Plaptonius
szedł wśród złocistych łanów pszenicy i na błękitnym niebie
widział tron Naczelnego Prezesa Stalina, a wraz z krwawym deszczem
spadały z obłoków obrazy religijne. Stalin pokazywał ręką na
Słońce, które było w kolorze krwi, a jego imię było Śmierć,
Wrzód Świata i Niszczyciel. Przed rozsiewającym krwawą łunę
obiektem i tronem moskiewskiego Antychrysta klęczały narody, a ich
imię było Zdrajcy i Niewolnicy. Zza horyzontu wyszli inni ludzie,
odziani w rycerskie zbroje i szli aby czynem okazać znak sprzeciwu
krwawemu Słońcu Exterminans i Antychrystowi. Lecz krwawe promienie
dosięgały ich, aby obracać w popiół. Ginęły hufce rycerstwa
wszystkich narodów i języków. Leciał w górę najcudniejszy z
ptaków, dziób jego złoty był zakrzywiony, pierze niczym morska
piana, a wszystkie narody nazywały go Filoliberator.
Exterminans strzela weń krwawymi strzałami, lecz on, Orzeł
Historii; Lech Stanisław Tadeusz i Józef krwią brocząc, zrywa
krwawe Słońce z nieba i tron Antychrysta zrzuca w otchłań. Orzeł
jaśnieje, a korona z niebios znów spoczywa na jego głowie. Korona
miała siedem odgałęzień, siedem drogich kamieni i była wykonana
z siedmiu szlachetnych metali. Plaptonius przerażony uciekał w
kierunku siedziby Dziadostwa. Za oknem Andrzejczykowa leciała na
miotle, w środku zaś Towarzysz Pogranicznik bawił się Ulem
Śmierci. Jan Czarny na ogromnym smoku leciał w stronę Kościoła,
ale najgorsze miało nastąpić dopiero za moment. W kierunku
Plaptoniusa, szedł stojący w płomieniach Aser Kohlbaum i zaczynał
go dusić. Nieeee! – wrzeszczał duszony przez swojego wroga,
prezes pawlaczyckiego Dziadostwa. – Nieeee! To straszne! Otworzył
oczy i spostrzegł, że leży na podłodze. – Niedobrze – mówił
– przyśniło mi się zwycięstwo kontrrewolucji! – wyszedł na
balkon.
Kiedy ranne wstają
zorze,
Tobie Ziemia,
Tobie
morze
Tobie śpiewa żywioł
wszelki,
Bądź pochwalon,
Boże wielki.
- rozlegała się pieśń
w obozie zbrojących się chłopów.
- Dzisiaj zginiecie,
więc lepiej zaśpiewalibyście sobie jakieś requiem –
sarkastycznie skomentował to Plaptonius.
Tymczasem
gdzieś w oddali...
Bogurodzica, Dziewica, Bogiem
sławiena Maryja
Swego Syna
Gospodzina, Matko zwolena...
Plaptoniusowi
przypomniało się jego szczęśliwe dzieciństwo z matką. Pochodził
z głęboko wierzącej, katolickiej rodziny, ale gdy matka umarła
osierocając dziewięcioletniego Jurka, jego ojciec stracił wiarę w
Boga. Później zaś syn poszukiwał szczęścia w socjalizmie; w
gimnazjalnym kółku, w Partii, wreszcie w Dziadostwie. O zmarłej
matce zdołał już zapomnieć, a wraz z jej wspomnieniem odżyło
wszystko co niegdyś odrzucił. Nagle poczuł ogromną pustkę i
uczucie braku jakiegokolwiek sensu w całej działalności. Pozabija
kułaków? I co z tego?! Czyż i on nie umrze? Zabiłem Kohlbauma
aby się od niego uwolnić, a mimo to – on umarł i ja umrę.
Zawsze razem – ja i on, nawet tak samo śmiertelni –
myślał z goryczą – a jak umrę to co mi przyjdzie z
dzisiejszego zwycięstwa, z pochwał Bieruta, z zagłady kułaków?
Dlaczego zostałem socjalistą w gimnazjum, a nie w rodzinnym domu,
czyż moja Matka nie wiedziała lepiej od tego szui Kohlbauma i
towarzysza Szczypiorskiego co jest dla mnie dobre? Nie, pewnie
chciała dobrze, ale była zniewolona, tak samo jak Pawlaczyca. A
skoro ci ludzie są zniewoleni to jaką wolność im damy jeśli ich
wymordujemy, lub wysiedlimy, a w miejsce wsi wybudujemy nową
stolicę PRL–u? Kimże jest Bierut, że może żądać takich
rzeczy?
... Twego dziela
Krzciciela, Bożycze [...]Słysz modlitwę jąż
nosimy, a dać raczy Jegoż prosimy...
Jurek zawsze dawał
żebrakom na bułeczkę i masełko i wtedy potrafił im
współczuć, w sposób dziecięcy. Nie dziecinny, ale dziecięcy w
najlepszym tego słowa znaczeniu. Później zaś bił oblanego
napalmem Sieradzkiego pogrzebaczem; wybrał Miód Śmierci
zamiast kosy, aby jego wróg dłużej cierpiał, ale potem wypił
butelkę wódki aby zapomnieć o swoim okrucieństwie.
Choćby matka
zapomniała o swoim niemowlęciu, Bóg nigdy nie zapomni –
słyszał kiedyś na lekcji religii i na te wspomnienia łzy stanęły
mu w oczach. Tak nie można, weź się w garść, przecież władza
czyni nas bogami – mówił
do siebie, aby zagłuszyć sumienie.
A na świecie
zbożny pobyt, po żywocie rajski przebyt...
-
Małczat sobaki! – krzyknął w stronę łąki przed domem Pana
Sołtysa, jakby z tej odległości mógł ktoś go usłyszeć.
Następnie z trzaskiem zamknął drzwi balkonu, umył się, ubrał,
zamówił śniadanie, po czym w sali konferencyjnej na poddaszu
zwołał ostatnią naradę przed bitwą.
-
Wczoraj zachowaliście się jak debil! – stojąc krzyczał i
policzkował siedzącego Towarzysza Pogranicznika. – Co to za
dziadowskie obyczaje, aby poseł łaził sobie ze spluwą?
-
Ależ towarzyszu Plaptonius, my jesteśmy przecież członkami
Socjalistycznego Czarnego Zakonu Dziadostwa Polskiego, więc dlaczego
nie mamy zachowywać się po dziadowsku? – Towarzysz Pogranicznik
silił się na dobry humor, lecz Plaptonius puścił to mimo uszu.
-
Dzisiaj poinformują kułaków o rozpoczęciu bitwy towarzysz Scheker
i towarzyszka Andrzejczykowa, a jeśli kontrrewolucjoniści ich
zabiją, to tym gorzej dla nich – ciszej zaś rzekł do Towarzysza
Pogranicznika: - A tę kobietę co ci podała pistolet, przywieź do
mnie – wczoraj zachwycił się jego opowiadaniem o Lawendycji de
Slony.
Tymczasem
o głos poprosił WKR ds. PDz w KS, Warfołomiej Wsiewołdiewicz
Kurski.
-
Znam trochę wasz język i jestem dobrym dyplomatą – zaczął –
raz ubrałem się po cywilnemu i agitowałem w jakimś grajdole, za
PKWN – em – zdarzenie to upamiętnia jedna z fotografii w
podręczniku gimnazjalnym do historii Szuchty i Mędrzeckiego –
jeśli boicie się o Andrzejczykową i Schekera to mogę iść z
nimi, bo umiem rozmawiać z kułakami – mówił Rosjanin.
-
Znam wasze możliwości, idźcie – powiedział Plaptonius. –
Natomiast dowództwo nad naszą armią powierzam Janowi Lechiczowi –
ma Kosę Śmierci, to nawet mógłby ich wszystkich sam pozabijać.
Czy ochotnicy z wojska i milicji są już gotowi? – zapytał na
koniec.
-Tak
jest, towarzyszu – rzekł młody oficer z LWP.
-A
więc wszyscy pod kwaterę, a posłowie niech wyruszą w drogę! –
wydał ostatnie polecenie.
*
-
Masz szczęście, że nie wziąłeś pukawki bo w trumnie byś wrócił
do Plaptoniusa – mówił Kowal po rewizji Kurskiego.
Berthold
Scheker nie znał języka polskiego, więc stał w milczeniu, zaś
dwaj pozostali posłowie wzywali do rozpoczęcia bitwy.
Andrzejczykowa krytykowała instytucję rodziny, zaś noszone przez
nią spodnie szokowały cała wieś.
-
Biada – mówił Pan Sołtys do Łukasza – jeśli Dziadostwo
zmienia baby w chłopów, to co robi z samymi chłopami? Kurski
żartował, że po zwycięstwie, Dziadowscy wywiozą Sławoj
Hotel do Moskwy jako trofeum wojenne i zainstalują na Placu
Czerwonym. Ostatnie pytanie dotyczyło miejsca i czasu rozpoczęcia
bitwy.
-
Będziemy walczyć na tej łące, ale przed rozpoczęciem waszej
idiotycznej jatki weźmiemy udział we Mszy Świętej.
-
Nie zapomnijcie zmówić „Wieczny odpoczynek” – doradził
Kurski – we własnej intencji. Posłowie odeszli, a chłopi ruszyli
w stronę kościoła.
-
My zaś będziemy doskonalić naszą czujność rewolucyjną! –
zapowiedział na odchodnym.
Chłopi wchodzili do
świątyni, a za nimi niczym cienie snuły się obawy o to, czy
nadal Pawlaczyca będzie Pawlaczycą.
Heniek i Lawendycja
bardzo obawiali się rozstania, lecz Pan Konida nie omieszkał ich
pocieszyć:
-
Oboje umrzecie tego samego dnia i o tej samej godzinie – mówił –
W kraju jednego z was będzie wojna... – Dziad mówił ze smutkiem,
a państwo de Slony zniknęli za dębową bramą kościoła. Wreszcie
drzwi zostały zamknięte i rozpoczęła się Msza Święta,
celebrowana przez Księdza Dobrodzieja, a Pan Sołtys, jego syn
Łukasz i zięć Heniek służyli do niej. Cała wieś z wyjątkiem
wyznającego judaizm Pilzsteina
zgromadziła się przed najświętszym
Sakramentem i reprodukcją obrazu Matki Boskiej z Jasnej Góry, przed
wojną przywiezioną z pielgrzymki do Częstochowy. Byli wszyscy i
jednocześnie każdy (a) z osobna. Trwało nabożeństwo, a na
świecie szalał Stalin . Ziemia nielitościwie niszczona przez
chciwość i bezmyślność upodobniała się z wolna do wielkiego
cmentarza. Było to 3 sierpnia 1950 r. – drugi rok zimnej wojny i
wyścigu zbrojeń. Hartuje się stal żelaznej kurtyny, a na mapach
politycznych świata, czerwień komunizmu wygląda jak jątrząca się
płatowa rana. Chłopi w kościele przekazują sobie znak pokoju,
nawet Pan Sołtys i Marian Hiacynt przełamali wzajemną niechęć.
Już drugi rok Niemcy żyją w dwóch państwach i dwóch ustrojach.
Korea wciąż tonęła w morzu krwi. W kościele zbliża się
najważniejszy moment. Gdzieś w jednym z syberyjskich czy kazaskich
łagrów więźniarka modli się na prowizorycznym różańcu z
chleba, gdzie indziej; w Indiach dziecko umiera z głodu, a Japończyk
wspomina matkę, która zginęła w ataku na Hiroszimę. Orgia
nienawiści, wiek XX, zbrodnia goni zbrodnię, krew wzywa krew.
Ksiądz
Dobrodziej podnosi Hostię w górę, chłopi klękają, a obecni w
kościele delegaci Dziadostwa między sobą szepczą: Jeśli to ma
być opium dla nas, to nas znów zaczyna jakby wciągać, ale
poczekajmy do wygrania bitwy – mówił milicjant.
-
Ale czy ludzie o takiej wierze zasługują na śmierć, nawet jeśli
są kułakami? – pytał siedzący obok oficer LWP.
W
polskim więzieniu, aktywiści Urzędu Bezpieczeństwa podchodzili
kolejno do cel uwięzionych żołnierzy Armii Krajowej i ich
mordowali. Dusze umęczonych obrońców Ojczyzny wzlatywały do
Chrystusa, którego teraz chłopi przyjmowali w Komunii Świętej.
Wcześniej jednak odbyła się przedbitewna spowiedź całej wsi.
W
Pradze w robotniczej rodzinie, rodzi się kolejne dziecko. Nie jest
to mile widziane w socjalistycznym społeczeństwie. Zewsząd padają
propozycje aborcji, podkreślanie konieczności pracy zawodowej
kobiet, prawienie kazań o tematyce dużej liczby dzieci obciążającej
państwo itd. Lecz matka, choć ma już dużo dzieci, kocha również
to kolejne, bo każde traktuje jak osobę, a więc stworzenie
niepowtarzalne i potrzebujące miłości. Czyż chłopi z Pawlaczycy
nie byli dziećmi tego samego Boga, który oszczędził mieszkańców
Niniwy i wydał samego siebie na Krzyżu? Czyż Maryja, która nie
zapomniała o Warszawie w roku 1920, miałaby zapomnieć o Pawlaczycy
w 1950? Niezależnie kto wygra, prawdziwym zwycięzcą jest
ten, kto umie wybaczyć. Kościół pod wezwaniem Bożego
Narodzenia był właściwie jedynym miejscem w wiosce, gdzie
członkowie rodów Gruszków i Pietruszków zapominali o swoim
brzydkim nawyku rozlewu krwi. Był to najwyższy budynek w gminie;
mierzył 20 m wysokości, stylem przypominał gotyk, ale posiadał
tyle cech regionalnych, że jak pisało o nim w 1994 r:
,,To jedyny
egzemplarz stylu nigdzie indziej nie spotykanego. Stylu, który nie
występuje tak naprawdę w żadnej innej osadzie, ale został
stworzony z Pawlaczycą, z Pawlaczycą też zginie nie
zatrzymując nad sobą ani przez chwilę historyków sztuki, mimo
iż wart jest uwagi’’ - głosi trudno dostępne opracowanie
naukowe o kulturze Pawlaczycy, wydane przez PWN. Dużo było w nim
pięknych witraży. Oto scena Bożego Narodzenia – czy nasze
dzieci w ogóle będą miały gdzie się urodzić? –
myślał Heniek de Slony. Rzeź niewiniątek. Marian Hiacynt płakał
wspominając śmierć wnuczka. Chrystus umiera na krzyżu. Jezioro i
oba dopływy Wisły niosły falami ciała wielu ludzi; zastrzelonych,
zakłutych bagnetami, gwałconych kobiet, a wrony degustowały gałki
oczne Piotra Wierzby. Lato było upalne, lecz codziennie ziemię
zraszał deszcz krwi i łez. Wśród wód potopu unosiła się arka
Noego. Polska krwawiła pod butami sowieckich okupantów, lecz... czy
Pawlaczyca ma być arką? Czego? Suwerenności?! Oby. Daniel wśród
lwów, a chłopi wśród międzynarodowych masonów, komunistów,
satanistów, a przede wszystkim czcicieli instrumentu kaziennego
– kałasznikowa, którym wznosili modły do stawianej na ołtarzu
władzy i pieniędzy. SCzZDzP – władza im bogiem, terror
nabożeństwem, a Prawda – objawieniem. Z nieba spadają
ogień i siarka, aby niszczyć Sodomę i Gomorę. Panie, miej
litość nad Moskwą i Warszawą aby nie podzieliły losu tych miast,
ale żeby za wstawiennictwem Twojej Matki, Marii, mogły zaprzestać
czynionego zła... – modliła się Lawendycja de Slony.
Chrystus zmartwychwstaje. Jutro niedziela. Kto jej dożyje?
Trwa spowiedź. Przy
konfesjonale Łukasz Skyjłycki.
-
To będzie ci potrzebne na dzisiejszą bitwę – mówił Ksiądz
Dobrodziej podając szczelnie zamknięty flakonik z niezwykłą
zawartością.
-
Co to jest? – pytał Łukasz.
-
To jest cenna relikwia, AQUA CARITAS – mówił Ksiądz Dobrodziej
podając Łukaszowi buteleczkę.
Młodzieniec
oglądał dar; butelka miała piękny kształt, przypominający
pelikana, płyn wewnątrz był czerwony, ale nie była to czerwień
drażniąca oczy. Przeciwnie – było to bardzo piękne zjawisko;
nasuwało pobudki do łagodności i refleksje nad ogromnym
cierpieniem Kogoś bardzo dobrego – Łukasz nie wiedział co było
obiektem jego zachwytu. Ksiądz Dobrodziej w pełni rozumiał jego
uczucie, ale zdawał sobie też sprawę z wielkiej liczby czekających
na spowiedź penitentów, toteż wyrozumiale lecz stanowczo polecił
Łukaszowi wstać od konfesjonału.
Kiedy chłopi
uczestniczyli w przedbitewnej mszy, Dziadowscy skorzystali z występu
agitatora. Był nim sam Wysoki Komisarz Radziecki do spraw Promocji
Dziadostwa w Krajach Satelickich, Warfołomiej Wsiewołdiewicz
Kurski. Mówił przed domem Towarzysz Pogranicznika, a Plaptonius
ubrany w mundur pułkownika Ludowego Wojska Polskiego stał na
balkonie. Kurski agitował najlepiej jak potrafił, mówił:
-Ten
wiek jest wiekiem szczególnego triumfu nieśmiertelnych idei Marksa,
Lenina i Stalina. Jest to wiek Wielkiej Rewolucji Październikowej1917
roku, która rękoma chłopów, robotników i żołnierzy zrzuciła z
tronu tyrański rząd caratu, jest to wiek utworzenia Ojczyzny
Światowego Proletariatu na trupie Białej Rosji, ten wiek wydał
geniusz naszego wielkiego i nieomylnego brata, towarzysza Stalina,
który doprowadził do zgniecenia faszyzmu, oraz wyzwolenia ogromnej
rzeszy narodów w tym Niemców i Polaków. Dzisiaj naszymi rękoma
Rewolucja rozniesie kułacką i nieporadnie rządzoną przez krwawy
rząd Pawlaczycę i na gruzach starego porządku wzniesie Nowy
Bierutów, nową stolicę Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej... –
mówił z naciskiem, miejscami przechodząc w okrzyk.
Dziadowscy słuchali w
milczeniu, lecz wielu z nich miało wątpliwości. Jakąż wolność
im niesiemy? – myślał Jan Czarny – palimy im domostwa,
zabijamy ich, życzymy im śmierci, palimy łąki i pola, zabijamy
zwierzęta i zatruwamy studnie, a potem się dziwimy, że nas nie
chcą. Kiedy Kurski skończył przemawiać, głos zabrał
Plaptonius, wrzeszcząc w stronę Kościoła.
-
Niech żyje Stalin! – odkrzyknęli Dziadowscy, po czym prowadzeni
przez Jana Czarnego, ruszyli w stronę łąki przed domem Pana
Sołtysa.
Plaptonius
został w kwaterze; bał się bowiem walczyć z chłopami. Włączył
na cały regulator zakazaną oficjalnie muzykę jazzową, naszykował
butelkę szampana i rozkazał Andrzejczykowej, aby mu się oddała.
Przywódcy SCzZDzP mieli absolutną władzę nad podwładnymi i mogli
ich karać śmiercią, kiedy tylko mieli na to ochotę. Plaptonius
myślał o Lawendycji. Przed opuszczeniem kwatery polecił
Towarzyszowi Pogranicznikowi aby mu ją przyprowadził po
uprzednim zabiciu jej męża. Jednak Andrzejczykowa zakochana w
Sieradzkim i nienawidząca jego zabójcy Plaptoniusa też rozmawiała
z towarzyszem Pogranicznikiem. Mówiła mu o spisku jaki
przygotowała. Miał zabić Lawendycję jej własnym nożem, po czym
Andrzejczykowa z jego pomocą miała ukatrupić Plaptoniusa –
pomścić śmierć Sieradzkiego i samemu objąć władzę. Jednak
Plaptonius miał wiernego jak pies poplecznika w osobie Jana
Czarnego; członka Kominternu i mistrza czarnej magii, właściciela
Kosy Śmierci i Cyrklowachlarza, dla którego sama Śmierć –
kostucha ze średniowiecznych i barokowych wyobrażeń była
kochanką. Czarny powinien dzisiaj umrzeć – myślała
towarzyszka Sylwia, ale w interesie jej samej i jej zwierzchnika i
wroga, Jerzego Plaptoniusa leżała wygrana Dziadostwa.
Tymczasem obie armie
stanęły na łące. Już niedługo zacznie się,,, masakra! Jedna
zbrojna w kałasznikowy, druga w ustawione na sztorc kosy. Siekiery
kontra pistolety, szczecińskie Junaki naprzeciw koni. Chłopi
wzięli flagę Polski i chorągwie kościelne, a i Dziadowscy nie
zapomnieli o swoich chorągwiach. Teraz jedni i drudzy śpiewają
przedbitewne pieśni.
Ciebie Boga wysławiamy
Nasz sztandar, nasz czerwony
Tobie wszelka moc i
chwała
Wznosi się ponad
trony
Cheruby, Serafinowie
ślą wieczystej pieśni głosy
Niesie on zemsty
grom, ludu gniew
Święty, święty,
nad świętymi, Pan niebiosów, Bóg łaskawy,
Na barykady ludu
roboczy
Hołdy oddać Ci
pospiesza; chór Proroków pełen chwały, Apostołów rzesza,
Męczenników orszak biały
Czerwony sztandar
ujmij w dłoń [...] Będzie to ostatni bój!
Panu Bogu zaufałem,
nie zawstydzę się na wieki!
Nagle
zamilkły słowa Te Deum laudamus i Międzynarodówki.
Ksiądz Dobrodziej jak przed laty, bohaterski kapelan Ignacy Skorupka
bez broni, trzymając wysoko krzyż jako znak sprzeciwu chorągwi
Antychrysta ruszył pierwszy pod lufy kałasznikowów. Nie miał na
sobie kamizelki kuloodpornej, jak się okazało po bitwie, lecz choć
Dziadowscy nie zostawili ani skrawka jego ciała, którego by nie
wydali na pastwę morderczych kul, był cały i zdrowy. Po jego
śmierci w 2000 r. wielu przypomniało to sobie, a nawet obecny
proboszcz parafii Bożego Narodzenia widząc w tym cud planuje
przedstawić to Watykanowi w planowanym procesie kanonizacyjnym
Marcina Buraka. Na razie jednak nie możemy powiedzieć nic pewnego
na ten temat. Ksiądz Dobrodziej umarł w opinii świętości.Za
swoim proboszczem pobiegło i pojechało wielu chłopów zbrojnych na
modłę kosynierów, lecz pod ostrzałem ich zastępy topniały jak
wiosenne śniegi. Poza tym konie bały się wystrzałów i
przestraszone rozbiegły się po całej wiosce, unosząc uzbrojonych
gospodarzy na swoich grzbietach we wszystkich kierunkach. Kowal
dzielnie wywijał zapalonym konarem drzewa i zasłaniał się przed
kulami za pomocą zdobycznych drzwi. Przed bitwą odlał kilka kopii
owej prowizorycznej „tarczy” i rozdał chłopom. Ci jednak byli
zbyt słabi, by nosić żelazne drzwi, toteż powbijali je na sztorc
w ziemię jako prymitywne barykady. Wtem po stronie Dziadostwa,
dowódca Jan Czarny rozkazał Bertholdowi Schekerowi, aby ze swoim
Ulem Śmierci wysunął się na prowadzenie. Towarzysz Scheker szedł
w asyście dwóch zbrojnych drabów. Pchał przed sobą Ul Śmierci.
-
Bon appetit, reaktionischen Schweinen! – Smacznego, reakcyjne
świnie! – życzył ironicznie.
-
Czy kacapy najadły się szaleju? – pytali się chłopi – Chcą
nas zabić ulem, a my takich mamy mnóstwo w Pasiece! – śmiał
się Bartnik.
Scheker
nacisnął guzik i pszczelarz poczuł, że płonie jak wiązka słomy,
a chłopów ogarnęło przerażenie. Tymczasem porcje napalmu ,
zwanego „Miodem Śmierci” popieliły osobę po osobie. Armia
chłopów się cofnęła.
-
Stalin gwiazdą nam przewodnią! – wrzasnęli Dziadowscy , a z Ula
Śmierci wyleciały owadokształtne roboty IMAGO A-5. Unoszą się
nad neokosynierami, trzydziestocentymetrowe, podobne do pszczół
automaty; bzyczą, sztyletują za pomocą laserowo ostrzonych żądeł
z diamentowymi końcówkami, strzelają amunicją przeciwpancerną.
Łąkę ścielą trupy.
-
Towarzysz Marks byłby z was dumny! – ze łzami w oczach Kurski
klepał radośnie Schekera po plecach. Teraz wysypały się automaty
ognia PUPA A-4; chłopi biegają w płomieniach i wrzeszczą jak
potępione dusze w piekle. Rzuciły się na nich podobne do
pszczelich czerwi, roboty bojowe LARVA A-6, a mikrobomba OVO A-3
powaliła na ziemię najtęższe drzewa w sadzie. Berthold Scheker
patrzy i cieszy się z wyrządzonych szkód. Stoi bezpieczny,
Dziadowscy nie tracą ani kuli więcej. WKR ds PDzwKS rozpływa się
w zachwytach, a dwaj zabijacy eliminują każdego chłopa, który
ośmieliłby się doń zbliżyć. Biada! Komu? Łukasz Skyjłycki
jechał na grzbiecie Mądrego Osła, w ręku trzymał siekierę, za
pasem nóż i sierp, a flakonik z AQUA CARITAS miał zawieszony na
szyi. Zbliżał się w kierunku towarzysza Bertholda, a z pyska
zaczarowanego wierzchowca wydobywało się wyzwanie:
-
Użyj siekiery, Łukaszu! – radził Mądry Osioł.
-
Skąd oni wytrzasnęli oślicę Baalama?! – zastanawiał się
Scheker.
Tymczasem, Rzeźnik
idący za ogonem Mądrego Osła rzucił w dal nożem i zabił dwóch
zbirów chroniących Schekera. Teraz Mądry Osioł uderzył przednim
kopytem niemieckiego komunistę w czoło, a ten stracił przytomność
i osunął się na zakrwawioną trawę. Łukasz wrzucił do otworu
flakonik, następnie zaś zgodnie z poleceniem swojego wierzchowego
nauczyciela uderzył siekierą w daszek Ula Śmierci. Łukasza,
Mądrego Osła, Schekera i dwóch nieżywych trabantów zasłoniła
chmura czarnego dymu. Po chwili zaś nastąpiła potężna eksplozja.
Łukasza z ogromną siłą coś odrzuciło na tyły armii chłopów;
po Ulu Śmierci, ochroniarzach i Bertholdzie Schekerze nie zostało
ani śladu. Na poletku wypalonej ziemi, leżało ciało nagiego
mężczyzny o osmalonej skórze i spalonych włosach. Było to ciało
Władysława Sztuckiego, niegdyś zamienionego w osła przez
czarownicę. Kiedy umarł, rzucony na niego czar przestał działać;
ponownie stał się człowiekiem. Grzechy jego młodości zostały
już odpokutowane.
Chłopi
nabrali animuszu. Zaczęli rzucać nożami, kosami, siekierami,
sztachetami od płotu, byli też tacy, co łączyli dwie kosynierskie
kosy drewnianymi końcami i obracające się, puszczali ruchem
wirowym między Dziadostwo. Efekt był taki, że głowy spadały
niczym ulęgałki z drzewa. Lecz oto do akcji wkracza Jan Czarny.
Podnosi Kosę Śmierci i wskazuje nią na lewo. Kosy, noże, siekiery
wypadają z rąk. Na prawo konie konają wraz z jeźdźcami. Drzewa w
sadzie usychają. Trup leży na trupie, chłopi są w szoku, a
Dziadowscy wiwatują:
-
Orędownik leninowskiej słusznej sprawy, z nim zwycięży sierp i
młot! – krzyczeli.
Do Jana Czarnego nikt
nie mógł się zbliżyć, a zboże więdło na polach. Tymczasem
Łukasz doszedł już do siebie, zmówił Wieczny odpoczynek za
duszę Schekera i wziąwszy siekierę w dłoń pobiegł ratować
wieś. Teraz zaczął się morderczy pojedynek. Jan Czarny usiłował
zabić Łukasza kosą, lecz ten sprawnym unikiem przewrócił go na
trawę i uderzeniem siekiery rozbił czarny garnek, z którego
wyleciał mózg. My zaś spotkamy się ponownie jeszcze w tym
tygodniu – mówiła w piekle Śmierć do Jana Lechicza.
Uderzeniem siekiery Łukasz rozbił Kosę Śmierci, lecz Śmierć i
tak miała zapasową. Komunistów ogarnęło przerażenie, kiedy
Skyjłycki podniósł do góry kawałek rozbitego rondla. Jego
siekiera była niezwykła; kiedyś Drwal w ciągu tygodnia ściął z
jej pomocą siedem drzew (dwa w sobotę), a kiedy zostało wykute jej
ostrze, potrzebowało siedmiu zanurzeń w zimnej wodzie, aby się
ochłodzić. Łukasz żałował swojego czynu, choć popełnił go w
celach obronnych. Znał osobiście Jana Czarnego, kiedy ten odczuwał
swoje okaleczenie i odrzucenie. Po raz pierwszy spotkali się o
zachodzie Słońca nad Jeziorem. Janek siedział nad brzegiem i
płakał, a Łukasz jako jedyny w całej Pawlaczycy chciał się z
nim bawić. Zaprosił swojego nowego przyjaciela do domu, tam Czarny
poznał i zaprzyjaźnił się Lawendycją, siostrą Łukasza. Była
dla niego dobra i podobała mu się, zwłaszcza nóż wystający z
ciemienia. Oboje byli skrzywdzeni złośliwością rzeczy martwych
i kto wie czy teraz nie byli by małżeństwem. Jan i Łukasz, zanim
do Pawlaczycy przybył Bierut byli przyjaciółmi, a teraz wrogie
siły Historii i Polityki postawiły ich po obu przeciwnych stronach
barykady. Jan Czarny; uczeń Bieruta, członek Kominternu, posiadacz
Kosy Śmierci i Cyrklowachlarza, członek Partii, mistrz czarnej
magii i kochanek Śmierci, który pod czarną skorupą skrywał
udręczony i zmanipulowany umysł i serce martwe już za życia,
zginął w służbie bezdusznego systemu.
-
Mordercy, faszyści, ścierwa! – wrzeszczał Towarzysz Pogranicznik
w stronę chłopów.
-
A wy to kto? – odkrzyknął Łukasz.
Na tej szalonej bitwie
obowiązki chorążego pełnił Kominiarz. Był ubrany – na biało
(!) bo tak przed bitwą rozkazał Pan Sołtys, tłumacząc to
zaszczytnym zadaniem, jakie Kominiarz miał spełnić. Ten jednak był
od początku przeciwny zarówno zadaniu chorążego, jak i noszeniu
białego, reprezentacyjnego stroju. Marzył, że ubrany na czarno,
jak kominiarzowi przystoi będzie siedział na dachu i strzelał do
Dziadowskich z łuku, a decyzja Pana Sołtysa była dlań jak cios
między oczy. Zwłaszcza w sprawie ubioru...
-
Ależ panie Skyjłycki – mówił przed bitwą – jeśli praca
chorążego jest taka chwalebna, to dlaczego Pan Sołtys sam nim nie
zostanie?
-
Bo głupio bym wyglądał w bieli – odparł uparty sołtys, a
Kominiarz mimo woli się uśmiechnął, bo myślał o sobie właśnie
tak samo. Tak więc czyściciel kominów, bez przekonania szedł,
trzymając wysoko flagę Polski, z umieszczonym na niej przedwojennym
godłem. Lecz, o zgrozo. Scheker – niecnota oblał ją napalmem.
Kominiarz przerażony rzucił sztandar i zaczął uciekać.
-
Podły! – mówili o nim chłopi.
Nieszczęsny chorąży
padł na trawę i dopiero teraz się opamiętał. Scheker i Czarny
byli już martwi, a porzucony sztandar leżał na trawie i płonął
jak pochodnia. Kominiarz wstydząc się swojego tchórzostwa
(zachęcam do rzucenia w niego kamieniem, każdego kto nie boi się
płonąć żywcem!) podbiegł i usiłował ugasić płonącą flagę,
a chłopi, którzy jeszcze przed chwilą, uważali, że jest podły i
bezwartościowy znów nabrali doń szacunku. Biedny gasił ogień
białymi butami i próbował usunąć galaretowaty napalm gołymi
rękami. Niestety, flaga zdążyła spłonąć z powodu tak wielkiej
klęski.
-
Te, Zygmunt – mówił do niego Kowal – jesteś chłop, czy nie?
Jeśli tak, to nie leż i nie rycz, ale weź tę chorągiew i wracaj
do walki – pocieszał go Kowal, a gdy Kominiarz wstał z murawy w
poparzone ręce ujął chorągiew Jasnogórską – była to
chorągiew kościelna, wzorowana na Cudownym Obrazie z Częstochowy.
Nowy duch wstąpił w Kominiarza – chorążego i ten, odważnie
prowadził chłopów do boju.
Wtem Kurski podjechał bliziutko na
Junaku i z pistoletu uśmiercił Kominiarza, kulą między
żebra. Biały uniform chorążego zaczerwienił się jak trzymana
przez Dziadowskich flaga Związku Radzieckiego. Nie udało się go
uratować. Umierając padł na kolana, a chłopów ogarnęło
przerażenie, gdy sztandar Jasnogórski, chwiał się i groziło mu
wpadnięcie w ręce komuny, masonerii i satanistów, a do tego
jeszcze międzynarodowych terrorystów. Kurski już wyciągał ręce,
aby przechwycić chorągiew, gdy wtem na koniu podjechał w jego
stronę neofita de Slony, z kosynierskim orężem. Warfołomiej
Wsiewołdiewicz chwycił pistolet, aby zastrzelić Mołdawianina,
lecz ten był szybszy. Ostrzem kosy wytrącił mu broń z ręki,
jednocześnie ucinając palec, a następnie przebił przednią oponę
szczecińskiego motocykla. De Slony triumfalnie niósł sztandar
Jasnogórski ponad walczących, a skonfundowany kacap salwował się
ucieczką. Nie zdążył nawet zabrać swojego pistoletu. Ten
przypadł Heńkowi, który już brał go do ręki, ze wstrętem
strząsając palec w trawę. Kurski biegł uciekając i Heniek z
łatwością mógł go zabić. Czy jednak powinien to robić? Czuł,
że będąc chorążym sztandaru Jasnogórskiego nie ma moralnego
prawa zastrzelić człowieka poruszającego się doń tyłem. Nawet
jeśli był takim sowieckim ścierwem jak Kurski.
WKR
ds. PDz w KS uciekając został zaatakowany przez chłopów
zbrojnych w rzeźnickie noże. Przewrócił się na plecy i z braku
pistoletu walczył kamieniem. W tej nierównej walce; on – były
oficer Armii Czerwonej, który niegdyś walcząc z Germańcami
bardziej obawiał się swoich dowódców niż wrogów, teraz nie
widział możliwości poddania się. Wiedział co prawda, że jako
przedstawiciela władz sowieckich w Polsce nikt go nie zabije za
poddanie się, lub dostanie do niewoli jak w jego kraju. A jednak
czuł, że nie może się poddać.
Mojego syna ubili
Czuchońcy na wojnie zimowej... Teraz pomszczę jego
śmierć. Na Polakach... Zabiję ich tyle, ile mam
palców u ręki... – myślał gorączkowo używając kamienia
jako prymitywnej tarczy. Chłopi byli pełni podziwu dla jego męstwa.
Wkrótce jeden z neokosynierów uciął mu głowę. Nagle Kowal
widząc przeciąganie się walki rzucił drzwiami w największe
skupisko przeciwników. Dziadowscy byli
w szoku – prędzej
uwierzyliby, że Piłsudski, Petlura i Denikin wstaną z grobów, aby
walczyć wraz ze swoimi wojskami, niż żeby drzwi miały latać!
Kowal zachęcony sukcesem powyrywał żelazne odlewy z ziemi i
również ciskał nimi w Dziadowskich. Chłopi nabrali animuszu. Pan
Sołtys wysunął się na prowadzenie. Jechał na grzbiecie czarnej
klaczy z brzytwą w dłoni. Jednak w oddali chłopi padali jak muchy.
Słychać było strzały i widać płomienie pochłaniające osobę,
po osobie. Czyżby nowy Ul Śmierci? Pan Sołtys nadjechał w tym
kierunku i zobaczył Ruskomobil, zwany też Sovietmobilem. Był to
samochód Plaptoniusa, jedyny
zachowany na świecie egzemplarz,
wyprodukowany w USA na zamówienie Franklina Delano Roosveltha dla
uczczenia wujka Joe – Stalina. Ruskomobil nie był więc
wcale czarną wołgą jak zdawałaby się sugerować nazwa. Pancerny
jak czołg i szybki jak gepard samochód był czerwony jak
bolszewicka flaga, miał otwór rury wydechowej w kształcie gwiazdy,
a jego reflektory wyświetlały znak sierpa i młota na świetlistym
polu. Jego maska miała okienko chronione szybą pancerną. Po
naciśnięciu specjalnego guzika maska się podnosiła odsłaniając
broń pokładową. Działo Ruskomobila w części centralnej składało
się z bazooki, w górnej – z miotacza płomieni, a w dolnej i
obydwu bocznych – z trzech kałaszników. Było w użyciu
(wszystkie pięć elementów funkcjonowało jednocześnie), kiedy Pan
Sołtys stanął przed złowrogą maszyną. Z czarnej klaczy został
się teraz tylko płonący, podziurawiony kulami trup, jeździec
został z ogromną siłą wyrzucony w powietrze. Spadając zamknął
maskę Sovietmobila ciężarem własnego ciała, a ponieważ szofer
Plaptoniusa jadący samochodem, z powodu upału nie zamknął
pancernej szyby, Pan Sołtys ku jego przerażeniu, z brzytwą w dłoni
wpełzł do środka. Szofer zlany zimnym potem już wyobrażał sobie
straszną śmierć od brzytwy. Czeka, czeka i ... nadal żyje, a obok
niego siedzi Pan Sołtys i sapie ciężko.
-
Zmykaj stąd waszmość, bo was tu nie trzeba! – odezwał się
wreszcie sołtys gminy Pawlaczyca.
-
To... to... to... wy... wy... nie chcecie mnie zabić? – pytał się
szofer.
-
A idź waszmość, pókim dobry – żachnął się Pan Sołtys.
Szofer pospiesznie
opuścił Ruskomobil, a Pan Sołtys, który nigdy jeszcze nie
prowadził samochodu, na chybił – trafił kręcił kierownicą i
naciskał guziki, a Dziadowscy zmykali przed nim jak rozpędzone
konie, aż się butami uderzali w pośladki.
Plaptonius,
któremu już się znudziła Andrzejczykowa siedział na balkonie i
przez lornetkę widząc co robi użytkownik jego samochodu nie mógł
wyjść ze zdziwienia.
-
Czyżby Stanisław mnie zdradził? – podejrzewał szofera – A
może jakiś kułak jedzie moim Sovietmobilem? To niemożliwe. Żmiję
przywiozłem sobie z Ameryki. Andrzejczykowa, przynieś mi alkomat!
Łukasz był ranny i
leżał pod namiotem. Jego siostra opatrywała walczącego w
Dziadostwie, dzielnicowego ze Świnoujścia, którego ciężki stan
wymagał pomocy w pierwszej kolejności. Pilzstein walcząc z
komunistami doczekał się zmiażdżenia nosa, odłamkiem kuli z
kałasznikowa. Teraz opiekowała się nim
rusałka będąca córką
Starej Babuchy. Poczuł jej oddech o zapachu lilii i morza, a
następnie zmasakrowany nos Żyda wrócił do normy; zniknęły zeń
nawet ślady po ospie.
Następnie Łukasz
poczuł jak lodowate jak u trupa palce zmieniają mu opatrunek, a
czerwone oczy świecą i grzeją jak dwie zapałki. Przed łóżkiem
(czytaj: prymitywnym leżakiem) Łukasza stał jego nauczyciel Pan
Konida.
-
Bitwa trwa tak długo i nie może się skończyć – ze smutkiem
mówił młody mężczyzna – czy kiedykolwiek się skończy, a
jeśli tak, to czy jeszcze pozostanie przy życiu ktokolwiek zdolny
cieszyć się pokojem?
-
W czyśćcu pokutuję od 1800 roku – mówił Pan Konida, a mimo to
wiem, że kiedyś będę zbawiony, choć nie wiem kiedy. A po drugie,
pokój to coś więcej niż brak wojny. Pokój to dar przyjaźni z
Bogiem i dzielenia się z nim stworzeniem. Tego pokoju świat dać
nie może, bo świat udziela z zewnątrz: maski, slogany, formę,
ubranie i blichtr, ale treść i dusza rodzą się w sercu –
tłumaczył Dziad.
-
Wybacz mistrzu, - oponował Łukasz – ale nie wierzę w ocalenie
Pawlaczycy.
-
Nie mnie tym ranisz, ale Boga – ze smutkiem i stanowczo mówił
Dziad – nie myślisz teraz o moich naukach, ani o moim świadectwie,
bo cię boli, a gdy boli to się nie myśli, ale musisz wierzyć,
choćby na przekór całemu światu. Kim jesteś, że nie ma wiary w
tobie? – pytał się dalej.
-
Człowiekiem jestem, niczym więcej, niczym więcej – uczeń
wyrecytował naukę mistrza.
-
Widzisz więc – ciągnął Pan Konida – jesteś człowiekiem.
Cierpiącym człowiekiem. Synem cierpiącego narodu. Nie ma takiej
krzywdy, której nie można ci wyrządzić. Oprócz jednej – Dziad
uniósł palec w górę, a w namiocie zapadło milczenie – póki
żyjesz nikt nie może ci zabrać wolności, ani nadziei, choćby
wszyscy tyrani świata i wszystkie moce piekła sprzysięgły się w
tym kierunku. Narodowi można zabrać niepodległość, ale nigdy
wolność.
-
Ale przecież czasami odczuwamy brak nadziei i bywamy niewolnikami
Czegoś... oponował ranny uczeń.
-
Jedynie odrzucając Boga, możesz zrezygnować z wolności, a tym
samym nałożyć sobie jarzmo własnymi rękoma. Zaś utrata nadziei
jest pogrzebem za życia – mówił Pan Konida.
-
Wiem, że jestem jak wszyscy ludzie ograniczony w swoich
możliwościach poznawczych – z pokorą mówił Łukasz, ale mimo
wszystko proszę o przykłady.
-
Kiedy byłem psychopata - mówił Dziad i zabiłem własną rodzinę,
i najszlachetniejsi we wsi życzyli mi śmierci, kiedy kolaborowałem
z Prusakami i byłem żywym denatem – Maryja, jako jedyna nie
odrzuciła mnie, lecz pomogła zacząć nowe pośmiertne życie. To
dzięki Jej odwiedzinom w czyśćcu ciągle mam nadzieję, doznaję
ulgi w pokucie sroższej ponad wszelką imaginację i mając
nadzieję, mogę się dzielić nią z tobą.
-
Norwid mówił kiedyś, że najstraszniejsze słowo brzmi: za
późno – przypomniał sobie Skyjłycki.
-
I miał zupełną rację – mówił Pan Konida – a wiesz co jest
największą prawdą chrześcijaństwa?
-
To, że trzeba się modlić... – nieśmiało rzekł Łukasz.
-
Nie zwiększaj, proszę mojego cierpienia – poprosił Dziad.
-
To, że Bóg jest miłością... – domyślił się dalej.
-
To, że Jezus żyje – odparł Pan Konida – czy wierzysz?
-
Wierzę – odparł Łukasz.
-
A wierzysz w ocalenie Pawlaczycy? – Dziad pytał dalej.
-
Wierzę, wierzę, wierzę, chcę wierzyć, Warszawa ocalała, to i
Pawlaczyca również ocaleje, wierzę, proszę módl się o wiarę
dla mnie, bo chcę w to wierzyć – mówił gorączkowo Łukasz.
Tymczasem
Pan Konida unosił się ku górze, z wolna rozpływał się w
powietrzu, aż wreszcie rozbłysnąwszy silnym światłem zniknął.
Dziękuję wam wszystkim, żeście mnie przyjęli i że mogliśmy
sobie nawzajem pomagać. Teraz jestem już zbawiony i będę się
modlił za was. A ty wyjdź z namiotu i zobacz na łąkę, a
zobaczysz to, w co uwierzyłeś. Choćby wszyscy stali, ty musisz
iść, inaczej czeka cię zastój – ostatnie zdanie było
skierowane do Łukasza.
Choćby
wszyscy stali, ty musisz iść... Łukasz, Lawendycja, Żyd,
rusałka, dzielnicowy ze Świnoujścia, Stara Babucha, Pani
Sołtysowa, Czubek i Heniek de Slony opuścili namiot. W międzyczasie
bitwa zamieniła się w rzeź, aż w końcu tyran zwany Aresem -
Marsem - Odynem opiwszy się krwią legł na miękkim fotelu i
zasnął.
Bitwa
już się skończyła. Na łące przed domem Pana Sołtysa było
czerwono od krwi i gęsto od trupów. Wielu ludzi, walczących pod
sztandarami Mesjasza i Antychrysta teraz podało sobie ręce,
przymuszonych nielitościwym, czarnym ostrzem kosy. Tylu ludzi
zastrzelonych, spalonych w Miodzie Śmierci i działami Ruskomobila,
wysadzonych w powietrze, zasztyletowanych przez IMAGO A-5 i
zwęglonych przez PUPA A-4, zabitych Kosą Śmierci i stratowanych
kołami szczecińskich Junaków, ale też – przebitych
kosami na wylot, zdekapitowanych, zmiażdżonych latającymi
drzwiami i podkutymi kopytami roboczych koni, zarzynanych nożami,
rąbanych siekierami; ofiar i katów, morderców i mordowanych, Znów
potrzebna krew, aby szaleńcy mogli się wyszaleć. Wygrali chłopi.
Mam taką nadzieję. Choć wniosek wydaje się przecież oczywisty:
Niezależnie od tego
kto wygra, prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto umie wybaczyć.