oblicze zaś srogie, naznaczone bliznami wyniesionymi
z licznych walk, stoczonych z ludźmi i jeszcze groźniejszymi
potworami. Cała trzydziestka wywodziła się z najmożniejszych
rodów banów i żupanów z całej Valkanicy. Mężowie ci zgięli
swe kolana i harde karki przed królewiczem.
-
Sława tobie, chrobry Margusie, zwyciężający potwory i ciemne
siły! Bierzemy podziemnego cara Trojana na świadka, że służąc
ci, pójdziemy za tobą choćby za Czerwone Morze i przez ogień
nieugaszony! - Przysięgali, rzucając swój oręż; miecze, buławy,
topory, włócznie, łuki i kołczany pełne strzał pod nogi
Margusa.
-
Powstańcie, przyjaciele i zasiądźcie do uczty! - Zwrócił się do
nich Margus. - Jadła i napoju wystarczy dla wszystkich.

W
trakcie biesiady Margus rad poznawał imiona swych wojów, ich herby
i zawołania, tudzież czyny opiewane w pieśniach. Złota czara
wypełniona aromatycznym trunkiem sprowadzonym z dalekiej Kartwelii,
krążyła podawana z rąk do rąk, a zawartość wprawiała
ucztujących w doskonały nastrój. Siedem upieczonych w całości
dzików z pozłacanymi jabłkami w ryjach i drugie tyle jeleni
zamieniło się w posępne, zatłuszczone szkielety, kiedy Lech
Vukaszyn kazał sobie podać Perłę Ossowiecką, którą w latach
swej młodości wydarł w zaciekłym boju zielonemu smoku z
Ossowiecka. Klejnot ten, wielkości połowy strusiego jaja, mienił
się opalizującą zielenią, siwymi pasmami i ruchliwymi, złotymi
iskierkami. Perła Ossowiecka miała w sobie zaklętą taką samą
moc co kryształowa czaszka z Sonoru, używana przez Kościeja, a
mianowicie ukazywała zdarzenia rozgrywające się daleko. Młodziutki
paź Svetlik w zielonej liberii podał perłę królowi. Lech
Vukaszyn ujął ją w starcze dłonie i przez kwadrans wpatrywał się
w nią w skupieniu. Margus z zaciekawieniem dostrzegł czerwone iskry
przebiegające w tę i z powrotem po powierzchni klejnotu. Wreszcie
król oddał perłę paziowi i przemówił.
-
Ubiłeś krocie pomiotu Czarnoboga, mój synu, lecz nie jest to
jeszcze koniec srogiego znoju jaki cię czeka. W dolinie Razak osiadł
luty smok, nazywany Żmijem Trojegławem. Nienasycony jak śmierć,
otchłań i biesy wciąć domaga się dla siebie żertw krwawych tak
z trzody jak i z panien.
-
Pojadę tam i ubiję gada, ojcze. - Obiecał Margus.
-
Możesz liczyć na moją wierność i ostrze mojego topora! -
Zapewnił królewicza Zuch, jeden z trzydziestu.
-
Ostanę przy tobie w godzinie największej próby! - Zapewnił
rodzony brat Zucha, nazywany Chwatem.
Tak
samo zapewniali Tysław, Iwica Sprawicki, Velizar, Troisław, Tumor i
pozostali witezie, cieszący się sławą mężów poważnych i nie
rzucających słów na wiatr.
Po
skończonej uczcie Lech Vukaszyn nakazał sokolnikowi przynieść z
królewskiej ptaszarni okazałego orła ubarwionego niczym sroka.
-
To jest Orao; birkut mądrzejszy niż niejedna sowa, a tak silny i
zajadły w boju, że mógłby samego Čorta rozszarpać dziobem i
szponami. Będzie was prowadził do doliny Razak.
Witezie
padli na kolana i pochylili głowy, aby przyjąć królewskie
błogosławieństwo. Następnie za przykładem Margusa dosiedli
rumaków i wyruszyli w drogę. Srokaty Orao krążył nad nimi z
przenikliwym krzykiem, prowadząc drużynę wciąż na południe
przez trzy dunaje, puszcze i góry, sioła i grody. Bliskość doliny
Razak obwieszczały coraz liczniej występujące zgliszcza ludzkich
domostw, pól i pastwisk, poniewierające się po drogach, zwęglone
kości ludzi i bydła, studnie i ruczaje pozbawione wody i bezlistne
drzewa, obumarłe wskutek zdającej się nie mieć końca suszy. W
znakach tych jedynie jedynie osobnik nadzwyczaj tępy nie domyśliłby
się roboty smoka. Mieszkańcy Sadnika, Rasuty, Dargoboru i Terynii
byli wielce wylęknieni, całymi dniami słuchając wieszczb o
nadchodzącej śmierci w smoczych płomieniach. Wiedzieli, że Żmij
Trojegław ubił w walce już dziesięciu wojów z Valkanicy i
Puany, obawiali się przeto pomsty potwora za udzielenie gościny
Margusowi i jego drużynie.
-
Jałowa jest ta ziemia – westchnął Margus przepełniony goryczą
i wzbierającym gniewem na potwora. - Pomyśleć, że niegdyś
sławiono w pieśniach jej zielone pola i ukwiecone łąki…
Okoliczni
kmiecie kryli się w nędznych lepiankach, ciemni i upodleni niczym
zastraszone zwierzęta. Lachar i Raguz z Margusowej drużyny
pochwycili jednego z tych nędzników na polu, gdy poszukiwał rzepy
w popiołach. Chłop rozpłakał się jak bóbr ze strachu,
spostrzegłszy, że nie może uciec. Nakłonienie go, aby mówił,
kosztowało rycerzy sporo zachodu. Wymagało zarówno łagodnej
cierpliwości jak też stanowczości. W końcu rudy chłop,
nazywający się Kolczyk wydusił z siebie, że Żmij Trojegław
domaga się ludzkich ofiar z nadobnych a niewinnych panien.
-
Przy… przy… kuliśmy do Nebnej Skały ru… rusałkę jako że…
żertwę dla smoka. Nasi ka… ka… kapłani, Animir i Kofisław
orzekli, że lepiej, aby przelana została przedludzka krew
toropiecka, niźli cała wioska miała być zgładzona. - Podczas
zdawania tej relacji Kolczyk trząsł się jak osika. - Nie… nie …
zabijajcie mnie, zacni panowie!
-
Nie lękaj się, gospodarzu – rzekł uspokajająco Margus. - Daję
ci słowa następcy tronu, że nikt cię nie ubije.
Ośmielony
tym Kolczyk zaprowadził junaków w pobliże Nebnej Skały, sam zaś
skrył się za bezpiecznym wykrotem. Już od trzech dni usychała z
pragnienia przykuta miedzianymi obręczami do skały całkiem naga
rusałka. Jej rozpuszczone włosy były długie, jedwabiste i mieniły
się pięknym, rudo – złotym odcieniem. Margus podjechał do niej
na grzbiecie Szarka i obficie napoił źródlaną wodą z manierki.
Kiedy uniósł maczugę, by skruszyć jej okowy, rozległ się łopot
skórzastych smoczych skrzydeł.
-
Zapłacisz dziś za wszystko, ty podły tchórzu, morderco
bezbronnych dziewcząt! - Zawołał Margus w stronę potwora.
Opowieści
podkreślające grozę Żmija Trojegława okazały się jeno bladym
cieniem jego straszliwej potęgi. Smoczysko, prawy pomiot przeklętego
Rykara zasłaniało swym ogromem Słońce na niebie i rzucało ponury
cień na ziemię. Zgodnie z imieniem smok miał trzy głowy osadzone
na wężowych szyjach, zaś w każdym z jego sześciu oczu płonęły
szkarłatne ognie Čortieńska. Pokryty zaś był grubą, łuskowatą
skórą w barwie ciemnej zieleni. Osiadł na ziemi a z każdej z jego
paszcz wydobywał się cuchnący siarką dym. Zaryczał przeciągle,
aż po górskich stokach potoczyły się lawiny. Wtedy to zdarzyła
się rzecz niebywała. Trzydziestu witezi, mężów sławionych za
siłę i odwagę, zawróciło swe rumaki i rzuciło się do ucieczki
jak zające.
-
Na chwosta mi taka drużyna?! - Warknął Margus niczym wilk.
Nie
opuścił go jedynie wierny rumak Szarko oraz królewski orzeł Orao.
Powiało chłodem i na niebie poczęły gromadzić się ciemne
chmury. Wciąż przykuta do skały rusałka otworzyła szeroko
zielone oczy. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana w Margusa, hojnie
zadającego bolesne ciosy mieczem w miękki brzuch i buławą po
grzbiecie oraz głowach. Margus nacierał niczym buran, hulający po
pustkowiach Białopolski, zdając się być przy tym nieczuły na
własne rany i oparzenia. Pomagał mu Szarko, zaciekle gryząc i
kopiąc smoka oraz srokaty Orao, atakujący potwora z powietrza za
pomocą dzioba i szponów. Serce rusałki wypełniła nadzieja.
-
Wszyscy Enkowie, wspomóżcie tego bohatera! - Modliła się
żarliwie, podczas gdy niebo stawało się coraz ciemniejsze.
Ukazała
się oślepiająca błyskawica, kiedy Margus ściął ostatnią głowę
Żmija Trojegława. Wraz ze śmiercią smoka nastąpiło oberwanie
chmury, kończące długotrwałą suszę. Kmiecie opuścili swe
nędzne kryjówki, pełni radości tańcząc, obejmując się i
ściskając jak wariaci. Zlany potem i parzącą posoką ,Margus
oswobodził rusałkę z pęt, po czym okrył jej nagość swym
płaszczem.
-
Nie lękaj się, pani – przemówił łagodnie. - Jesteś już
wolna.
-
Zowię się Dekla. De… duculiyen!
- Rzekła rusałka mokra od ulewy i własnych łez szczęścia.
Zarzuciła swe ramiona Margusowi na szyję i czule pocałowała go w
usta.
Margus
posadził osłabioną Deklę na grzbiecie Szarka, sam zaś szedł
pieszo, prowadząc zwierzę.
-
Poszukamy czegoś do zjedzenia – obiecał Margus. - Jeśli nie
będzie nigdzie po drodze gospody, zadowolimy się tym co nam Orao
upoluje.
Zmierzając
w stronę Vučego Gardźca, Margus napotkał swoich wojów
obozujących na szczerym polu pod gwiazdami. Na widok żywego Margusa
zdjęło ich przerażenie oraz wstyd palący jak ogień Čortieńska.
Królewicz patrzył na nich wzrokiem gniewnym i bezlitosnym.
-
Pozwól, panie, że sami wymierzymy sobie karę, zabijając się
wzajemnie swym orężem. - W imieniu całej drużyny poprosił
Chwalimir, o którym pieśniarze prawili, że ,,honor buchał z
niego uszami’’.
Dekla
objęła Margusa i wyszeptała mu coś do ucha.
-
Teost Car Słońce przebaczył swym oprawcom, zadającym mu haniebną
śmierć na drzewie. - Rzekł wreszcie Margus. - Jakżebym ja mógł
postąpić inaczej?
Trzydziestu
witezi wydało radosny okrzyk na cześć swego pana, który ponownie
przyjął ich do swej służby. Wróciwszy do Vučego Gardźca,
Margus poślubił Deklę. Chętnie słuchał jej rad, była bowiem
równie mądra co piękna.
*
Ze
śmiercią Lecha Vukaszyna było tak. Odbierał w sali tronowej
zwyczajową dań od kupców z dalekiego emiratu nad jeziorem Urmia,
mężów czarnobrodych i śniadych, odzianych w białe burnusy i
zawoje. Przyprowadzili za złotą uzdę karego rumaka. Ogier miał
szkarłatne oczy, niespokojnie uderzał przednimi kopytami w
mozaikową podłogę, zaś para z jego nozdrzy przypominała do
złudzenia smoczy dym. Rumak był najczystszej krwi, aż chciałoby
się powiedzieć: godny nieść na swym grzbiecie samego Welesa –
Trygława – Trojana.
-
Co za wspaniałe zwierzę! - Król nie krył podziwu. - Koniecznie
muszę go dosiąść!
-
Odradzam ci, panie ojcze. - Zaoponował Margus. - Wiła nauczyła
mnie rozpoznawać konie piekielne i wszystko wskazuje, że to jest
właśnie jeden z nich.
-
Babskie wymysły! - Zaśmiał się Lech Vukaszyn. - Istota tak piękna
jak ten dzianet nie może wszak być zła!
Ogier
miał już na sobie złocone siodło wysadzane perłami i srebrne
strzemiona. Król dosiadł go przy pomocy usłużnych cudzoziemców.
Wtedy to jakby w dzianeta wstąpił rój ifrytów. Wierzgnął
potężnie, stanął dęba i z rozmachem zrzucił króla na podłogę
na oczach przerażonych dworzan. Margus pierwszy pobiegł na ratunek.
Zranił piekielnego rumaka ostrzem swego miecza, powstrzymując go
przed stratowaniem leżącego króla ciężkimi kopytami. Z rany
pociekła dymiąca, zielona krew Čortów. Koń miast zarżeć,
roześmiał się szyderczo, po czym rozpłynął się w nieuchwytny
opar czarnej mgły. Pałacowi hajducy rzucili się pojmać
zdradzieckich kupców, ci jednak również rozpłynęli się w
powietrzu niczym demony. Margus przypadł do ojca. Użył całej
sztuki uzdrawiania, przekazanej mu przez wiłę, aby go ocalić.
Niestety, Lechowi Vukaszynowi nie pomógł już nawet athelas.
Wszystkie jego kości były połamane. Margus zapłakał tedy gorzko,
po raz pierwszy od dawno minionych lat dzieciństwa…

Dziesiątego
dnia od powierzenia królewskich zwłok płomieniom pogrzebowego
stosu, wraz z końcem państwowej żałoby na skroniach Margusa
spoczęła korona Królestwa Valkanicy. Sławiono go za łagodność
i sprawiedliwość w czasie pokoju oraz męstwo na polu bitwy. Na
mocy Unii pod Dębem objął tron sąsiedniego królestwa, zwanego
Puaną. W obronie swych włości stoczył zwycięską wojnę z
najazdem Sułtanatu Sępian. Barbarzyńcy owi, słynący z
okrucieństwa czciciele straszliwego Afryta wraz z podległymi mu
demonami, atakowali z powietrza, dosiadając olbrzymich sępów. Z
kolei na lądzie używali rydwanów zaprzężonych w karakondżule,
to jest potwory podobne do olbrzymich karaluchów z głowami czarnych
psów. Nieustraszony jak zawsze, Margus o sile tura i przebiegłości
lisa nie szczędził swej krwi i potu. Stawał do walki w pierwszym
szeregu, niezmordowanie zadając najeźdźcom coraz większe straty.
Uwielbiali go jego wojowie, dzielił bowiem z nimi wszystkie trudy
obozowego życia. W Sępianach budził natomiast zabobonny lęk i
mimowolny szacunek.
Zapadał
wieczór po bitwie pod Płaczkiem, w której hufce Valkanicy i Puany
uczyniły Sępianom to co lis zwykł czynić gdaczącym mieszkańcom
kurnika. W obozie Margus spożywał kolację wraz z żupanem Iwicą
Sprawickim, siedzącym po jego prawicy i Chwatem, ulokowanym po lewej
stronie. Strumieniami lało się mocne i słodkie wino z Kartwelii,
pochodzące ze zdobytych nieprzyjacielskich zapasów. Dobry nastrój
sprzyjał sławieniu swych przewag na bitewnym polu.
-
Alboż powiedz sama Wieczornico – zawołał Margus – żem junak
nad wszystkie junaki. Powiedz sama, czy jest drugi taki? Nawet Ageja
gdyby zszedł na ziemię, nawet Jego bym pokonał.
Gdzieś
w oddali zawył żałośnie wilk. Biesiadnicy byli zbyt oszołomieni
winem, by sprzeciwić się tym słowom zuchwałym, zasługującym na
najwyższą karę. Wtedy to do strony pobliskiego wzgórza,
nazywanego Krwawnikiem, nadszedł stary karzeł w szarych łachmanach.
Miał łysą głowę, potarganą siwą brodę, świecące w ciemności
oczy żbika oraz wydatny garb na plecach. W prawej dłoni trzymał
mieszek, w lewej zaś rzeźbiony kostur. Śmiało podszedł na
chudych, trzęsących się nogach do składanego stołu, przy którym
siedzieli Margus, Iwica i Chwat.
-
Napij się z nami, dziadku! - Król Margus zaprosił garbusa do
wspólnego świętowania zwycięstwa.
-
Długo już żyję. Sporo krain przemierzyłem, widząc i słysząc
przy tym rzeczy niebywałe i niesłychane. Niewiele przeto może mnie
już zdziwić. - Zaczął starzec świszczącym głosem. - A jednak
usłyszałem z oddali rzecz zdumiewającą. Czy to nie ty, królu,
chełpiłeś się, że mógłbyś pokonać samego Ageja? - Wymierzył
oskarżycielsko palec w stronę Margusa.
Król
poczerwieniał na twarzy, zaczynając się wstydzić, że nie zdołał
języka na wodzy.
-
Proszę zatem – ciągnął garbus. - Skoro jesteście, panie,
największym z junaków – mówiąc to położył akcent na sylabie
,,naj’’ - nie powinno wam
sprawić trudności utrzymanie tego mieszka!
Margus
wziął z ręki dziwnego starucha mieszek z brązowej skóry. Wbrew
wszelkim oczekiwaniom okazał się niezwykle ciężki. Ważył
stokroć więcej niż kowalskie kowadło, aż plecy usiłującego go
podnieść Margusa wygięły się w pałąk.
-
Nic nie rozumiem! - Czoło króla zrosiły krople zimnego potu.
-
W tym mieszku Agej zaklął ciężar całej Ziemi, aby ukorzyć twą
pychę! - Zaśmiał się garbus, po czym oddalił się szybko, niknąc
z oczu w ciemnościach nocy.
Wtedy
to nadludzka siła opuściła Margusa. Stał się słaby jak
niemowlę, niezdolny nie tylko do bohaterskich czynów, noszenia
oręża i jazdy na grzbiecie wiernego Szarka. Wyczynem ponad jego
siły było teraz nawet przełamanie niezbyt grubego patyka.
Kiedy
w takim to żałosnym stanie Margus wlókł się późnym wieczorem
przez wertepy w stronę Vučego Gardźca, opadła go wataha
grobników. Każdy z nich miał postać olbrzymiej skolopendry z
głową wąpierza.
-
Wielu naszych braci utłukłeś naszą maczugą i stratowałeś
kopytami swego parszywego konia. Teraz my wywrzemy na tobie słodką
zemstę, ty słabeuszu! - Mówiąc to, poglovnik watahy grobników
uśmiechał się jadowicie, odsłaniając imponujące kły.
Panowie
Iwica, Chwat, Zuch i inni witezie dobyli swych mieczy w obronie
króla, lecz grobników było zbyt wiele, aby ubić je wszystkie.
Margus przeraził się, że czekająca go śmierć okaże się taka
niesławna. Nie znak żalu zacisnął pięść i po trzykroć uderzył
się nią w piersi.
Wtedy
to nadszedł krzepki, brodaty mąż, odziany w szarą opończę,
zdobioną naszytymi łuskami złotych ryb. W ręku trzymał wiosło.
Gdy począł młócić nim grobniki, te rozpełzły się z
przeraźliwym piskiem, aby szukać schronienia w skalnych
rozpadlinach. Wybawiciel spojrzał surowo na Margusa.
-
Proś o nagrodę… - Zaczął król, lecz zaraz umilkł.
Spostrzegł
w blasku Miesiąca, że właściciel wiosła miał zamiast ludzkich
rąk łapy wydry. Pojął, że życie ocalił mu Żyrdan z Bractwa
Erdgajstów, którego pieczy powierzony został Zachód.
-
Posłuchaj mojej rady – rzekł łagodnie strażnik Zachodu. -
Odzyskasz siłę, by bronić swych poddanych, kiedy o brzasku
upadniesz na łono Matki Wilgotnej Ziemi, pośredniczki przed
ołtarzem Ageja i wyznasz jej swoją winę. Potem obmyjesz się cały
w porannej rosie.
Margus
wypełnił wiernie to co przekazał mu Żyrdan. Zgodnie z zapowiedzią
Erdgajsta ponownie stał się mocarzem. Na pamiątkę swej przygody
oraz jako przestrogę dla przyszłych bluźnierców, nakazał
postawić na polu bitwy pod Płaczkiem kolumnę zakończoną bałwanem
Mokoszy w złotej koronie.
*
-
Morał tej historii jest taki – zakończył opowieść dziad
Lubicz. - Agej Zabołat stawia trupią czaszkę przed warczącymi
wielkorządcami. Burzy wyniosłe wieże wznoszone przez pyszałków,
wieńczy zaś złotem pokornych i kochających.