,, … nadal wierzyła niewzruszenie, że gdzieś na wielkiej wyspie ‘za Arabią, za Afryką’ ptak ruk porywa naraz trzy słonie w dziób i szpony, unosząc je na pożarcie do swych górskich siedzib. I wierzyła w jednorożce powożone przez rusałki, w ‘ludzi bez szyi, z jedną nogą, których oczy osadzone są na barkach’, w Indów z wężowymi nogami, w psiogłowców oraz w plemiona afrykańskich karłów zwisających z gałęzi na chwytnych ogonach; i w dzikie gęsi zrodzone z muszli morskich, jagnięta wyrastające na chińskich drzewach, w gaje Północy, gdzie z jabłek wykluwają się pisklęta, i w mnóstwo podobnych cudów’’ - Andrzej Trepka ,,Król tasmańskich stepów i inne opowieści z życia ludzi i zwierząt’’
Lech III (Leien ov Tyjen) był królem Aplanu, synem Opplana i królowej Itamy, córki księcia Gisuła. Żył w trzecim wieku ery jedenastej. W noc poprzedzającą jego narodziny zatrzęsła się ziemia w siedmiu świętych gajach, a spod posągu Świętowita, ustawionego na wzgórzu, zwanym Kopeczkiem, wytrysnęło źródło miodu. Na usianym gwiazdami niebie ukazały się ogniste korona i włócznia. W lesie przylegającym do stołecznego grodu, Nistu, dwaj wędrowcy znani jako Midryga i Świdryga ujrzeli galopującego tarpana o ognistych oczach. Dziki koń wygłosił wieszczbę w zapomnianym języku staroludzkim, używanym w poprzednim eonie przez prarodziców, Novalsa i Aivalsę, a następnie na oczach obu mężów, znanych z zamiłowania do miodu, przybrał postać lisa. Byli też tacy, którzy prawili o ognistych korabiach toczących bitwy na niebie, studniach wypełniających się małmazją i likierem z Lascaux, złowieniem mówiącego delfina w Visanie, deszczu złotych monet w Nepruchach i rozbrzmiewającej w gaju Boruty i Dziewanny słodkiej muzyce niewidzialnych dzwoneczków, wyrażającej radość z narodzin junackich. Sam Kosa Oppman upominał czytelników ,,Perłowego latopisu’’, aby nie dawali wiary wszystkim tym relacjom, wiele z nich opowiedzianych zostało bowiem wiele lat po fakcie.
Dzieciństwo królewicza upływało w smutku, choć miał wiele zabawek. Gdy liczył sobie czwarty rok życia, jego macierz, królowa Itama, którejś nocy bez słowa wyjaśnienia, omamiona złym czarem porzuciła męża i syna, aby zostać jedną z żon Kościeja, uzurpatora Zachodu. Król Opplan był zdruzgotany i już nigdy więcej się nie ożenił. Zdarzenie to na długo napełniło serce Lecha nienawiścią do niewiast, czyniąc je zimnym, szalonym i ponurym.
Z opisu Kosy Oppmana i miniatur zdobiących pergaminowe karty ,,Perłowego latopisu’’ wyłania się obraz Lecha III jako męża wysokiego i barczystego, o cerze śniadej, czarnej czuprynie i sumiastych wąsach. W boju i na łowach dosiadał białego ogiera Śrezoga o złotych kopytach, choć najstarsze źródła mówią tu o jednorożcu. Potrafił walczyć obsydianowym mieczem Gotycią oraz nabijaną krzemieniami buławą Połyską. Władał językami nowoludzkim i starokrasnym.
Przeklęty Kościej nie zadowolił się odebraniem Opplanowi i jego następcy rodzinnego szczęścia. Nigdy niesyty podbojów, ale zawsze radujący się z rzezi, gwałtu i pożogi najechał Aplan, zajmując dzielnice między rzekami Odirną a Viraną. Opplan wraz z królewiczem, liczącym wówczas piętnastą wiosnę życia, stanął do boju w bitwie pod Nawłością. Hufce aplańskie zostały rozbite, a Opplan i Lech trafili do niewoli. Kościej osadził ich w Oślarni. Było to zaczarowane więzienie w głębi Imperium Zachodu, w którego celach królowie podbitych ludów zamieniali się w osły. Historia mogłaby potoczyć się zgoła inaczej, gdyby nie interwencja płanetników Selosa i Hevelekena, wysłanych z misją przez króla Ixovodrava, zasiadającego na tronie w Kinperokabadzie na Księżycu. Płanetnicy wyposażeni w wodę z Sobotniej Góry, niweczącą złe czary i oprawione w brąz piły z kolczastych kręgosłupów zaziemskich krokodyli; piłogrzbietów, władne przecinać najtwardsze drewno, metal, kość i kamień, zlokalizowali Oślarnię w górach Apapu, jednej z prowincji imperium Kościeja. Sprowadzili twardy sen na strażników, paląc ziarna kwiatu śpionu, silnie usypiającej rośliny, podobnej do maku. Następnie za pomocą pił z kości piłogrzbietów rozcięli wszystkie kraty, zamki i bramy. Woda z Sobotniej Góry zniosła działanie krwawych promieni zamieniających więźniów w osły. Uwolnieni zostali Opplan i Lech oraz stary król Marino, władający jednym grodem w całym Aplanie. Król Ixovodrav pomógł władcy Aplanu powrócić na tron w Niście. Płanetnicy walczyli u boku Aplańczyków, spuszczając na zastępy Kościeja ulewne deszcze, gradobicia i śnieżyce. Pozwoliło to ugruntować granice na rzece Viranie. Opplan zdecydował się zamieszkać na Księżycu, gdzie jako gość króla Ixovodrava począł pędzić swoje dni jako pustelnik nad brzegiem mlecznego morza. W Niście na skroniach Lecha III spoczęła złota korona, pamiętająca czasy króla Nissusa, a wraz z nią ogromna odpowiedzialność. Kościej ustawicznie zapewniał o swej szczerej woli życia w pokoju, jednocześnie prowadząc potajemne przygotowania do nowe wojny.
Lech III zajęty rozpamiętywaniem wszystkich nieszczęść jakie nań spadły w ciągu życia, zaniedbał sprawowanie rządów. Zamiast tego pozwalał, aby rządzili zań pochlebcy i karierowicze tacy jak minister Volger z Międzyraju, doprowadzający aplański lud do nędzy. Nie myślał też o ożenku, w głębi serca mając wszystkie niewiasty za istoty płoche i zdradliwe.
Wszystko zmieniło się gdy w pewien grudniowy poranek, gdy król oglądał w Śnieżelicy skoki narciarskie Małiła Człowietyszyła. Wtedy to rozpoznała go, nigdy wcześniej nie widziawszy, osiemnastoletnia Tatra z Montanii. Pochodziła z prostej, góralskiej rodziny. Przez pięć lat przebywała jako zakładniczka na dworze Kościeja, a także dokonywała bohaterskich czynów w odległych zakątkach znanego wówczas świata. Poznała plany tyrana, zmierzającego do podboju Aplanu i teraz przybyła ostrzec jego króla przed grożącym niebezpieczeństwem. Zniosła pięć lat tortur, gróźb, poniżenia, tułaczki i niebezpieczeństw, wciąż zachowując urodziwy wygląd. Była smukła i wysoka, o cerze jasnej, niebieskich oczach i długich, jedwabistych włosach czarnych jak życiodajna ziemia, bardziej podobna do Enki lub rusałki niż śmiertelnej niewiasty. W Lecha III jakby piorun strzelił, albo ukąsiła go Biała Żmija, wsączająca w krwiobieg miłosne fluidy. Z uwagą wysłuchał słów Tatry i nie zwlekając rozpoczął przygotowania do obrony królestwa. Był na to już najwyższy czas, bo wojska Kościeja bez wypowiedzenia wojny zdążyły spalić nadgraniczny gród Jeleń. Lech III, pouczony we śnie przez Ślimaka z Wieży zadał Kościejowi klęskę na lodach jeziora Mamir w Burus. Lód załamał się i Kościej został uwięziony na dnie jeziora w kryształowym pałacu ropuszej królowej Betel – Gausse. Imperium Zachodu rozpadło się i lud Aplanu odetchnął.
W późniejszych latach Lech III znów walczył z Kościejem uwolnionym z więzienia przez książęta Wieńczesława i Kylnema. Lech III z poślubioną sobie Tatrą, teraz już królową Aplanu, opuścił zdobyty przez wrogów Nist i udał się na tułaczkę do Burus. Lech i Tatra wraz z najwierniejszymi przyjaciółmi znaleźli schronienie w Winterforcie – Vracasievie, lodowym pałacu Zimy na zamarzniętym jeziorze Lykayuk. Stoczyli też bitwę z siepaczami Kościeja na lodach jeziora Tormaytanus. Nieoczekiwanie Kościej porzucił zamysł odbudowy swego imperium w pierwotnym kształcie. Zadowolił się rządami nad Presnaulandem, później połączonym unią z Królestwem Teutmanii. Królom podbitych ziem narzucił wspólną walutę, papierową monetę, nazywaną ,,zielonym gniazdem osy’’ (viridis vesponiust). Dla Aplanu nastał kruchy pokój.
Lech III pilnie słuchając nauk filozofa Evoliusza z Apapu, dążył do zbrojnego obalenia Kościeja, ingerującego w wewnętrzne sprawy Aplanu. Król związał się z Bractwem Głupich Głów (Lubiglea), zrzeszającego Jendrykvę Trędowatego, Mucjusza z Klubu Szarego Orła i jego syna, Chytrygę, dziką babę, Veherę Owies i świerczkę, Chojarzynę. Przestał natomiast słuchać dobrych rad swojej żony, królowej Tatry, która przedstawiła mu plan odsunięcia Kościeja od władzy bez wszczynania wojny. Lech odrzucił go jednak jako ,,niehonorowy’’. Zamiast tego pojechał do Presmanii i wyzwał jej władcę na honorowy pojedynek. Jak łatwo się domyśleć, Kościej ani myślał uczciwie walczyć. Poszczuł Lecha III stadem niedźwiedzi z jeziora. Od śmierci uratowała króla rusałka Ruta wraz z wodnym niedźwiedziem, Arvotem Baldasem. Kościej tymczasem po raz kolejny najechał Aplan, zaś Lech i Tatra znów udali się na poniewierkę. W Jaskini Hien w Ojcowie urodziła się szóstka ich dzieci: Mieczysław i Anej Tabiena, Burus i Anej Mari oraz Przerośl Żyrwak i Anej Afaraka. Każda z tych par obdarzona była innym kolorem skóry, co budziło niemałe zdziwienie nawet w tamtych przepojonych magia i dziwami czasach. Odpowiadając na wezwanie Mokoszy, Tatra wydała się potajemnie w ręce Kościeja, wierząc, że jej śmierć przyniesie ocalenie Aplanowi i Montanii. Kościej zawiózł ją nad Morze Joldów, zaś jego słudzy przez całą drogę nie szczędzili jej razów, obelg i opluwania. U ujścia rzeki Moltavy, Kościej wydał rozkaz drzewnemu potworowi Grabiukowi zamęczyć Tatrę przed pożarciem, sam zaś zasiadł do obiadu. Grabiuk ochoczo torturował królową, zaś jej krew lała się obficie po jego spękanej korze. Wówczas wypełniła się wieszczba zapisana przed eonami w Czarach wyrytych na Bierzmie Wszechświata i na początku ery jedenastej ogłoszona przez Teosta. Na skutek poświęcenia Tatry, Kościejowi została odjęta jego nieśmiertelność i wnet umarł, zadławiwszy się ością karasia w śmietanie. Równocześnie nad Motlavę przybył Lech III. Ubił Grabiuka ciosem włóczni i gorzko zapłakał, widząc ukochaną żonę całą w ranach i umierającą. Od śmierci ocalił ją jednak wynurzający się morskich fal wąż Abajow, którego jad stanowił panaceum.
*
Kilka lat po śmierci Kościeja, Rutysław, król Orlandu wysłał ekspedycję za rzekę Roxyzor do tajemniczej Krainy Białych Pól (Białopolski). Orowie, dowodzeni przez starego Lubomyra Tinerpianova zbudowali na azjatyckim brzegu rzeki osadę Oska Navłaya (Nową Oskę). Wśród nich był młodzieniec, Ucław Sławomirowicz. Skuszony chciwością ubił tygrysa i zdarł z niego piękną skórę. Tygrys ten był bratem Igaja, tygrysiego namiestnika Białopolski z mandatu króla Bengali i królowej Anej Arztein. W zemście tygrysy i inne zwierzęta zniszczyły osadę Orów i wymordowały jej mieszkańców. Ucław zdołał unieść cało głowę i tygrysią skórę. W wielkim pośpiechu udał się do Cortix na dwór króla Rutysława i napełnił jego serce strachem przed rzekomo nadciągającą inwazją tygrysich hord z głębi Azji na Europę. Jako pierwszy miał być zniszczony Orland. Rutysław, głęboko przejęty słowami Ucława rozesłał wici do ówczesnych monarchów krain Białej Ziemi. Zwołał ich na Radę Królów Europy odbywającą się w aplańskim grodzie Velehradzie nad Odirną. Był to ten sam gród, w którym Weles odbierał cześć pod imieniem Trygława. Na drodze losowania wyłoniony został skład delegacji mającej wyruszyć do Państwa Tygrysów z orędziem potępiającym czyn Ucława i zapewnieniem o chęci utrzymania pokoju. Wybrany został król Lech III, królewicz Ruty Rutysławicz, następca tronu Orlandu oraz Kellu Simi – Abö, syn Kellu Symura, ciekawy świata młodzieniec z głową foki, pochodzący z krainy, zwanej Oxlandem. Lech III nie był bynajmniej rad długiej wyprawie i konieczności rozłąki z rodziną. Jednak gdyby odmówił wzięcia w niej udziału, okryłby siebie i swoje królestwo niesławą przed innymi królami. Wyruszył przeto do Azji, zaś na barkach królowej Tatry, wspieranej przez zmiennokształtnych Enków; rysia Deneba i białego orła Tineza, spoczął ciężar wychowywania licznego potomstwa i rządzenia królestwem. Między Aplanem a kolejnymi etapami Lechowej peregrynacji krążył Enk Sirrah, ojciec nietoperzy, szybki jak kometa, przenosząc wieści między rozdzieloną tysiącami wiorst rodziną.
Większość przygód Lecha III i jego drużyny na bezdrożach Azji i Afryki została opisana w powieści ,,Tatra. Suplement’’, opartej na ,,Perłowym latopisie’’ Kosy Oppmana. Później uzupełniłem wiedzę w tym temacie o zapisy z ,,Codex vimrothensis’’, encyklopedii ,,Obraz świata’’, ,,Żywotu Lecha III’’ Pudzisława Komana, dzieł takich jak ,,Milion niezwykłości’’ Sebastiana z Raguzy, ,,Kwiat geografii’’ Musy al – Indrika, ,,Skarbiec cudowności’’ Sielana z Falcopolis, ,,Księga dziwów świata’’ Serdysza z Serova, ,,Zapomniani odkrywcy’’ prof. Achacego Fikacza i ,,Świat przedpotopowy’’ Milagrosa z Pontu. Lektura tych źródeł pozwoliła mi uzupełnić życiorys Lecha III o nieznane wcześniej przygody, zaś Czytelników zachęcam do ich poznania.
*
Wieści z szerokiego świata docierały do małej wioski Butenki nad rzeką Tanais z dużym opóźnieniem. Nikt z jej mieszkańców nie słyszał jeszcze o wielkiej trwodze jaka ogarnęła gród stołeczny na myśl o spodziewanym ataku ,,lwów pręgowanych’’ na Orland. Płowowłose dzieci w lnianych koszulinach wpatrywały się ciekawie i bez lęku w trzech jeźdźców zmierzających w stronę ich wioski. Byli to dwaj mężowie w szatach możnowładców; jeden starszy z sumiastymi wąsami, drugi zaś młodszy o twarzy gładkiej. Towarzyszył im półnagi młodzian mający na karku głowę foki, zwierzęcia nieznanego w tych okolicach.
- Powiedźcie mi, drogie dziatki – zwrócił się do nich nierozpoznany przez nie książę Ruty – co to za wioska i kto jest w niej panem.
- Wieś nazywa się Butenko – odrzekł księciu najstarszy i najbardziej rozgarnięty chłopiec – zaś sołtysem jest w niej pan Bohdan.
- Ma on psa, groźnego Symena z dużą głową, który szczeka więcej niż inne psy w wiosce – dodała, jąkając się, siedmioletnia dziewczynka przypominająca małą rusałkę.
- Dziękuję wam za cenną wskazówkę. Niech Dziecilela was strzeże w pracy i zabawie! - Odparł książę Ruty i uderzył swego rumaka piętami po bokach.
Lech III jechał w milczeniu, posępny jak gradowa chmura.
- Czy jest pan psiogłowcem? Babunia opowiadała mi bajkę o takim – sześciolatek zapytał Kellu Simi – Abö’ego.
- Jestem Oxiem, a na karku mam głowę foki. To takie zwierzę z Morza Joldów, nazywane również psem morskim… - Maluch nic nie zrozumiał z tych wyjaśnień, roześmiał się przeto i pobiegł bawić się.
Trzech jeźdźców rozglądało się za gościną, przemierzając wąskie uliczki Butenki. Okoliczni kmiecie przypatrywali im się bez lęku, za to z ogromną ciekawością.
- W chwilach takich jak ta – zagaił Ruty do Lecha III – żałuję, że urodziłem się w pałacu, miast w zabitej deskami wiosce takiej jak ta. O ileż wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi, gdyby izolacja litościwie oszczędziła nam wiedzy o plagach trapiących świat! - Król Aplanu nic mu nie odrzekł, choć w duchu przyznawał rację następcy tronu Orlandu.
Zdrożonych wędrowców zgodził się ugościć gospodarz imieniem Lel (Lelus). Był to mąż jeszcze młody i krzepki, włosy i wąsy miał płowe, zaś jego odzienie stanowiły biała koszula wyszywana czerwoną nicią i jadowicie zielone spodnie. Na szyi miał złoty medalion przestawiający oblicze Swaroga z długimi włosami rozchodzącymi się na boki niczym promienie Słońca.
- Wielce jestem zaszczycony, mogąc was gościć! - Zapewnił Lel, kłaniając się głęboko całej trójce, zaś jego parobek zaprowadził ich konie do stajni, gdzie czekały na nie obrok i czysta woda.
Lel posadził swych gości na zaszczytnym miejscu w kącie izby, nieświadomy tego, że jeden z nich jest synem króla. Otworzył omszały gąsior i każdemu z nich nalał kubek pachnącego leśnymi ziołami miodu.
- Poczekajcie, zacni panowie, jeno pójdę do kuchni przypatrzeć się jak idzie praca mojej żonie – Lel zajrzał do kuchni i po minucie wrócił wielce zadowolony.
- Już niebawem skosztujecie przysmaków jakich nie podają nawet na bojarskich dworach.
Lelowa połowica nie kazała na siebie długo czekać. Wyszła z kuchni wraz z dwiema pannami służebnymi, niosąc w drewnianych misach i kowszach pieczonego jarząbka z duszonymi kurkami, kaszę, gorące kotlety i kiełbasy z musztardą, sery, biały chleb z żółciutkim masłem, smażone sazany, węgorze i raki oraz kołacze ozdobione makiem i orzechami. Nie zabrakło też lodowatej wódki w nefrytowym dzbanie i słodkiego kwasu gęstego niczym syrop.
- Radujcie się, mili goście tymi darami Mokoszy i Welesa! - Lel zachęcił do uczty i odlał kilka kropel każdego napitku dla domowików.
- Sprawiedliwie rzekliście, gospodarzu, tak wybornego jadła to ze świecą by szukać nawet na królewskim dworze na wyspie Cortix! - Z pełnymi ustami zachwalał książę Ruty, zaś z foczych wibrysów Simi – Abö’ego ściekały kropelki sosu z sazana.
Lel poprosił swoją żonę, aby usiadła u jego boku i posiliła się razem z wszystkimi. Była to niewiasta nieskazitelnej wprost urody, wyglądająca niczym żywy obraz nieśmiertelnej Mokoszy. Miała niezwykle jasną cerę, puszyste włosy złotej barwy, wielkie, błękitne oczy i długie, białe rzęsy. Każdy, nawet najmniejszy jej ruch był pełen niewypowiedzianej gracji. Ruty nie mógł oderwać od niej wzroku.
- Jak się zowiesz, krasa… to znaczy… gospodyni? - Zapytał.
- Nazywam się Śnieżynka. - Odpowiedziała piękność, rumieniąc się uroczo.
- Piękna z was para – wtrącił Lech III. - Oby płodny Jaryło pobłogosławił was licznym potomstwem.
Lel i Śnieżynka kiwnęli głowami na znak podziękowania i wypili po kieliszku wódki. Ruty, rozgrzany gorzałką, nie bacząc na ostrzegawcze spojrzenia kompanów, jął rozpytywać.
- Wybacz śmiałość, nadobna Śnieżynko, ale wyglądasz mi na zbyt urodziwą, abyś mogła począć się w zwykły sposób. Powiedz mi… heeep! Czyś z rodu rusałek czy też samych Enków?
- Blisko jesteście prawdy, panie – Śnieżynka znów zarumieniła się uroczo. - Dlatego zowię się Śnieżynką, bo piętnaście lat temu ulepili mnie ze śniegu w tej wiosce Brus i Riabina. Oboje byli już starzy i smucili się nie mogąc mieć dziecka. Kiedy ulepili mnie ze śniegu, ich gorące łzy potoczyły się po moim zimnym i martwym ciele. Mocą Dziecileli otworzyłam oczy, a moje policzki nabrały rumieńców. Ożyłam. Wielka radość zapanowała w chacie Brusa i Riabiny. Nareszcie mieli swoją córeczkę. Byłam z nimi szczęśliwa, jednak im bliżej było nadejścia wiosny, tym bardziej bałam się, że Słońce roztopi mnie. Moi rodzice z wielką troską ukrywali mnie w chłodnych i wilgotnych zakątkach, abym nie zamieniła się w kałużę wody. Żyłam tak aż do Nocy Kupały, rozpalającej miłość w sercach dziewczęcych. Ubłagałam ojca i matkę, aby pozwolili mi pójść na tańce, oni zaś nie mieli serca mi odmówić. W tę świętą noc, upamiętniającą zrodzenie Sobotniej Góry przez Mokoszę, było wesoło. Wtedy to spotkałam po raz pierwszy Lela i spodobał mi się. Dziewczęta namówiły mnie, abym razem z nimi skoczyła przez ognisko. Wtedy… wtedy zrobiło mi się słabo i poczułam, że topnieję – Śnieżynka wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
- Dał się słyszeć wrzask dziewczęcy, przerywający radość zabawy – Lel podjął się kontynuowania opowieści. - Chwyciłem Śnieżynkę w ramiona i ułożyłem na trawie. Dobyłem kozika, gotów uciąć nim sobie serdeczny palec jako żertwę dla Enków w zamian za ocalenie życia Śnieżynki. W odpowiedzi usłyszałem rozbrzmiewający w mej głowie głos litościwej Mokoszy: ,,Schowaj kozik do pochwy, już dowiodłeś swojej miłości’’. Patrzę i widzę jak ułożona na trawie Śnieżynka, jakby się zbudziła z długiego snu. Spojrzała mi w oczy i zarzuciła białe ramiona na szyję, zaś wszyscy uczestnicy święta, którzy to widzieli, klaskali w dłonie i wznosili radosne okrzyki.
- Okryłam Lela pocałunkami i uwieńczyłam go leśnym kwieciem – podjęła dalej Śnieżynka. - Nazajutrz udaliśmy się do moich rodziców. Padliśmy przed nimi na kolana, prosząc, by pobłogosławili nas na nowej drodze życia.
Ruty słuchał piąte przez dziesiąte ze wzrokiem lubieżnie utkwionym w nadobnej gospodyni.
- Taka żona to skarb. Sam rad bym mieć taką. Dość tych ceregieli. Ile za nią chcecie, gospodarzu? Śmiało żądajcie za nią najcenniejszych futer i pierścieni z najczystszego złota, mam bowiem bogatego ojca, który wiele może.
Biesiadnicy pobledli słysząc te zuchwałe i żenujące słowa. Śnieżynka z płaczem wybiegła z izby. Najlepsze jadło i napoje nagle straciły swój smak.
- Moja Śnieżynka nie jest na sprzedaż! - Twarz Lela okryła się purpurą gdy wstał od stołu.
- Dobrze się zastanówcie, gospodarzu – ciągnął Ruty, nic sobie nie robiąc z niestosowności swojego zachowania. - Mój batko hojnie nagradza uległych, lecz srogo karze hardych… - Tego było już za wiele.
Lech III i Kellu Simi – Abö przepraszając gospodarza, wzięli Rutego za ramiona i zaprowadzili na stronę.
- Co ty wyprawiasz? Enkowie skarzą cię za podeptanie prawa gościnności! - Rozsierdził się Lech III.
- Puszczaj, suczy synu – odpyskował mu Ruty, któremu wódka nie wywietrzała jeszcze ze łba. - Jestem synem króla Rustysława i wszystkie krasawice w tym kraju są moje! Jak nie przestaniecie mi bruździć, mój batko skaże was na knuty i ugotowanie w wielkim kotle!
- Przynosisz wstyd swojemu ojcu – rzekł Lech III. - Nie tak powinien postępować odpowiedzialny władca.
- Nie będzie mnie Aplańczyk pouczał co jest dla mnie dobre – prychnął Ruty.
- Jak nie przestaniesz zachowywać się jak rozpieszczony bachor, to przełożę cię przez kolano i złoję nahajką po tyłku.
- A ja powiem wszystko twojemu ojcu – dodał Simi – Abö.
- Kiedyś znałem takiego gnoja, któremu zdawało się, że wszystko mu było wolno. Nazywał się Kościej. Nie idź w jego ślady.
Lech i Kellu przeprosili gospodarza i jego żonę za zachowanie księcia Rutego. Lel tuląc do siebie wciąż zapłakaną Śnieżynkę, rzucił im krótko:
- Poszli won.
Opuścili więc Butenkę, jadąc wciąż na wschód, ku wielkiej rzece Roxyzorowi.
*
Nad białopolską tajgą zapadła noc. Na niebie lśniła srebrna tarcza Wielkiego Chorsa wraz zastępami gwizd, zaś z oddali dobiegało pohukiwanie sów i wycie wilków zwołujących się na łowy. Cała przyroda oczekiwała na rychłe nadejście srogiej zimy. Wśród drzew majaczyły światła niewielkiej karczmy z drewnianych bali, której dach był kryty strzechą. Szyld przedstawiał skrzydlatego smoka, do połowy pokrytego zieloną, od połowy zaś białą łuską. Trzech wędrowców przybywających zza Roxyzoru nie omieszkało skierować tam swoich kroków. Razem z nimi podążał w milczeniu ich przewodnik, tygrys Uza, brat namiestnika Igaja zabitego przed rokiem przez Sławomira ze zniszczonej osady Oska Navłaya. Wewnątrz karczmy nie uświadczyłbyś ani jednej świecy bądź łuczywa, gęsty mrok rozpraszały za to unoszące się w wielkiej obfitości świetliki, większe niż te, spotykane w Aplanie. Owady zdawały się nie pamiętać o przygotowaniach do snu zimowego. Lech III, Ruty i Kellu Simi – Abö usiedli przy drewnianym stole. Nie byli jedynymi gośćmi w karczmie. W tej samej izbie można było też uświadczyć kilku Białopolaków; miejscowych myśliwych i hodowców reniferów, odzianych w skórzane kurtki, smagłych i skośnookich, którzy czubkami noży wyławiali z misy parujące kawałki mięsa. Nieco dalej siedział rosły Dziczanin i pochrząkują, chrupał żołędzie i cedrowe orzeszki. Na ławie pod oknem usadowiły się trzy rozchichotane panny wielkiej urody, zajadające marynowane pieczarki i zajęcze udka. Każda z nich odziana była w jedwabną sukienkę, spod której wystawał lisi ogon; rudy, biały lub srebrny. Lisie panny spoglądały ciekawie w stronę posłów z dalekiej Europy i słały im powłóczyste spojrzenia.
- To lisołaczki – objaśnił warknięciem tygrys Uza. - Są biegłe w magicznej sztuce przemian i biada temu, kto narazi się na ich gniew.
- Słyszałem, że w Aplanie, w lasach nad Morzem Joldów żyje demon w postaci lisa, który nazywa się bodaj les… - Zamyślił się Kellu Simi – Abö.
Przy pieczonym głuszcu ucztowało pięć stworów, przypominających rosomaki, poruszające się na tylnych łapach. Rozmawiając ze sobą straszliwie sepleniły.
- To są zaś chęchołaje – dodał ciszej Uza. - Są harde, honorowe, zaciekłe w boju, zaś nikt rozsądny nie chce z nimi zwady…
Między stolikami uwijały się, przyjmując zamówienia miejscowe nimfy, nazywane paniami białopolskimi, obdarzone jasną cerą i złocistymi włosami zaplecionymi w warkocze, bose, odziane w czerwone suknie i noszące kokoszniki na głowach. Każda z nich miała za pasem różdżkę służącą zsyłaniu ospy na każdego, kto usiłowałby się dobierać do ich wdzięków bez ich zgody. Pani białopolska podeszła właśnie do stolika, przy którym siwowłosa i bezzębna staruszka raczyła się kumysem, zaś opiekujący się nią jenot, obdarzony zdolnością mowy zapłacił za siebie i za nią, wymiotując do fartucha kelnerki strumieniami muszelek kauri.
Karczmę wypełnił intensywny zapach drożdży i za szynkwasem stanął wysoki i barczysty chłop w czerwonej rubaszce. Miał jasną, zarumienioną cerę i siwą brodę. Na jego lewej ręce siedział zaspany kogut, po prawicy zaś dreptał rosły niedźwiedź. Wyszedł zza szynkwasu i skierował się w stronę stolika posłów do króla Bengali.
- Witajcie w karczmie Mikuły! - Zawołał gromko mużyk. - Witaj dostojny Lechu III z Aplanu, królewiczu Ruty, dziedzicu tronu Orlandu i ty, grafie Kellu Simi – Abö z Oxlandu!
- Skąd znasz nasze imiona? - Nachmurzył się Lech III.
- Krzyżodziób mi je wyjawił. - Odparł Mikuła.
- Nie wyglądacie mi na Azjatę – stwierdził Ruty. - Czy jesteście Orem?
- Byłem wiekowy już wtedy, gdy król Orus przebywał pod sercem matki – odrzekł zagadkowo Mikuła. - Nu, cóż to za dziadowskie obyczaje, aby tak dostojni goście musieli siedzieć głodni i o suchym pysku, kiedy gospodarz miele jęzorem? - Mikuła szarpnął trzema zakrzywionymi na kształt szponów palcami za sploty swej siwej brody i natychmiast przed gośćmi z dalekiej Europy stanęły trzy kufle zimnego, pienistego piwa oraz misa z malowanej gliny wypełniona po brzegi pielmieniami.
Kellu Simi – Abö otrzymał talerz świeżo złowionych śledzi, zaś Uzie przypadła ogromna szynka z kabana.
- Ładnego masz niedźwiedzia, gospodarzu – zagadnął Lech III. - Przypomina mi on Arvota Baldasa.
- Nazywa się Michał – odrzekł Mikuła – i na gęstą sierść Welesa, nie musicie się go obawiać. Jest oswojony i łagodny jak baranek. Prawda, Misiu? - Spytał Mikuła, tarmosząc lekko niedźwiedzia za ucho.
- Kukuryku! - Zapiał nieoczekiwanie kogut siedzący na ramieniu Mikuły. - Synowie ludzcy rodzą się coraz mniejsi i słabsi. Nadejdą czasy, gdy trzech chłopów będzie zarzynać jednego pietucha! - Po tych słowach zamknął dziób oraz oczy i znów pogrążył się we śnie.
- Mój kogut nazywa się z kolei Piotr. Zawsze wygłasza takie proroctwa, kiedy dam mu wypić kieliszek wódki.
- Podoba mi się twoja czeladź, gospodarzu – pochwalił książę Ruty.
- … a zwłaszcza urodziwe panie białopolskie, które umieją nie tylko zsyłać ospę, ale też z niej leczyć. - Dopowiedział ze śmiechem Mikuła, bez trudu odczytując myśli księcia Rutego. - Służy mi ponadto zając Filip. Nie ma go teraz w karczmie, bo posłałem go za trzy rzeki po ciasteczka z makiem do ałusu Baby Kunepy.
Gośce Mikuły ze smakiem raczyli się piwem i zajadali wyczarowanymi wiktuałami. Mikuła siedział z nimi, obserwując w milczeniu jak jedzą i piją, a następnie przemówił.
- Wiem o świecie więcej niżby wskazywał na to mój chłopski wygląd. Znam również cel waszej wędrówki i mogę coś poradzić.
- Słuchamy – rzekł w imieniu całej drużyny Lech III.
- Zagłada, która spotkała Oskę Navłayę była jeno wróżdą za śmierć brata namiestnika Igaja. Król Bengala, mój dobry znajomy nie zamierza z tego powodu wszczynać wojny z Orlandem, ani tym bardziej z królestwami leżącymi na zachód od niego. Wniosek jest prosty – możecie z czystym sumieniem wrócić do swoich krajów. Wierzcie mi statecznie, bo ja karzę kłamców. - Oczy Mikuły rozbłysnęły czerwonym światłem gdy wypowiedział te słowa.
- Dziękujemy za radę, gospodarzu, jednak musimy się zastanowić – odparł Lech III.
Po naradzie posłowie do króla tygrysów zadecydowali się kontynuować misję.
- Nie znamy dobrze tego Mikuły – przekonywał Ruty – chociaż wygląda na życzliwego nam, zawsze może być przepity, albo słaby na umyśle.
- A co jeśli to sam Weles w ludzkim przebraniu? - Zasugerował Kellu Simi – Abö.
Lech III zdecydował się jednak pójść za radą królewicza z Orlandu wraz z wszystkimi tego konsekwencjami.
*
W Sinea za panowania okrutnego Gugana Feng – izbara w niewielkiej rzece As – Po mieszkała syrena Mis – ti z rodu Jen – ti. Do pasa przypominała piętnastoletnią Sineankę o żółtej cerze. Mimo tak młodego wyglądu żyła już wówczas gdy rodzeństwo Jü i Nü – wa zakładało podwaliny ogromnego Państwa Środka jeszcze w dziesiątym eonie. Miała smukły, rybi ogon, pokryty nefrytowymi łuskami i zakończony rozdwojoną, złotą płetwą. Do tego z jej ramion wyrastały skrzydła z pawimi piórami. Mis – ti jak na syrenę przystało śpiewała w czarujący sposób niczym słowik zdolny odegnać śmierć od umierającego. Rybacy znad As – Po widywali tę urokliwą istotę. Częściej słyszeli jednak jej pieśni. Mis – ti nie czyniła im żadnej krzywdy. Wierzyli, że zapewnia im obfite połowy.
Czasy, w których żyła nazywano ciekawymi, co oznaczało, że były bardzo niebezpieczne. Ziemia pękała, jęcząc w udręce, a z otwartych ran w jej ciele wypełzały w wielkiej obfitości jadowite węże, skorpiony, skolopendry i pająki. Jedne prowincje Sinea trapiła susza, inne zaś powodzie. Z wiatrem unosiły się miazmaty czarnej śmierci i innych chorób, jakie w owych czasach zbierały krwawe żniwo. Górskie lasy opuszczały tygrysy i watahy wilków, śmiało zakradające się w pobliże ludzkich sadyb.
Las Brzoskwiniowy porastający zbocza góry Lur – Pek był siedliskiem groźnej rasy nazywanej Hsigo, której początki sięgały czwartego lub piątego eonu. Hsigo podobne były do małp pokrytych gęstą, granatową sierścią. Pozbawione ogonów, miały długie kły, ledwo mieszczące się w zamkniętych ustach, czerwone ślepia, świecące w ciemności jak latarnie, a nade wszystko skrzydła nietoperzy, umożliwiające im latanie. Spadały całymi chmarami na sady, pola i wioski, doszczętnie ogałacając je z żywności. Choć wieśniacy próbowali bronić przed nimi swego dobytku, Hsigo były silniejsze. Dławiły każdy opór, zadając straszliwe rany za pomocą kłów i pazurów. Oprócz zbóż, owoców, jarzyn i domowych zwierząt, wódki ryżowej i miodu zabierały również młode i ponętne dziewczęta. Szeptano ze zgrozą, że latające małpy zabawiały się nimi nieprzystojnie, a gdy się już znudziły, rozszarpywały swoje branki na strzępy i pożerały je. Na czele hordy Hsigo stał Du – Gat, rosły samiec o przyprószonej siwizna sierści, wystających kłach i pokiereszowanych uszach. U pasa nosił maczugę nabijaną krzemieniami, którą rozbił już niejedną głowę. Tenże Du – Gat skierował swój lot nad rzeczkę As – Po, aby zabiegać o rękę syreny Mis – ti z rodu Jen- ti. Zabrał ze sobą nefrytowy naszyjnik i obręcz ze złota wysadzaną turkusami. Przyniósł też bukiet różnobarwnych lilii i herbacianych róż, aby oczarować swoją wybrankę. Nim udał się w zaloty zjadł placek z miodem, aby swemu chrapliwemu głosowi nadać łagodniejsze brzmienie. Zbrodnie Hsigo nie były tajne Mis – ti. Nasłuchała się więcej niżby sobie życzyła o mordach i grabieżach, o wymyślnych torturach. Jej żywa wyobraźnia na dźwięk słowa ,,Hsigo’’ nasuwała obrazy wydłubywanych oczu, wyrywanych piersi, rozbijanych głów, łamanych rąk i nóg, dziatek, rozrywanych na dwoje lub nabijanych na szybko rosnący bambus, ciał przypiekanych pochodniami i obdzieranych ze skóry… Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
- Wolę być panną niż żoną latającej małpy – odrzekła zimno. - Za nic nie wejdę do łoża Hsigo, biesów krwawych i nieznających litości, ani nie chce ich skrwawionych darów.
Du – Gat osłupiał, nigdy bowiem wcześniej nie słyszał odmowy z ust niewieścich. Z wrażenia upuścił bukiet kwiatów. Wydał z siebie gniewny pomruk, a po chwili zaskrzeczał przeraźliwie. Uderzył szponiastą łapą w piersi Mis – ti, zostawiając na nich paskudą ranę. Jej krew była barwy szafiru. W oczach syreny zalśniły łzy bólu. Mis – ti otworzyła koralowe usta i wydobyła z nich cichy i przeciągły trel. Na jej wezwanie zjawiły się cztery potężne aligatory oraz pasiasty pyton zdolny zadusić tygrysa. Du – Gat widząc tylu przeciwników, zrezygnował z walki. Czym prędzej poszybował do swojej hordy, zajętej zadawaniem męczarni jeńcom w Brzoskwiniowym Lesie.
Mis – ti wciąż jeszcze drżąc z bólu i strachu, wzięła porcelanowe puzderko wypełnione lecznicza maścią i delikatnie natarła nią zranioną pierś. Rana wnet zaczęła się goić. Gdy już ochłonęła, cztery złote rybki przyniosły jej cienką płytę nefrytu oprawioną w złoto. Syrena wzięła to zwierciadło w obie ręce i poczęła się w nie wpatrywać z natężoną uwagą. Wypowiedziała zaklęcie w językach starokrasnym i toropieckim, aż ukazał jej się obraz. Oto trzech jeźdźców wkroczyło do Sinea od północy, mijając tajgę Białopolski i rozległe stepy Ułan – Raptor. Wyprawą junaków dowodził potężnie zbudowany król z ogorzałym obliczem, a jego czupryna i sumiaste wąsy były czarne jak smoła. Po jego prawicy jechał młody książę, wielce przystojny i jasnowłosy, któremu wąs zaczynał się już sypać. Trzeci z uczestników wyprawy wywołał zdziwienie na twarzy oglądającej, był to bowiem młody człowiek z głową foki. Syrena odgadła, że wszyscy trzej przybyli z bardzo dalekich krain. Kiedy Mis – ti wpatrywała się w zmieniające się obrazy w zwierciadle, usłyszała w swym umyśle głos objaśniający, że ci trzej zmierzają do Bharacji na dwór tygrysiego króla Bengali. Niebawem obrazy poczęły się zmieniać. Każdy z trzech junaków wyglądał na sprawnego w boju. Każdy z nich wnet potwierdził to czynem, stojąc w obronie sineańskiej wioski Fang – czu przed nalotem Hsigo. Skośne oczy Mis – ti rozszerzyły się z przejęcia, gdy Lech III wywijając obsydianowym mieczem, ubił czternaście Hsigo, zbrojnych w zaostrzone drągi i maczugi nabijane krzemieniem. Ruty o młodzieńczej twarzy zalanej krwią, przebił włócznią cztery latające małpy dzierżące w łapach kamienne topory. Wreszcie Kellu Simi – Abö z Oxlandu, krainy ludzi z głowami fok, ostrymi zębami odgryzł zaciśniętą na zatrutym sztylecie kosmatą łapę Hsigo. Wieśniacy z Fang – czu oglądali walkę z ukrycia, modląc się do przodków, by pomogli junakom w obronie ich osady. W Lechowej drużynie walczyła również Ruta, rusałka równie nadobna co odważna, obdarzona długimi włosami czerwonymi jak liście jesienią, której towarzyszył mówiący, wodny niedźwiedź Arvot Baldas. Głos napomknął Mis – ti o długich podróżach Ruty i Arvota Baldasa, podczas których zabijali krocie tyranów, potworów i rozbójników. Teraz Ruta szyła do Hsigo z łuku, każdą strzałę zapalając płomieniem swych oczu. Arvot Baldas, porykując groźnie, siał spustoszenie wśród Hsigo. Łamał i oręż i bez wysiłku rozrywał sieci, którym latające małpy próbowały go omotać, aż w końcu poczęły omijać go szerokim łukiem. Lech III krwawił obficie z trzech ran, nie wypuszczając miecza z ręki.
- Gdybym mogła teraz być tam z nimi! - Westchnęła Mis – ti.
Ledwo wypowiedziała te słowa, w jej rękach zmaterializowały się łuk i kołczan ze strzałami. Nefrytowe zwierciadło wessało uzbrojoną syrenę i wypluło ją nad wioską Fang – czu., gdzie toczyła się w najlepsze bitwa z Hsigo. Mis – ti załopotała skrzydłami. Napięła łuk i trzema strzałami strąciła na ziemię trzy latające małpy. Spostrzegła Lecha III, potężnego króla z dalekich stron jak ostatkiem sił walczył z Du – Gatem, hersztem Hsigo. Król upadł na jedno kolano, a Du – Gat już wznosił z rozmachem maczugę, aby zmiażdżyć mu głowę. Nie zdążył. Strzała posłana z łuku latającej syreny utkwiła ze świstem w jego gardle. Hsigo wypuścił maczugę z łapy. Zatoczył się na krzywych nogach, załopotał błoniastymi skrzydłami, zacharczał gniewnie, po czym przewrócił się i skonał. Hsigo widząc sromotną śmierć swego herszta, wydały żałosny okrzyk, uciekając w stronę Brzoskwiniowego Lasu. Chłopi wyszli z chat. Widząc klęskę swych ciemiężycieli, poczęli tańczyć z radości i bić niskie pokłony przed swoimi wybawcami. W tym czasie syrena Mis – ti wespół z rusałką Rutą opatrywały troskliwie rany Lecha III. Zamawiały cieknącą krew i poharatane mięśnie zaklęciami w mowie toropieckiej, smarowały leczniczymi maściami i opatrywały bandażami z jedwabiu. Ranami Rutego, Kellu Simi – Abö i Arvota Baldasa zajęły się dziewczęta z uratowanej wioski. Lech III wydobrzał na trzeci dzień na podobieństwo Teosta powracającego z Nawii. Wówczas to Mis – ti oświadczyła mu się.
- Wielce jestem ci wdzięczny, panienko, za twą czułą opiekę, wiedz jednak, że nie mogę dzielić z tobą życia. W dalekim Aplanie oczekuje mojego powrotu żona z gromadką dzieci, a ja powinienem być jej wierny. – Odrzekł Lech III, a w oczach syreny zalśniły łzy podobne do diamentów.
- Jesteś dobra i piękna i masz przed sobą więcej lat życia niż miewają ludzie. Jeszcze znajdziesz godnego siebie małżonka – pocieszała ją Ruta.
- Niech Enkowie całego świata prowadzą was bezpiecznie – rzekła na pożegnanie Mis – ti. - Będę pamiętać w swych pieśniach o całej waszej drużynie! - Syrena na pożegnanie rozłożyła skrzydła i odleciała w kierunku swej rzeczki, gubiąc trzy nefrytowe łuski i jedno pawie pióro.
*
W cieniu ośnieżonych szczytów Ibetein przekazywano sobie wiedzę o tajemnicach, dziwach i czarach, jakie zostały już zapomniane w innych zakątkach globu. W tej położonej między Sinea a Bharacją krainie żyli potężni magowie i szamani, władni unosić się w powietrzu, chodzić po wodzie, pływać w ziemi i przenikać przez ściany oraz tworzyć wszelakie iluzje, zarówno urzekające jak też straszne. Działali tu znawcy rzadkich leków i trucizn, wróżbici, wywoływacze duchów, zaklinacze dzikich zwierząt, asceci, potrafiący kontrolować bicie swojego serca oraz alchemicy, których fekalia miały moc zamieniać miedź w srebro, brąz w złoto, zaś zwykłe kamienie w klejnoty.
Spośród nich sławą najpotężniejszego taumaturga okrył się kowal Asura Trismegista, którego tajemna kuźnia mieściła się pięć stóp pod ziemią w jaskini pod górą Kunepik – Lhamo. Asura był wysoki i atletycznie zbudowany niczym witezie z dawnych dni. Długie, smoliście czarne włosy wiązał opaską na czole. Cerę miał popielatą, co budziło lęk, wskazując na domieszkę krwi zajadłych w boju ludożerców z Szarej Ordy. Choć wielu ludzi z Ibetein cieszyło się darem długowieczności, Asura był starszy od nich wszystkich. Niewielu wiedziało, że żył już w czasach Teosta Cara Słońce, to jest w pierwszym wieku ery jedenastej. Kiedy Teost dokonał cudu, sprawiając, że z nieba spadły żelazne, kowalskie kleszcze, Asura przyłączył się do jego uczniów. U boku Cara Słońce, założyciela Błogosławionego Carstwa nad rzeką Nilus, zgłębiał tajniki świętej metalurgii, ucząc się obróbki brązu, miedzi, żelaza, złota i srebra. Był pojętnym uczniem. Szybko doszedł do mistrzostwa, a jego serce ogarnęła pycha. Pijąc po pracy wino w karczmie, kazał nieznającym sztuki kowalskiej nazywać siebie Trismegistą, to jest Po Trzykroć Wielkim. Spod jego rąk wychodziły cudeńka – żelazny kogut, który piał i ruszał skrzydłami jak żywy, skorpion, potrafiący poruszać się i żądlić oraz liczne ozdoby delikatne jak morska pianka. Gardził każdym kto nie potrafił choćby podkuć konia, skrycie zaś pragnął przewyższyć w sztuce Teosta i zająć jego miejsce jako nowy Car Słońce. Chcąc zawrócić pojętnego ucznia ze ścieżki pychy, prowadząc ku duchowej zagładzie, Teost pokazał mu podkuwanie konia. Uciął nogę zwierzęcia, znieczuliwszy je wcześniej zaklęciem wyszeptanym do ucha. Podkuł kopyto, a następnie przyprawił kończynę na miejsce. Koń był cały i zdrowy.
- Też tak potrafię! - Zawołał Asura Trismegista.
Uciął końską nogę, lecz nie był już w stanie ponownie osadzić jej na miejscu. Najadł się przeto wstydu. Nieszczęsnego konia od śmierci z wykrwawienia uratował Teost, natychmiast uzdrawiając zwierzę.
Kiedy Czerwony Wiaczesław Amosow rzucił na Błogosławione Carstwo zaklęcie dojmującego lęku i nieprzeniknionych ciemności, Asura Trismegista przeszedł na stronę czarnoksiężnika. Patrzał z oddali, uśmiechając się wrednie, jak Amosow zawiesił Teosta nagiego na bezlistnym dębie Karako i zadawał mu rozliczne męki zakończone zgonem. Asura umyślił sobie pójść za Amosowem, aby zdobyć władzę i bogactwo u jego boku. W pierwszą rocznicę upadku Błogosławionego Carstwa, Amosow wydał ucztę, na której był obecny również Asura Trismegista.
- … teraz Teost jest martwy jak ten pieczony kogut, a wszystkie jego dzieła przepadły jak kamień w wodę! - Kpił czarnoksiężnik z pucharem wina w dłoni, tuląc się do półnagich nierządnic odurzonych sineańskim opium.
Wówczas wydarzyła się rzecz, której nikt się nie spodziewał. Upieczony w całości kapłon zerwał się z półmiska, zatrzepotał skrzydłami i zapiał donośnie.
- Kukuryku! Teost żyje, oścień Mar – Zanny połamał w drzazgi! Duch powrócił w ciało umęczone, rany zostały zasklepione, a głowa przez ciebie odcięta, odrosła! Ty przeminiesz, a jego dzieła nie przeminą, kukuryku!
Amosow pobladł z przerażenia jak prześcieradło, a z nim jego biesiadnicy. Wypuścił pełen puchar z drżącej dłoni. Nierządnice rozbiegły się z przeraźliwym piskiem jak spłoszone ptaki.
- … zwyciężyłeś! - Wymamrotał jeszcze blady jak ściana Amosow.
W sali biesiadnej pojawiła się gęsta, szkarłatna chmura. Kłębiły się w niej z chichotem tabuny Čortów. Pochwyciły go szponiastymi łapami, rozrywając jego czerwoną szatę i ciało na strzępy, po czym zabrały ze sobą do wiekuistych lochów.
Widząc to Asura Trismegista ulotnił się pospiesznie niczym Lot z Sodomy. Długo wędrował przed siebie, wciąż na wschód z sercem zimnym jak wygasłe palenisko. Błąkając się wśród kurhanów i nekropolii, nakłaniał ucho czarownicom, krwiożerczym alukom, ghulom, dżinom i ifrytom. Tak zdobywa wiedzę straszliwą i starożytną, po trzykroć wyklętą przez Zakon Ageja. Tlił się w nim gniew palący, siła zaś zaklęta w muskułach pozwalała mu rozdzierać tygrysy gołymi rękami. Kiedy zasypiał, nawiedzał go wciąż ten sam majak dręczący. Śnił, że tonie w bezkresnym oceanie czarnej, lodowatej wody, słyszy złośliwy chichot topielców i czuje ich szpony, wbijające się w jego nagie ciało. Asura, mamiący napotkanych ludzi czarodziejskimi sztukami, zaszedł aż do Ibetein, gdzie czarna magia pulsowała w ziemi, wodzie i powietrzu. Otrzymał posadę maga i doradcy na dworze Kalaćartina, jednego z miejscowych królów. Ubiegało się o nią jedenastu taumaturgów, na oczach króla zamieniających patyki i zeschłe liście w kwiaty i złote ozdoby. Kalaćartin przyznał jednak pierwszeństwo dwunastemu z nich, Asurze Trismegiście. Ten bowiem sprawił, że przywleczony przezeń z lasu gruby konar ułamany z drzewa, zamienił siew kobrę rozmiarów pytona, wściekłą jak osa i obdarzoną palącym jadem. Kobra pokąsała jedenastu magów przybyłych z Ibetein, Bharacji i niebosiężnych gór Imalain, po czym na powrót stała się konarem. Żadne zaklęcie, ani driakwie nie mogły już ich uratować. Pomarli na złotej posadzce pałacu, tocząc pianę z ust, wykrzywieni niczym drzewa smagane wiatrem.
Młody, liczący zaledwie piętnastą wiosnę życia król Kalaćartin w szacie z żółtego jedwabiu, który odziedziczył tron po przedwczesnej śmierci swego ojca, powstał z tronu i zaklaskał pełen podziwu.
- Boski mistrzu, zechciej pozostać na mym dworze, a uczynię cię drugą osobą w królestwie!
Asura Trismegista oczywiście zgodził się. Kalaćartin osobiście zawiesił złoty łańcuch na jego szyi i ucałował go w popielate czoło. Przez siedem lat Asura Trismegista wytwarzał złoto z ołowiu i miedzi. Otworzył kuźnię, w której wykuwał żelazne i stalowe miecze, groty włóczni i strzał orz kolczugi dla wojowników Kalaćartina jak również podkuwał jego konia. Wróżył z trupich kości i doradzał młodemu królowi. Sporządzał też niezwykle silne trucizny przeciwko jego wrogom. Otaczał go lęk zabobonny tak ze strony możnych jak i ubogich. Sam Kalaćartin lękał się potęgi swojego maga i kowala, za którą jak słusznie domyślał się, stały Bramy Čortieńska. Wreszcie za radą swej ukochanej żony, równie mądrej co urodziwej Tali z gór Imalain, Kalaćartin wypędził ze swych włości Asurę Trismegistę i nakazał żołnierzom, aby spalili jego pracownię. Wydał ten wyrok gdy dochodzenie potwierdziło pogłoski, od lat powtarzane przez lud, o krwi dziewic i małych dzieci używanej przez Asurę w wielkiej obfitości na potrzeby praktyk alchemicznych i magicznych. Niewinne dziatki i dziewczęta poczęły znikać w królestwie Kalaćartina, odkąd Asura zjawił się w nim, jednak dopiero teraz królewski instygator, Burbaka udowodnił winę czarnoksiężnika. W kuźni Asury poniewierały się setki i tysiące czaszek zamęczonych ofiar. Choć Tali doradzała ukaranie czarnoksiężnika śmiercią, Kalaćartin przez pamięć na dawne zasługi Asury, złagodził mu karę na dożywotnie wygnanie z jego królestwa. Wtedy to Asura, przyzywając potęgi Čortieńska, rzucił przekleństwo na króla Kalaćartina, wszystkich jego domowników i poddanych.
- Odchodzę, lecz przyjdzie po mnie bestia, której nie zdołasz ugodzić mieczem, włócznią, sztyletem ani strzałą! - Zagroził Asura Trismegista, wyciągając zaciśniętą pięść w stronę włości Kalaćartina.
Wtedy to zamieszkał i założył kuźnię w jaskini u stóp góry Kunepik – Lhamo. Miejsce to budziło grozę w całym Ibetein. Górę spowijały gęste opary. Spod ziemi wydobywał się siwy dym, w którym jak wierzono, kłębiły się złe duchy. Wielu z tych, którzy zapuszczali się w te okolice, nigdy już nie wracało do swych domostw, z wyjątkiem tych nielicznych, już do końca swych dni pogrążonych w szaleństwie. Na stokach Kunepik – Lhamo miały swe leże smoki, olbrzymia kobra w diamentowej koronie, samotny, siwy wilk, żyjący już równe sto lat oraz śnieżna pantera o wyłupiastych, zielonych oczach, owładnięta szaleństwem i rozszarpująca każdego człowieka, który miał nieszczęście zabłąkać się w te okolice.
Asura Trismegista przez tydzień tygodni recytował zaklęcia, przekazane mu ongiś przez Lilith pod postacią dwugłowej sowy. W tym czasie nic nie jadł prócz czerwonych muchomorów, zaś jedynym spożywanym przezeń napojem była jego własna uryna. Ostatniego dnia poczuł ogień Čortieńska pulsujący mu w żyłach i zabrał się do pracy.
W jego kuźni leżała skóra zdarta ze słonia i ogromne zapasy żelaza i stali, zaś tabun rakszasów uwijał się jak w ukropie pod jego rozkazami. Magiczna sztuka umożliwiła połączenie w nierozerwalną całość zwierzęcej skóry i metalu. Młoty hałasowały donośnie przez czterdzieści dni i nocy, aż w kuźni stanął słoń żelazny z groźnie pobłyskującymi ślepiami z rubinów. Asura zanurzył kropidło z ogona jaka w złotej miseczce wypełnionej krwią dziewicy i skropił nią obficie żelazną bestię.
- Będziesz się nazywał Bir i najpotężniejsi Enkowie nie zdołają cię zatrzymać w sianiu zniszczenia! - Przemówił uroczyście Asura Trismegista, a trzeba wiedzieć, że w czarnej mowie rakszasów imię Bir oznaczało trwogę.
Żelazny słoń począł wachlować uszami, a jego trąba wiła się niczym zdradliwy wąż. Ugiął kolana przed swym twórcą, a z głębi jego metalowych trzewi wydobył się dudniący głos.
- Rozkazuj, Po Trzykroć Wielki! Jestem ci posłuszny.
Asura Trismegista uśmiechnął się wrednie i zatarł wielkie jak bochny dłonie.
- Masz biec niestrudzenie dniem i nocą przez Bumedar, królestwo przeklętego niewdzięcznika, Kalaćartina. Nie okazuj litości mężom, niewiastom ani ich potomstwu. Niszcz drzewa, burz domy i zabijaj zwierzęta. Niech dziś boi się twej siły i wściekłości całe Ibetein, jutro zaś reszta świata. Wpierw obalimy królów i książęta, zmieszamy krew kapłanów w krwią ich ofiar, a następnie strącimy z wiekuistych tronów Ageja i Enków!
- Usłyszeć znaczy wykonać! - Zadudnił żelazny słoń, powstając z kolan.
Zatrąbiwszy przeciągle, wybiegł z kuźni Trismegisty ogarnięty szałem zniszczenia. Choć ważył więcej niż zwykłe słonie, biegł niemal tak szybko jak gepard Akko Jubastin, herold króla Bengali. Po całym Ibetein rozpowiadano z trwogą o połamanych przezeń drzewach, zburzonych chatach, świątyniach i pałacach, stratowanych polach, zabitych ludziach i zwierzętach. Wieści te dotarły do uszu króla Kalaćartina, który wysłał obławę w celu pochwycenia i zniszczenia bestii. W rezultacie jego czternastu najlepszych łowczych poniosło śmierć w splotach żelaznej trąby bądź rozgniecionych na miazgę ciężkimi nogami.
- Mówiłam ci, że powinieneś był oddać tego magika w ręce kata, a nie chciałeś mnie słuchać. - Królowa Tali przypominała Kalaćartinowi o swojej radzie, którą odrzucił.
Z jej oczu ciekły łzy na myśl o cierpieniach poddanych.
- Skąd mogłem wiedzieć, że mój zaufany doradca okaże się taką kanalią? - Załamał ręce Kalaćartin. - Zewsząd otaczają mnie pochlebcy i intryganci, jeno tobie mogę zaufać… - Mówiąc to czule otarł łzy swej małżonce.
Tymczasem żelazny słoń szalał niestrudzenie dniem i nocą. Nieszczęśni górale szukali przed nim schronienia w lasach i skalnych rozpadlinach. Metalowej bestii nie byli w stanie uśmiercić ani ludzie, ani górskie małpoludy, nazywane małpoludami, ani też niezrównane łowczynie z toropieckiej rasy dakini.
- … pozostaje nam jeno czekać, aż Enkowie zejdą z niebiańskich tronów, aby unicestwić czary Asury – zakończyła ze smutkiem swą opowieść snutą przy ognisku w grocie czerwonoskóra dakini.
Jej bajania słuchały cztery inne dakinie; niebieska, zielona, żółta i fioletowa. Każda z nich miała lśniące, czarne włosy o zapachu piżma i nienaganną sylwetkę, charakterystyczną dla nimf całego świata. Nosiły w wielkiej obfitości wyszukane ozdoby ze złota, srebra, pereł i drogich kamieni. W ich skrzące się od diamentów jaskini zasiadali na złotych zydlach wędrowcy z dalekiej Europy; Lech III, książę Ruty z Orlandu, Kellu Simi – Abö oraz czerwonowłosa rusałka Ruta wraz z wodnym niedźwiedziem Arvotem Baldasem. Dakinie postawiły przed nimi porcelanową misę pełną pierogów nadziewanych mięsem jaka i czarki z herbatą, zaś Kellu Simi – Abö otrzymał świeżo złowioną rybę rohitę, podobną do karpia.
- Źle się dzieje w Ibetein. – Westchnął Ruty.
- Nie godzi się abyśmy zostawili ten nieszczęsny lud na pastwę potwora. - Dodał Lech III ocierając sumiasty wąs z tłuszczu.
- Każdy Aplańczyk tak mówi – żachnął się Ruty. - Wasze plemię tylko by ratowało wszystkich pokrzywdzonych, nie bacząc na własny interes. Jak niby chcesz ubić tego piekielnego słonia? Ustrzelić z łuku czy może hmm, uśmiercić swoją bździną? - Następca tronu Orlandu zaśmiał się sardonicznie, zaś Lech III pozieleniał z gniewu.
- Ej, młokosie, miałbyś może więcej szacunku do władcy starszego i bardziej doświadczonego od siebie? - Zaperzyła się Ruta, zaś Arvot Baldas mruknął gniewnie, przyznając jej rację. - W Sinea porzuciłam dolę wojowniczki, mając dość przelanej krwi. Teraz jednak znów jestem gotowa powrócić na junacki szlak, aby bronić tych, którzy sami obronić się nie potrafią.
- W Sinea – zamyślił się Kellu Simi – Abö – spotkaliśmy mędrca, nauczającego, że jeśli chcemy coś osiągnąć, wówczas kombinujemy nad znalezieniem środków, które nam to umożliwią. Jeśli zaś czegoś nie chcemy zrobić, wówczas szukamy wymówek.
- Nie mógłbym spojrzeć w oczy Tatrze, gdybym pozwolił Trismegiście na rzeź niewiast i dziatek z Ibetein. - Wyznał Lech III.
- Poza tym nasza gospodyni podkreśliła, że Asura nie poprzestanie na podboju Ibetein – zamyśliła się Ruta. - Swą szaloną pychą co najmniej dorównuje Kościejowi, jeśli go nie przewyższa.
- Musicie wiedzieć – zabrała głos czerwona dakini – że Asura zaciekle nienawidzi dakiń, rusałek i innych istot z rasy toropieckiej jako dzieci Śri Mokoszy Anahity, niweczącej zamysły Čortieńska. Jeszcze przed wykuciem żelaznego słonia, zatruł zielonym proszkiem górskie jeziorko, w którym zażywały kąpieli. Później jego rakszasy uprowadziły Dalani, moją córeczkę i słuch o niej zaginął. Jeśli żyje w jego niewoli, to jej los jest gorszy od śmierci… - Z bursztynowych oczu dakini pociekły szczere łzy matczynego żalu, które opadając na podłogę jaskini, zamieniały się w kropelki złota.
- Nasze najlepsze chęci na nic się nie zdadzą, jeśli nie dostaniemy narzędzi od wcielania ich w życie.- Chrząknął Lech III, przerywając niezręczną ciszę.
- Enkowie byliby władni powstrzymać szalonego kowala. - Zauważył Ruty.
- Być może Enkowie pragną, żebyśmy byli orężem w ich rękach – odrzekł mu Lech III. - Drogie dakinie, strażniczki sekretów starszych niż ludzkość, czy naprawdę nie macie żadnego antidotum na piekielną złość Asury?
Czerwona dakini naradziła się chwilę w języku toropieckim ze swoimi siostrami.
- Znamy – westchnęła zrezygnowana i podeszła do sekretarzyka z sineańskiej laki. Z ostatniej szuflady wyjęła zawinięty we wzorzysty jedwab rodzaj noża ze złoconej miedzi, mającego trzy ostrza i ozdobionego turkusem.
Odwinęła przedmiot z jedwabiu i ucałowała go z czcią.
- Co to jest? - Spytał Lech III.
- To jest Dordże, święty oręż, który Tara Wielka, pierwsza królowa Ibetein otrzymała od gwiezdnego smoka Laina do walki przeciw bestiom końca czasów. Zaklęta jest w nim moc Niebiańskiego Ognia, aktywowana naciśnięciem turkusowego guziczka. Ma trzy ostrza, by przypominać, że Agej jest Troistym Panem, Po Trzykroć Wielkim. Asura musi zapłacić za bluźniercze przywłaszczenie sobie tego miana.
- Czy ta broń strzela piorunami na odległość? - Dopytywał król Aplanu.
- Nie – zaprzeczyła czerwona dakini. - Musisz ugodzić tym orężem żelaznego słonia z bliska. Dordźe spłonie razem z przeklętym wytworem Asury.
- Przechowywałyśmy je na Ostatni Bój, lecz któż z nas może wiedzieć, który dzień w historii świata będzie tym ostatnim? Takiej wiedzy nie mają wszak nawet Enkowie. Nie zawiedź nas, Aplańczyku. - Rzekła niebieska dakini z oczami wilgotnymi od łez i nieoczekiwanie pocałowała króla w czoło.
- Czas więc wyruszyć na łowy na jakich nie był żaden z moich poprzedników! - Lech III podkręcił sumiastego wąsa.
- Wpierw ustalmy strategię, aby nasza śmierć nie okazała się równie bohaterska co głupia. - Zaoponowała Ruta, a Ruty przyznał jej rację.
Asura Trismegista śledził poczynania żelaznego słonia, wpatrując się w lustro sineańskiej roboty. Łapał się za brzuch ze śmiechu, widząc poczynione przez niego zniszczenia. Niebawem jednak śmiech zamarł mu na ustach i przerodził się w gniewne warczenie. Oto drużyna z Dalekiego Zachodu wytropiła żelaznego słonia wśród skał. Rusałka Ruta z kocą zwinnością wskoczyła mu na głowę i wyrwała z oczodołów rubinowe ślepia. Arvot Baldas odłamał dwa ciosy, błędnie zwane kłami, aż sam został odrzucony precz potężnym ciosem żelaznej trąby. Ruty i Kellu Simi – Abö ciskali z bezpiecznej odległości kamieniami. Lech III podbiegł do rozjuszonego monstrum i pewnym ruchem zatopił trzy ostrza dordże w jego cielsku, naciskając jednocześnie turkusowy guzik. Prawdę rzekły dakinie; moc Niebiańskiego Ognia uwolniona z dordże rozpaliła żelaznego słonia do białości. Zniszczył go potężny wybuch, rozrzucający opiłki metalu po całym Ibetein. Razem z żelaznym słoniem zniszczone zostało dordże, oręż przeznaczony do jednorazowego użytku. Ruta przypadła do oszołomionego wybuchem Lecha III, aby opatrzeć jego oparzoną dłoń. Na szczęście żaden palec nie został urwany.
- Zakręt, urwał, bladź! - Zawył Asura Trismegista, budząc lęk w sercach rakszasów. - Dalani, wywłoko, ho no tu. Zabawiaj mnie tańcem!
Dalani przyszła drżąca w jedwabnej przepasce na biodrach i napierśniku z cekinów. Córa czerwonej dakini miała cerę barwy mahoniu. Pląsała z wdziękiem, a w jej dłoni lśnił sztylet z elektronu. Asura pozwalał swojej brance tańczyć z tym morderczym ostrzem w dłoni, przekonany, że blask metalowego przedmiotu wzmaga w nim pożądanie. Uroda Dalani odsuwała od niego myśl o poniesionej właśnie klęsce.
- Zbliż się, turkaweczko, a dam ci mego chwosta do possania… - Zachęcał Asura.
- Twoje niedoczekanie, wieprzu – Dalani syknęła jak kobra i zatopiła sztylet aż po rękojeść w jego czarnym sercu.
Włożyła w ten zabójczy cios całą nienawiść za wszystkie upokorzenia jakich doznała w niewoli. Następnie nie bez trudu i obrzydzenia, odpiłowała głowę Asury. Biorąc ją pod pachę, wymknęła się z kuźni Trismegisty do rodzinnej jaskini. Następnie dakinie pokazały ucięty czerep czarnoksiężnika na dworze na dworze króla Kalaćartina. W tym czasie Lechowa drużyna opuściła Ibetein, zdążając z wolna w stronę Bharacji…
*
,,Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys, niż sto dni jak owca’’ - przysłowie nepalskie
Mira Ceti z kocią zwinnością skradała się przez splątany, zielony gąszcz, gdzie najodważniejsi myśliwi lękali się zapuścić. Jej uzbrojenie stanowiły refleksyjny łuk, zatrute strzały oraz kindżał i arkan u pasa. Mawiano, że było od niej bardziej urodziwej niewiasty w całej Bharacji. Jej uroda przywodziła na myśl Bharatienę, królową rusałek z ery dziewiątej, na której cześć cała rozległa kraina nad Oceanem Wyrajskim otrzymała swą nazwę. Mira Ceti była smukła i wysoka, silna i pełna wdzięku. Miała jasną, jedwabistą cerę i długie czarne włosy, zaplecione w warkocz. Odziana w szafirową suknię do łydek, miała czerwoną plamę wymalowaną między oczami, złote kolczyki w nosie i uszach, naszyjnik z białych pereł oraz złote obręcze na przegubach dłoni i kostkach nóg. Kiedy szła przez las, promieniująca pięknem i odwagą, wszyscy jego mieszkańcy, czy to zwierzęta, rośliny czy istoty ras rozumnych oddawały jej pokłon jako swojej królowej. Mira Ceti polowała już trzy dni i noce bez zmrużenia oka. Szła niestrudzenie tropem olbrzymich, rudych nietoperzy z rasy nazywanej orang – bati. Istoty te, daleko większe i silniejsze od zwykłych rudawek, wyrządzających szkody w uprawach cytrusów, upodobały sobie smak słodkiej krwi małych dzieci. Opuszczały przeto swe swe kryjówki w jaskiniach wewnątrz góry Kalaśar i nawiedzały nocami wioskę Patlaś. Tam chwytały szponiastymi łapami maluchy, które nie zdążyły wrócić z podwórka na noc do rodzinnej chaty. Orang – bati z chichotem unosiły je, płaczące i przerażone w ciemność, kryjącą się za lasem. Chłopi z Patlaś zwierzyli się Mirze Ceti z trapiącego ich nieszczęścia, ona zaś szczerze przejęta, chciała im pomóc.
Pragnąc wytropić orang – bati, skierowała swe kroki do domu przyjaciółki, nadobnej czarodziejki Argupi, z której łona w każdą pełnie Księżyca wysypywały się w wielkiej obfitości srebrne monety. Na każdym z tych srebrnych krążków widniała uśmiechnięta od ucha do ucha, pyzata twarz chłopięcia. Monety te potrafiły przemawiać ludzkim głosem i znane im były sekrety ukryte przed większością ówczesnych ludzi.
- Argupi, kochanie, daj mi jedną z monet, którąś porodziła – Mira Ceti poprosiła przyjaciółkę.
- Do czego jej potrzebujesz? - Spytała Argupi, nazywana w pieśniach Srebrną Matką.
- Chcę odszukać kryjówkę orang – bati, które porywają niewinne dziatki z wioski Patlaś. Części z nich wysysają całą krew zwyczajem vetali i piśaćy. Innym zaś zadają na ramionach rany za pomocą szponów i wsączają w nie zielony wywar z ziół rosnących na polach kremacyjnych. Potraktowane nim dziatki same zmieniają się w orang - bati.
- Masz tu rupię – rzekła z powagą Argupi. - Ona pomoże ci dopaść orang – bati. Odpłać im w dwójnasób za to co robią porwanym dzieciom.
Mira Ceti chwyciła monetę, podziękowała przyjaciółce i pognała przez dżunglę. Ilekroć zastanawiała się nad wyborem właściwej ścieżki, rzucała monetę. Ta zaś ludzkim głosem wskazywała jej możliwie najkrótszą drogę. Zapadał zmrok kiedy Mira Ceti stanęła u podnóża góry Kalaśar. Orang – bati poczynały już opuszczać swe jaskinie, lecąc na nocne łowy. W całej Bharacji nie było wyborniejszej łuczniczki nad Mirę Ceti. Wnet orang – bati jęły padać jak muchy przeszyte jej strzałami, których zapasy w zaczarowanym kołczanie były niewyczerpane.
- Natychmiast uwolnijcie ludzkie dzieci, albo ubiję was wszystkich! - Zawołała z mocą, dając orang – bati ostatnią szansę na ocalenie życia.
Jednak nietoperze o małpich mordach, odrzuciły jej ultimatum. Zamiast spełnić jego warunki, miotały w stronę wojowniczki słowa wielce obelżywe.
- Dobra, sami tego chcieliście – westchnęła Mira Ceti. - Krew wasza na wasze głowy!
Po tych słowach jęła posyłać strzałę za strzałą. Nie chybiała ani razu. Uśmierciła Rabukirśina, króla orang – bati oraz pięciu jego ministrów, którzy doradzali mu porywanie dzieci w wiosce. Zaledwie garstka potwornych nietoperzy wyszła cało z pogromu i odleciała w popłochu ku odległym wyspom na Oceanie Wyrajskim. Mira Ceti śmiało weszła do parnej, cuchnącej siarką jaskini orang – bati. Zdarła skórę z grzbietu Rabukirśina, aby móc pokazać ją w wiosce na znak odniesionego zwycięstwa. Jej oczy świeciły w mroku niczym zielone ogniki. Wypatrzyła nimi pięcioro z dwunastu porwanych dzieci; czterech chłopców i jedną dziewczynkę, zamkniętych w bambusowej klatce. Trupy siedmiu pozostałych poniewierały się pozbawione krwi, a nieraz też wnętrzności. Mira Ceti zaklęła z gniewu, widząc to co im zrobiono. Silna jak tygrysica połamała pręty klatki i rozcięła sztyletem postronki pętające rączki dzieci. Opatrzyła ich rany, wcześniej wylizując z nich truciznę, mającą zamieniać je w orang – bati.
- Nie lękajcie się, zaprowadzę was do rodziców. - Rzekła łagodnie, zaś uwolnione maluchy podążyły za nią do wioski Patlaś.
Na skraju osady, Mira Ceti zawróciła w las, każąc dzieciom iść do swoich domów. Całą wioskę napełniły wówczas okrzyki radości, przeplatające się z łzami tych, którzy stracili swe pociechy na zawsze. Mira Ceti wracając do domu, wyrzucała sobie, że nie zdołała uratować wszystkich dzieci.
Była żoną Bengali, króla tygrysów z całej Azji. W miarę jak zbliżała się do swego złotego, nakrytego rubinowym dachem pałacu, napotkane w dżungli papugi, pawie i majny mówiły jej, że oto Bengala przyjmuje na audiencji delegację z zachodnich krain tak dalekich a zarazem całkowicie nieznanych przeciętnym Bharatyjczykom. Królowa powróciła do pałacu i z wdziękiem weszła do urządzonej z przepychem komnaty, w której tygrys Bengala rozmawiał jak równy z równym z Lechem III, królem dalekiego Aplanu. W tej samej komnacie na obszytych kolorowym jedwabiem poduszkach, rozesłanych na podłodze, siedzieli królewicz Ruty z Orlandu, fokogłowy Kellu Simi – Abö z Oxlandu i czerwonowłosa rusałka Ruta, u której stóp niczym wielki, futrzany dywan, położył się wodny niedźwiedź Arvot Baldas.
- Sława tobie, Miro Ceti! - Szczeknął dworzanin, którym był szakal pokryty lazurowym futrem.
Mira Ceti zrzuciła odzienie, opadła na cztery kończyny i na oczach gości przeobraziła się w białą tygrysicę. Jako zwierzę była równie piękna co w postaci ludzkiej.
- Sława tobie, Anej Arztein! - Znów zaszczekał niebieski szakal, o którym opowiadano, że wpadł do wiadra z farbą.
Małżonka króla Bengali w postaci tygrysicy nosiła bowiem imię Anej Arztein i była córką potężnego władcy tygrysów, Artana Lwa Pręgowanego. Bengala wstał i przywitał się czule ze swoją oblubienicą. Ruta, uśmiechnięta uroczo, podeszła do królowej tygrysów i śmiało pogłaskała ją jak domową kotkę. Rusałka i tygrysica od razu się polubiły. Tymczasem Bengala wrócił do przerwanego wywodu.
- … mądrość okazał wasz towarzysz, Kellu Simi – Abö, który w gospodarzu Mikule rozpoznał dostojnego Welesa, szafarza mądrości Ageja. Sprawiedliwie wam powiedział Mikuła – Weles, że możecie wracać do swych pieleszy, bo żadna wojna z naszej strony nie grozi waszym królestwom. Tygrysom nie zależy na tym, by pożerać ludzi zza Roxyzoru, a świat pomieści nas wszystkich, tak bestie jak i ludzi.
- Twe słowa, panie, są dla mnie wielką ulgą – ucieszył się Lech III.
- Zadziwia mnie ród człowieczy – dodał z powagą Bengala. - Stale nieposłuszni Agejowi i Enkom sprowadzacie kłopoty na swe głowy, a potem i tak nie wyciągacie z tego żadnych wniosków.
- Bharacja zawsze przyjmie was z otwartymi ramionami, ilekroć przybędziecie do niej w pokojowych zamiarach – odezwała się królowa Anej Arztein.
Wtedy to Lech III poczuł ukłucie tęsknoty za żoną i dziećmi oczekującymi go w dalekim Aplanie…
*
Lechowi i jego drużynie przyszło błąkać się po dzikich krainach znacznie dłużej niż tego pragnęli. Król Bengala zaprowadził ich po Moście Arzteina na wyspę Seylan, gdzie nastąpiło pożegnanie. Czekał już na nich statek, mający zawieźć ich do Aplanu. Niestety na Oceanie Wyrajskim rozpętał się sztorm. Zatopił okręt i wyrzucił Lecha III, Rutego, Rutę i Arvota Baldasa u wschodnich wybrzeży Tassilii. Nie było już z nimi Kellu Simi – Abö’ego. Jeszcze na wyspie Seylan zabrała go ze sobą olbrzymia fala, kiedy walczył z morskim satyrem w obronie napastowanej przez niego rusałki. Jurata, królowa mórz i oceanów nagrodziła prawość i odwagę Oxa, przyjmując go do swego dworu.
Królestwo Tassilii ze stolicą w Loitikonie obejmowało rozległe połacie Afryki, rozciągające się od Morza Śródziemnego po jezioro Czad. Na jej tronie zasiadał podówczas murzyński król, noszący imię Biały Tulipan. Kraina, którą władał, nie należała jednak wyłącznie do ludzi…
- … lęgną się u nas smoki i gryfy, wszelakie potwory, olbrzymy i karły – Mutsebebu, wódz wioski, zwanej Orumba opowiadał goszczącemu w jego chacie Lechowi III z drużyną, zaś dwie zony królika uwijały się jak w ukropie, przynosząc gościom piwo i pieczyste. - Osobliwie wystrzegajcie się zachodzenia na Wieżowe Bagna – dodał poważnie Murzyn.
- Czyżby żyły na nich krokodyle większe i bardziej zajadłe niż w innych ciekach wodnych? - Spytała Ruta.
- Gdybyż to były tylko krokodyle! - Westchnął wódz wioski Orumba. - Pośród bagniska stoją ruiny wieży, którą wygnany z naszej wioski czarownik Murfas wznosił z pomocą złych duchów. Wygnaliśmy go przed laty, bo używał do obrzędów krwi niewinnych panien i dziatek. Osiadł na moczarach, zbudował wieżę, a jego magia skaziła cały ten obszar, powołując do życia bestie, jakich nie znali nasi ojcowie, ani ojcowie naszych ojców.
- Wędrowaliśmy już sporo po świecie i nie raz przychodziło nam toczyć boje z wszelakim pomiotem Czarnoboga – zabrał głos królewicz Ruty. - Rad bym wiedzieć co to za maszkara straszy na Wieżowych Bagnach.
- W ich błotnistej topieli kryje się słoń pożerające każde stworzenie jakie tylko zdoła pochwycić trąbą – odrzekł z całą powagą Mutsebebu. - Osobliwie gustuje w dziewczętach, prowadzących bydło do wodopoju.
Lech III nie zdołał ukryć sceptycznego uśmieszku.
- Wybaczcie, gospodarzu, ale niezmiernie trudno jest mi zawiesić niewiarę w waszą opowieść. Zdaje mi się ona podobna wymysłom starych bab, niźli godnej zaufania relacji naczelnika wioski. Tak się składa, że w stołecznym grodzie mojego królestwa, ma królewska małżonka posiada w swym zwierzyńcu dwa słonie, jednego z Bharacji, a z drugiego z Tassilii. Klnę się na Welesa, że żaden z nich nie tyka mięsa, ani ze zwierząt, ani tym bardziej z ludzi. Ponadto w puszczach Aplanu, bo tak nazywa się moje królestwo, widuje się podobne do nich mamuty i słonie leśne. Każdy myśliwy i filozof przyrody potwierdzi, że są to zwierzęta roślinożerne. Nie mówię tu już o kmieciach, którym trąbowce często wchodzą na polach w szkodę.
- Powiedziałem już, że słoń z Wieżowych Bagien jest zaczarowany. - Nachmurzył się Mutsebebu i spojrzał wilkiem na króla Aplanu.
- Jeśli w grę wchodzą czary, to zmienia postać rzeczy – odezwała się pojednawczo Ruta. - Czyżbyś zapomniał – zwróciła się do Lecha III – jak w Ibetein walczyliśmy z potworem przypominającym słonia, a powołanym do istnienia mocą czarnej magii?
- Pamiętam – westchnął Lech III. - Do dziś ręka, którą dzierżyłem Potrójne Dordże, boli mnie jakby zanurzona we wrzątku. Wygląda na to, że jako prawi witezie znów powinniśmy nadstawić karku dla nieszczęśników, którzy nawet nie mają pojęcia, gdzie leży Aplan, Orland czy Bliski Zachód.
- Muszę was ostrzec, że podjęliście się trudnego wyzwania – wtrącił Mutsebebu. - Siła bagiennego słonia dorównuje potędze niejednego smoka. Już pięćdziesięciu moranów z całej Tassilii połamało włócznie i strzały na jego grubej skórze, a teraz ich kości bieleją wśród sitowia. Nie mam prawa żądać od was śmierci równie bohaterskiej co daremnej.
- Dakini, którą spotkałam w Ibetein powiedziała mi, że kto mięso żre, ten od mięsa zdycha. Może to jest jakieś rozwiązanie? - Ruta uśmiechnęła się tajemniczo, a w jej oczach zalśniły niebieskie ogniki.
Murfas wyszedł jak co rano na szczyt wieży wyrastającej niczym lotos z bagniska. Nikt nie wiedział dokładnie ile czarownik miał lat. Wiadomo było jedynie, że jest już bardzo stary, o czym świadczyły jego mocno pomarszczona skóra i krótka, posiwiała broda. Odziany w tunikę i myckę z niebiesko – fioletowego perkalu, nosił na szyi amulet sporządzony z drobnych kosteczek niewinnych dziatek, zamęczonych przezeń w ofierze Złemu Mzimu. Opierał się na mahoniowej lasce zakończonej opalem. Codziennie wyglądając z wieży, sycił wzrok i radował swe czarne serce widokiem szkód jakie mięsożerny słoń zadawał jego pobratymcom. Tego poranka czekała go jednakże gorzka siurpryza. Słoń z Wieżowych Bagien leżał martwy w błocie z pękniętym brzuchem, a jego truchło zwabiło chmary sępów i stada hien. Stało się tak ponieważ wyhodowany przez Murfasa potwór pożarł padlinę gazeli, jak się później okazało, nafaszerowaną siarką i niegaszonym wapnem. Niczym późniejszy smok z Vovel, zwierz uczuł nadzwyczaj silne pragnienie. Poległ śmiercią bolesną, bezskutecznie próbując je zaspokoić. Murfas zaklął szpetnie na ten widok.
Poczuł zimny dreszcz na plecach, mówiący mu, że nie jest sam w wieży. Kiedy odwrócił się, ujrzał Rutę.
- Ktoś ty? - Spytał obcesowo.
Nigdy wcześniej nie widział białej niewiasty, teraz zaś stała przed nim zjawiskowo piękna rusałka o sięgających pasa, rubinowych włosach i jaśniejących, błękitnych oczach. Na szyi miała turkusową bliznę w dość nietypowym kształcie, zaś jej odzienie ograniczało się do dwóch białych, jedwabnych przepasek, zakrywających piersi i wstyd oraz uwypuklających ponętne kształty. Oczy starego czarnoksiężnika niemal wychodziły z orbit na widok każdego detalu ciała Ruty i ślinił się niczym pies.
- Gdybyś pytał, to ja wpadłam na pomysł podrzucenia twemu potworowi zatrutej przynęty. - Oznajmiła swobodnie Ruta.
Murfas naparł na nią, a jego dłoń powędrowała w kierunku przepaski na biodrach rusałki.
- Dołącz do mnie, a razem będziemy władać całą Afryką jako król i królowa!
- Gdzie pchasz paluchy, ty … lubieżny lisie! - Skrzywiła się Ruta, odpychając czarownika z siłą godną Amazonki. - W Sinea obiecałam sobie nikogo więcej nie zabijać, ale dla ciebie zrobię wyjątek!
Nim Murfas zdążył uderzyć Rutę swą laską, jej oczy zajaśniały niczym pochodnie. Wrzasnął z przerażenia, gdy jego odzienie stanęło w ogniu. Ruta z szybkością atakującej żmii, zatopiła w jego piersi sztylet z kła tygrysa szablozębnego. Następnie wyrzuciła płonącego czarownika z wieży prosto w bagno, gdzie już zebrały się głodne krokodyle.
- Podziękujcie Rucie – zwróciła się do gadów, ze smakiem rozszarpujących ciało Murfasa. - Dotąd jedliście jeno surowe mięso, zaś dzięki mnie macie teraz pieczone!
Pieśń o czynie Ruty śpiewano w Tassilii, aż do dnia, w którym fale potopu zakryły ziemię.
*
Nastał wreszcie długo oczekiwany dzień, kiedy Lech III powrócił do Aplanu, a królewicz Ruty do Orlandu. Ruta i Arvot Baldas chcieli znów osiąść w chramie Świętowita na Wolinie, lecz nie przyjęto ich ponownie. Lech III wspierał swą małżonkę, królową Tatrę, dążącą do zniesienia niewolnictwa w Aplanie. Handlarze niewolników zawiązali wówczas spisek przeciwko królewskiej parze. Tatra umarła otruta zupą, pod wpływem trucizny tracąc wzrok na kilka dni przed śmiercią. Lech III, dążący do wyjaśnienia okoliczności śmierci ukochanej osoby, został przez spiskowców zwabiony w zasadzkę i zakopany żywcem w dole. Po śmierci został jytnas, opiekującym się teutmańską rzeką, która otrzymała jego imię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz