Rozdział pierwszy
- Ja to
tak uważam, że miesiąc miodowy najlepiej spędzić w Pasiece –
żartował Pan Sołtys wyciągając rękę po kromkę chleba z
miodem, bo tam miodu i pszczół jest pod dostatkiem. W domu
państwa Skyjłyckich, Pan Sołtys, jego żona, Łukasz oraz państwo
de Slony z Czubkiem włącznie siedzieli przy śniadaniu wiosną
1951r. i rozmawiali na temat wspólnego wyjazdu Lawendycji i Heńka.
- A może
by spędzić w Sławoj Hotel? – proponował Łukasz wstając
od stołu – myślę, że ma niemniej gwiazdek niż jego odpowiednik
w Londynie.
- Łukasz!
– upomniał go ojciec – Jak ci nie wstyd; sam jesteś kawalerem,
to innym nie zazdrość! Ten przeprosił i do głosu doszła jego
siostra.
-
Moglibyśmy zamieszkać w Lesie – proponowała Lawendycja – razem
ze zwierzątkami, co rok temu tak ładnie grały nam na weselu.
Chłopi z Pawlaczycy byli zżyci z przyrodą i potrafili docenić
jej piękno, a poza tym – zwłaszcza żeńska część wioski
umieli odróżniać jadalne rośliny i grzyby od trujących, unikać
kleszczy i leczyć między innymi ukąszenia żmii, a zajmująca się
medycyną ludową Stara Babucha (przed wojną wymieniała
doświadczenia z warszawskim lekarzem ku korzyści tradycji i
nowoczesności) była największym autorytetem naukowym na wsi.
Jednak Heniek przyjął propozycję żony z wyraźną dezaprobatą.
- A to ja
mam robić za Eurotarzana? – spytał ironicznie.
- To może
byśmy zamieszkali nad Jeziorem? – Lawendycja wykazała się
fantazją.
- Hmm. To
jest romantyczne – zamyślił się Heniek, - ale rozumiem, że
chciałabyś abyśmy obozowali w ruinach zamku Pietruszków?
- Tak -
odparła Lawendycja.
- Widzisz
Przeciwmolówko, w nazywaniu żony Heniek przejął zwyczaj teścia –
wasze Jezioro jest piękne, ruiny romantyczne, ale nie chciałbym tam
mieszkać. Wiesz czemu? W ruinach łatwo o jakiś wypadek;
złamanie nogi czy coś podobnego, leżą one z dala od chaty Rybaka,
więc z wyżywieniem krucho, a i od Sławoj Hotel daleko... –
słysząc to Łukasz zakrył dłońmi twarz i parskał histerycznym
śmiechem. Wesołość udzieliła się też pozostałym uczestnikom
śniadania.
-
Proponuję spędzenie miesiąca miodowego w Chlewie Pijackim
przy soczku z marchewki – przez śmiech mówił Łukasz, lecz Pan
Sołtys zganił go spojrzeniem, a gdy syn zamilkł zwrócił się do
zięcia.
- Masz-li
jakąś propozycję? – zapytał się uprzejmie.
Heniek tylko na to czekał. Wstał od
stołu i z pasją przemówił.
- W
Kiszyniowie – podniósł palec do góry, a w pokoju było słychać
brzęczenie muchy – nauczyciele geografii mówili mi, że Warszawa
jest stolicą Polski. Wasz kraj był dla mnie pełen egzotyki. W jego
ocenie miałem do dyspozycji jedynie pryzmat lekcji o dymitriadach
i Tarasa Bulby, choć słyszałem też o Koperniku,
Marii Curie-Skłodowskiej i paru innych, miałem obraz jednostronny,
wykreślony przede wszystkim nazwiskami zakałów w stylu Mniszcha i
Gosiewskiego. Teraz, kiedy moja żona jest Polką i od paru lat
mieszkam w gminie Pawlaczyca wiem, że Polacy są takimi samymi
ludźmi jak Mołdawianie czy Rosjanie, tyle że mówią innym
językiem – następnie przykucnął koło krzesła żony i
proponował – Twój ojciec był kiedyś w Warszawie. Czy wiesz, że
pragnąłbym z tobą zwiedzić stolicę twojego kraju. Czy sama nie
marzyłaś o czymś takim? – mówiąc to klęczał przed siedzącą
żoną, a pozostali otworzyli ze zdumienia usta. Po chwili rozległy
się gromkie brawa. Lawendycja była zachwycona propozycją wyjazdu
do Warszawy. Dzień przed wyjazdem mającym się odbyć na końskich
grzbietach zamiast na szczecińskich Junakach , Heniek nad
czymś intensywnie pracował , korzystając ze zdobycznych papierów,
maszyn do pisania, rolley – flexów. Co ciekawe, choć jego
rodzice byli zagorzałymi przeciwnikami komunizmu, wujek Jewgieniew
Rugova był agentem NKWD. Mały Heniek często bywał w odwiedzinach
u krewnego, a bawiąc się w jego domu dowiadywał się często
niesłychanych rzeczy. Na przykład poznał wygląd NKWD - owskiej
legitymacji...
- Będę
się nazywał Gienrich Solanescu – mruczał pod nosem kończąc
pracę, - a Przeciwmolówka będzie Lena, jeśli chodzi o nazwisko...
Tak to chyba dobry pomysł - państwo Lena i Gienrich Solanescu z
mołdawskiej sekcji Narodowego Komitetu ds. Wewnętrznych. Te
legitymacje zapewnią nam bezpieczeństwo, a przecież i innych
moglibyśmy w razie potrzeby ratować z opresji... – myślał bijąc
się z sumieniem. Tymczasem Lawendycja weszła do izby.
- Jeśli
w Warszawie, ktokolwiek będzie cię pytał o nazwisko – pouczał
nieświadomą sfałszowania dokumentów żonę – to nie mów, ale
pokaż ten papierek – tym razem kobieca intuicja jakoś nie zdała
egzaminu. Nazajutrz państwo de Slony pożegnali się z rodziną i
konno przemierzając Las wyruszyli na miesiąc miodowy do Warszawy.
- Co za
kolos! – z trwożnym podziwem, ubrana w chłopski strój z nożem
w ciemieniu Lawendycja , trzymając smycz Czubka, wskazywała na
szare tytany bloków, lecz jednocześnie były dla niej obce, zimne i
przygnębiające. Uwagę przyciągały też inne obiekty – Warszawa
była terra incognita zarówno dla Heńka jak i dla
Lawendycji. W Łazienkach Czubek obwąchiwał piękne pawie i został
przez łabędzicę odpędzony od szarych, puszystych piskląt. Tu w
47 roku mieszkał nasz ojciec – mówiła Lawendycja Heńkowi
dowiedziawszy się, że stojący naprzeciwko budynek to Hotel
Marriot.
-
Ciekawe, czy pałac Pietruszków przed zburzeniem wyglądał równie
okazale jak ten? – pytał się Heniek rozmyślając nad Zamkiem
Królewskim.
Państwo de Slony z lekkim
dreszczykiem minęli siedzibę Partii i skierowali się do Ogrodu
Zoologicznego.
- Kiedy
patrzę na tego miśka przypomina mi się Arvot Baldas - zauważył
Heniek przed wybiegiem niedźwiedzia brunatnego.
- A ten –
rzekła Lawendycja wygląda jak Utaran Pradeskin, autor Reporterów,
tylko okularów mu brakuje – tabliczka informowała, że był
to niedźwiedź himalajski .
- Ciekawe
czy ten łoś potrafiłby zagrać na fortepianie? – zażartowała.
Choć nóż wystający z ciemienia
przykuwał uwagę, to sfałszowane legitymacje z NKWD odstraszały
wszystkich zuchwalców. Przestraszyły one kieszonkowca okradającego
tasiemcowe kolejki przed sklepem spożywczym, bezmyślnych dorosłych
rzucających żelastwem do wody z hipopotamami, partyjnego
prominenta, który omal nie przejechał kobiety z dzieckiem,
kłusowników z Lasu Kabackiego, którymi byli polscy, bułgarscy i
wschodnioniemieccy dyplomaci oraz sowieckiego żołnierza, którego
słowo Narodnyj Komitet do Wnutrienych Dieł wnet wydobyło
z koperczaków, w które popadł na widok Lawendycji. Nikt w
Warszawie nie spodziewał się tak szlachetnego postępowania ze
strony sowieckich szpiegów. W samej Partii się zastanawiano jak to
możliwe; przecież NKWD służy do mordowania niewinnych, a nie do
karania niesprawiedliwości! Pewnego razu w budce telefonicznej jakiś
obywatel w czarnym płaszczu kontaktował się w poufnej sprawie...
-
Dzwoniliśmy do towarzysza Berii – mówił głos w słuchawce – i
był zdziwiony gdy wspomnieliśmy o agentach Gienrichu i Lenie
Solanescu z Mołdawskiej SRR. Powiedział nam, że jego instytucja
nie zatrudnia osób o tych nazwiskach.
- Oni nie
są z NKWD – z naciskiem powiedział człowiek w budce – ich
legitymacje są sfałszowane, a oni pochodzą z gminy Pawlaczyca, tam
rok temu kułacy zadali klęskę Dziadostwu.
-
Rozumiem, że wtedy zginął towarzysz Czarny z Kominternu? –
mówiła słuchawka.
- On i
wielu innych. Warfołomieja Wsiewołdiewicza też zabili; Jerzy
Janowicz musiał uciekać, a Towarzysz Pogranicznik wciąż przebywa
w Tworkach – powiedział zeznający mężczyzna rozglądając się
na boki.
- A skąd
wiecie, że to prawda? – pytała słuchawka.
- Bo to
ja kazałem im sfałszować dokumenty...
Następnego dnia państwo de Slony
nie spodziewali się niczego złego. Szli chodnikiem, a po jezdni
poruszały się samochody. Jeden z nich towarzyszył im od dłuższego
czasu. Kiedy usiedli na ławeczce, tajemniczy samochód zaparkował
bardzo blisko na chodniku, tuż przed samym obiektem, a Czubek
niespokojnie szczekał i warczał. Drzwi się otworzyły, a pies był
w furii.
-
Jesteśmy z Urzędu Bezpieczeństwa – z samochodu wysiadło dwóch
rosłych drabów – pokażcie legitymacje – Heniek podał obie, a
mężczyzna uważnie je oglądał.
- No tak,
So – la - nes – cu, Lena i Gienrich, wszystko się zgadza, z
Mołdawii na dodatek.
Po tych słowach nadbiegł rakarz i
pochwycił Czubka, zaś strzały z pistoletu gazowego wymierzone
między oczy, zwaliło małżeństwo z nóg. Ich oprawcy faktycznie
byli ubekami. Dodać należy, że byli oni straszliwego wzrostu i
niskiego sposobu mówienia, a nadto wielcy zarozumialcy i nieuki.
Byli niezmiernie okrutni jak na UB
przystało, a tortury były dla nich niemal tak samo ważne jak
oddychanie. Lubili kaleczyć i gwałcić, a gdyby nie potrzeby
fizjologiczne mogliby całą ludzkość zadręczyć krwawymi
przesłuchaniami. Były to jednocześnie nieuki i nie zawsze
potrafili szybko i bezboleśnie zabić człowieka, przeto ich ofiary
konały w mękach godnych dantejskiego piekła.
Ubecy wyjęli ze śmietnika butelki
po piwie i porozbijali je o głowy zatrzymanych. Kusiła ich
perspektywa zgwałcenia Lawendycji, ale postanowili zrobić to w
kraterze. Przechodniom się wygrażali:
- Złapaliśmy wrogów narodu,
którzy terroryzowali was lewymi papierami.
- Patrzcie! – pokazywali na
krwawiące głowy – to czeka wszystkich wrogów władzy
Ludowej. A teraz rozejść się!
Warszawiacy żywili wdzięczność do państwa de Slony, lecz nikt
nie stanął w ich obronie.
Ubecy tymczasem związali ich i
wepchnęli do samochodu. Inni funkcjonariusze inaczej by to zrobili;
albo wepchnęli by ich do bagażnika przedtem odpowiednio związawszy,
aby potem wyjąć już tylko dwa trupy, albo zawieźliby nocą do
Lasu Kabackiego, Łazienek lub Puszczy Kampinoskiej i tam by
zastrzelili, by ciała wrzucić do Wisły, ci jednak byli
nowicjuszami i nie uważali na szkoleniach.
- Myślisz Grzegorz – mówili
między sobą, - że to wystarczy?
- A czego byś chciał?
- Może coś takiego, co mieli
Niemcy? – pytał się bandzior.
- A co takiego mieli Niemcy? –
pytał się ubek zwany Grzegorzem.
- No wiesz takie samochody, z
których spaliny dostają się do środka, a potem tylko trupy się
wyciąga.
- A po co nam potrzebne? –
żachnął się Grzegorz. Kułacy może już nie żyją, a jeśli
nawet to przecież ich zabijemy.
- Z kontrrewolucją nic nie
wiadomo – powiedział jego adwersarz.
Samochód jechał w kierunku ulicy
Miodowej, którą teraz, tak jak całą Warszawę zdobił zachód
Słońca. W Lesie u stóp Wielkiego Dębu, przed mitycznym skrzatem
Hałabałą, wielkości noworodka, który w 1950 r. na wesele
przyjechał na zającu, zgromadziło się mnóstwo zwierząt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz