,,Widziała
jeszcze białe niedźwiedzie, które grały na harmoniach i tańczyły
na estradzie kamaryńskiego’’ - Michaił Bułhakow ,,Mistrz i
Małgorzata’’
Narodziny
Rosława różniły się
znacznie od przebiegu przychodzenia na świat innych niedźwiedzi
polarnych. U schyłku panowania Opplana, króla aplańskiego, żupan
Cycun pojął za żonę złotowłosą księżniczkę Yolassę z
Valkanicy. Słowiańskie księgi, spisane w pierwszym wieku po
ostatnim potopie, nazywały ją Zołzą. Jej uroda nie szła bowiem w
parze z łagodnością i dobrocią. Wręcz przeciwnie. Yolassa była
niezwykle władcza i złośliwa. Co dnia wrzaskliwym głosem beształa
swego małżonka, on zaś, potulny jak baranek, lękał się do niej
zbliżyć. Przy takim
obrocie spraw, budzącym wielką wesołość sąsiadów, o małżeńskim
pożyciu i narodzinach dziedzica majątku Paździory nie mogło być
mowy. Yolassa otwarcie gardziła swym mężem, uznając go za
słabeusza i nieudacznika. Każąc mu leżeć na podłodze obok
małżeńskiego łoża, zasypiała z łzami w oczach, marząc o
miłości prawdziwej, wiecznej i pięknej, takiej jaką opiewali
wędrowni rybałci.
Podczas
jednej z takich nocy, kiedy listopad miał się ku końcowi, a zimny
wiatr łomotał w błony zastępujące szyby, Yolassa ujrzał w
sennym widzeniu dostojnie kroczącego ku niej, białego niedźwiedzia
z dalekiego Nürtu. Zwierzę było niezwykle łagodne, przeto nie
bała się go zupełnie. Kiedy niedźwiedź stanął przez nią
całkiem blisko, tak że poczuła jego gorący oddech, pachnący
miętą i poziomkami, rozradowana Yolassa ucałowała go w czarny
nos. Zrzuciła przez głowę białe, haftowane giezło i całkiem
naga zawołała radośnie.
-
Bierz mnie, panie, jestem twoja! Śmiało, bierz mnie, misiu! Żadna
niedźwiedzica nie da ci tyle rozkoszy co ja!
Niedźwiedź
usłuchał. Delikatnie przewrócił Yolassę srogą na plecy i aż do
białego rana poczynał z nią sobie jak mąż z żoną. Yolassa
uśmiechała się błogo przez sen. Rano, kiedy udała się do łaźni,
spostrzegła, że jej wstyd panieński został naruszony, choć nie
było to dziełem jej męża. Po śniadaniu udała się do babki,
która powiedziała jej, że znajduje się w stanie błogosławionym.
-
Milej mi, że oddałam swe dziewictwo szlachetnemu zwierzowi,
ujrzanemu we śnie, niż swemu mężowi – ofermie! - Rzekła
Yolassa w chacie znachorki i z wielkiej uciechy zaśmiała się
chrapliwie niczym czarownica, chędożona na sabacie przez dwa Čorty
naraz.
Kiedy
powiedziała mężowi przy obfitym, mięsnym obiedzie o swej ciąży
i sennym widziadle, Cycun pomarkotniał jeno jeszcze bardziej i
zwiesił nos na kwintę. Yolassa zaś złośliwie kopnęła go w
kostkę, lżąc od oferm, ciamajd, safandułów i fafuł. Po upływie
czterech miesięcy poczęła uskarżać się na silny ból głowy.
Wściekła jak osa, leżała całymi dniami w łożu i powarkiwała
groźnie na czeladź.
-
Cycu, jełopie! Bierz prędko siekierę i rąbnij mnie nią w czerep.
Ta migrena nie daje mi już żyć.
-
Ależ… ale… Pupciu, kochanie, ja, ja… nie chcę ci zrobić
krzywdy! - Przeraził się Cycun.
-
Rób co ci mówię, Cycu, albo wydrapię ci oczy! - Zagroziła
Yolassa, sycząc jak żmija.
Cycun
struchlał, wiedział bowiem, że jego żona nie zwykła rzucać słów
na wiatr. Czym prędzej pobiegł do drewutni po siekierę z
krzemiennym ostrzem.
-
No i na co czekasz, baranie? Walnij mnie wreszcie w czerep, tak raz a
dobrze! - Domagała się pełna gniewu Yolassa.
Cycun
wziął zamach, po czym upuścił toporzysko na skroń swej ślubnej
sekutnicy. Był blady jak Mar – Zanna i mokry od potu, zaś nogi
trzęsły się pod nim niczym galareta. W ostatniej chwili zamknął
oczy, jakby chronił je przed szponami drapigłaza. ,,Na Enków,
co ja teraz wyprawiam? To okropna rzecz zamordować żonę!’’
Czaszka Yolassy chrupnęła pod krzemiennym ostrzem. Cycun usłyszał
obrzydliwe mlaśnięcie i zwymiotował z mocno zaciśniętymi
powiekami. Gdy je wreszcie otworzył, ujrzał wielce zdumiony, że z
rozbitej głowy Yolassy wygramolił się, cichutko popiskując,
malutki i śliczny niedźwiadek polarny, szukający mleka i
matczynego ciepła. Nie był to koniec dziwów tego dnia. Oto niczym
za dotknięciem balsamu Złotej Baby, natychmiast zasklepiła się,
nie pozostawiając nawet najmniejszej blizny, rozłupana siekierą
głowa Yolassy. Sroga pani na Paździorach ocknęła się niby z
długiego snu. Natychmiast przytuliła śliczne zwierzątko,
głaszcząc je i całując, po czym przystawiła niedźwiadka do swej
powabnej piersi. Karmiła misia, zupełnie ignorując męża,
wpatrującego się w ten widok niczym wół w malowane wrota.
-
No i co się gapisz? - Nagle zwróciła się szorstko do Cycuna. -
Może łyso ci, żeś nie ty spłodził to małe cudeńko? - Cycun
nic nie odpowiedział.
Niedźwiadek
otrzymał imię Rosław. Jak rychło się okazało, władał ludzką
mową, ku wielkiej radości matki. Tymczasem majątek Paździory
huczał od plotek. Powtarzała je niewolna czeladź, złożona z
gadatliwych panien służebnych i pachołków, paplających po kilku
kuflach piwa, ci im tylko ślina na języki przynosiła.
-
Strzeżcie się siły nieczystej… Pani Yolassa jest czarownicą…
Ma z Čortami sprawę grubą… Zawsze jej z oczu źle patrzyło…
Ona zawsze była taka zimna i surowa, nigdy nikomu dobrego słowa nie
powiedziała… Porodziła potwora, ladacznica!… A juści, kumie! Z
rozbitego łba wyszedł jej niedźwiedź biały jak mleko. Widział
kto, aby gdziekolwiek takie żyły?! Chyba jeno w Jutii, królestwie
čortieńskim… Tfu! Na psa urok! Żeby to tak można było tę
żmiję złotowłosą cisnąć w płomienie, gdzie jej miejsce!…
Hep! Gdzie jest więcej wódki?!
Złowrogie
plotki rozbrzmiewały w wiosce niczym groźny pomruk nadchodzącej
burzy. Żadna z nich nie dotarła jednakże do uszu Cycuna. Yolassa
nie pozwalała zbliżyć się na krok do niedźwiadka Rosława,
samemu całymi dniami przytulając zwierzątko, karmiąc je mlekiem
ze swoich piersi i ucząc nowych słów, piosenek i wierszyków w
mowie nowoludzkiej i starokrasnej.
Pogłoskom
o białym niedźwiadku, zrodzonym z czarnej magii, nadstawiał
natomiast ucha chytry chłop Kierdzioł, którego przed ośmiu laty
żupan Leń Pijanica, ojciec Cycuna ustanowił sołtysem we wsi
Paździory. Kierdzioł gardził od lat starym żupanem, jego
nieporadnym i nieśmiałym synem oraz synową – sekutnicą. Rad
wielce byłby posłać ich wszystkich prosto w ognistą paszczękę
smoka Rykara, wymazać wszelką pamięć po nich, a następnie samemu
zostać dziedzicem Paździorów. Podkręcił przeto rudozłocistego,
sumiastego wąsa, gdy spostrzegł, że okazja do przejęcia władzy
sama wpadła mu w ręce. Niczym chytry wąż Tat’ z ery dziesiątej,
Licho w gada wcielone i kuszące Novalsa i Aivalsę do przekroczenia
zakazu Enków, sołtys Kierdzioł tak długo mącił w bojaźliwych
umysłach kmieci, aż ci obrali go naczelnikiem insurekcji przeciw
lubieżnej wiedźmie, rodzącej dzikie zwierzęta.
-
Yolassa to suka bezlitosna, gnębiąca was świadczeniami –
przemawiał z mocą Kierdzioł – przeto i wy, zacni gospodarze, nie
miejcie litości dla niej i jej pomiotu! Pochwyćcie żagwie w dłoń
i spalcie jędze wraz z całym jej dworem! Tak oto na popiołach
starego ładu zapanuje ludowładztwo, wolność i swoboda! Pokój
chatom, wojna dworcom!!!
Car
Księżyc spoglądał z gniewna dezaprobatą na to zbiegowisko z
wysokości srebrnego tronu, zawieszonego w czarnej pustce nieba, zaś
gniewne okrzyki swawolnego chłopstwa mieszały się z odległym
wyciem wilków…
Yolassa
siedziała błogo uśmiechnięta w bujanym fotelu, wynalazku rasy
Zajęczan. Karmiła piersią Rosława i delikatnie głaskała jego
białe futerko. Wydawała się wówczas najłagodniejszym ze
stworzeń.
Tymczasem
buntownicy Kierdzioła poczęli dobijać się do zamkniętych bram
dworzyszcza.
-
Usmażymy dziwkę, co się gziła z dziką bestią!
Nieoczekiwanie
wyszedł im na spotkanie nie kto inny, a sam żupan Cycun. Zdumieli
się insurgenci, znający go dotąd jako męża o sercu zajęczym,
nierozgarniętego i zahukanego. Teraz zaś ujrzeli swego dziedzica
buzującego męstwem i sprawiedliwym gniewem. Cycun miał na sobie
czarny półpancerz ze smoczej skóry, w dłoni zaś dzierżył
przekazywany z pokolenia na pokolenie miecz, wedle słów rodowej
klechdy, wykuty niegdyś przez samego Teosta Cara Słońce.
-
Uciekaj, niedorajdo, bo urwiemy ci jajca! - Zaśmiał się urągliwie
Kierdzioł.
Jednak
jego rechot nagle zamarł, gdy Cycun zranił sołtysa mieczem.
-
Wara wam, psiedusze, od mojej żony i dziecięcia! - Słowa żupana
po raz pierwszy zabrzmiały poważnie i groźnie.
-
Jesteśmy w kupie, przemożemy go! - Rozdarł się Kierdzioł,
próbując zatamować upływ krwi z kikuta ręki.
Wywiązała
się przeto walka, zaś Yolassa z trwogą nasłuchiwała jej
odgłosów, tuląc niedźwiadka do piersi. Cycun ubił mieczem trzech
buntowników, aż sam poległ śmiercią bohatera od ciosu wideł
wbitych w nieosłonięty fragment pleców. Gdy umarł, Yolassa po raz
pierwszy zrozumiała jak bardzo ją kochał, płacąc jej dobrem za
zło. Po raz pierwszy uczuła żal za to ile wyrządziła mu
wszelakich przykrości. Kierdzioł nakazał podłożyć ogień pod
drewniany dwór, jednak deszcz zesłany przez Peruna i Dodolę,
ugasił płomienie. Jeden z piorunów, ciśnięty mocarną ręką
króla Enków, przyprawił o śmierć niegodziwego Kierdzioła,
wysyłając go do Nawii na sprawiedliwy sąd Welesa. Srebroń,
nazywany Chorsem i Carem – Księżycem wysłuchał modłów
Yolassy, zanoszonych po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.
Dmuchnął, a z jego oddechu uformował się biały niedźwiedź, ten
sam, który ze śpiącą Yolassą spłodził Rosława. Zwierz ryknął
rozdzierająco i dalejże ścigać rebeliantów. Ci zaś porzucali w
popłochu oręż i zamykali na trzy spusty w chatach, co pozwoliło
im ujść pomsty.
Nazajutrz
Yolassa osiodłała karego konia Wronego, przywiązała ukochane
niedźwiedziątko szerokim, płóciennym pasem do swoich piersi i na
zawsze opuściła swój majątek. Wyruszyła z samego rana, zdążywszy
przegryźć jeno kiełbasę popitą cydrem. Jechała, nie oglądając
się za siebie, odprowadzały ją zaś z głębi mrocznych chat złe
spojrzenia paździorskich chłopów. Wielu z nich nosiło po
wczorajszej nocy rany i blizny zadane kłami i pazurami mocarnego
ojca malutkiego Rosława. Yolassa jechała trzy dni, roniąc łzy
gorące w stronę majątku zwanego Borvik. Przygarnęła ją tam wraz
z dziecięciem jej stryjenka, Borysława, wdowa po komesie Palu
Palowicu. Kmiecie z Borviku darzyli Borsyławę szacunkiem jako panią
stanowczą, a zarazem sprawiedliwą i ludzką, troszczącą się o
swoich poddanych. Nim Pal umarł z powodu ran zadanych na polowaniu
kłami odyńca, Borysława zdążyła powić córki Budzisławę i
Cieszymirę, panny równie urodziwe co mądre i dobre oraz syna
Mezadruga, który w siedemnastej wiośnie życia zaciągnął się do
drużyny królewskiej w Niście. Mieszkając pod dachem stryjenki,
Yolassa odmieniła swe postępowanie. Dawniej wyniosła, wrzaskliwa i
nie mająca do nikogo szacunku, stała się cicha, uprzejma, łagodna,
aż chciało się ją do rany przyłożyć. W Paździorach budziła
wokół lęk i nienawiść, u stryjenki zaś była szczerze kochana
przez wszystkich domowników. Jak mawiał w erze dwunastej grecki
uczony, Dedal: ,,Cierpienie nawet głupca uczyni mądrym’’.
Rosław
spędzał dnie, igrając z małoletnimi córkami Borysławy i
wiejskimi pacholętami. Dzieci były zachwycone takim towarzyszem
zabaw, który nie tylko mówił, ale i którego można było
pogłaskać jak domowego kota. Będąc niedźwiedziem polarnym,
Rosław dojrzewał szybciej niż ludzkie dzieci. Już w piątej
wiośnie życia, wielki jak wół i groźny, przemówił do Yolassy.
-
Kochana mamo, nigdy o tobie nie zapomnę. Pozwól mi jednakże
wyruszyć na Daleką Północ, do skutej lodem i wiecznie zaśnieżonej
Ziemi Ulro, Krainy Pióronośnej, która rozciąga się za Nürtem.
-
Wiesz chociaż, synaczku, jak bardzo to daleko i ilu myśliwych
będziesz musiał wystrzegać się po drodze? - Yolassa załamała
ręce z ogromnego frasunku.
-
Mamo – zmarszczył nos Rosław – nie jestem już malutkim misiem,
jeno potężnym niedźwiedziem, zdolnym do tego, by się bronić.
Tymi łapami potrafiłbym rozszarpać nawet trolla, gdybym takowego
spotkał. - Zapadła chwila milczenia. - Mamo – podjął po chwili
Rosław – zbyt wiele usłyszałem opowieści bajarzy o
niedźwiedziach ubarwionych jak ja i łowiących foki w lodowatym
oceanie, bym sobie odpuścił. Synowie ludzcy, gdy dorastają,
opuszczają dom rodzinny, aby szukać sławy na junackim szlaku. Ileż
to opowieści usłyszałem o ich przygodach? Chciałbym więc zostać
takim niedźwiedzim junakiem, poznać samicę o futrze miękkim i
białym jak gęsi puch i pokłonić się przed srebrnym tronem
dostojnego pana, Arktura, praojca wszystkich niedźwiedzi; białych,
burych i czarnych.
-
Ruszaj więc tam, gdzie śniegi nigdy nie topnieją, synaczku i niech
wszyscy Enkowie Nürtu strzegą twoich kroków. - Rzekła Yolassa,
ocierając łzy i tuląc się do białych kudłów swojego dziecka.
Yolassa
wraz ze stryjenką Borysławą i jej dwiema córkami, pożegnały
Rosława przy bałwanie Świętowita, strzegącym rozstajnych dróg.
Niedźwiedź ruszył na północ, po drodze zaspokajając głód
leśną zwierzyną i rybami chwytanymi w mijanych jeziorach i
rzekach. W sercach ludzi, którzy go widzieli, budził strach,
przemieszany z ciekawością, nikogo jednak nie atakował. Na
początku grudnia stanął nad brzegiem Morza Joldów.
-
Dobra nasza – mruknął do siebie z uznaniem, gdy ujrzał grubą
pokrywę lodu na całej powierzchni morza, skrywającego na swym dnie
bursztynowy pałac Juraty.
Począł
iść po lodzie, uparcie wpatrzony w Gwiazdę Polarną, mrugającą
doń zachęcająco z nocnego nieba. Głód zaspokajał, pożerając
zabłąkane jelenie i łosie, a także ryby i foki, które chwytał
lewą łapą w przeręblach, wybitych z rozkazu Juraty przez jej
sługi, Rdzeniejewa i Ulika. Nigdy jednakże nie atakował ludzi,
gromadzących się na zimowych targach z okazji Szczodrych Godów w
miejscu gdzie latem ziała błękitna otchłań Morza Joldów. Rosław
gnał przed siebie, radując się kopnym śniegiem, trzeszczącym pod
ciężarem jego łap, podmuchami zimnego wiatru i smakiem krwistego,
surowego mięsiwa. Niekiedy dostrzegał zimowe rusałki o ciałach
podobnych rzeźbom z kości słoniowej, okrytych powiewającymi na
wietrze szatami, utkanymi z zorzy polarnej. Nimfy, zaśmiewając się
radośnie, mknęły na grzbietach olbrzymich białozorów i sów
śnieżnych i dla zabawy obrzucały się śnieżkami. Jedna z nich, o
włosach mieniących się jak najczystsze złoto z Ofiru, zniżyła
lot i wylądowała przed Rosławem. Pokłoniła mu się nisko,
zginając jedno kolano.
-
Czym zasłużyłem na twój hołd? - Spytał niedźwiedź polarny.
-
Weles mi powiedział, że zostałeś wyznaczony na niosącego zgubę
Czarnemu Jurkowi. - Odrzekła perlistym głosem zimowa rusałka.
Zarzuciła
Rosławowi na szyję girlandę z przebiśniegów, pocałowała go w
czarny nos, po czym roześmiana odleciała w nieznanym kierunku.
Na
początku lutego Rosław zaszedł do Królestwa Nürtu, na którego
tronie zasiadał Nurtus VI. Przeszedł zaśnieżone puszcze i góry
pełne trolli, czarownic i wilkołaków. Zabawił około tygodnia na
archipelagu Svalbard z jego największą wyspą, zwaną Grumant.
Radość wypełniła mu serce, gdy wreszcie stanął na skutej lodem,
zaśnieżonej Ziemi Ulro, która była najdalej na północ
wysuniętym zakątkiem Ziemi. Rosław wyraził swą radość
przeciągłym rykiem, budzącym trwogę w sercach okrytych futrami
karłów, mających swe sadyby u stóp wielkiej, czarnej góry Rupes
Nigra. Jak na niedźwiedzia polarnego przystało, prowadził teraz
życie samotne i wypełnione rozmyślaniami, z wolna zapominając o
Aplanie i rasie ludzkiej. Z innymi niedźwiedziami spotykał się
jeno w czas wielkich uczt, gdy fale Oceanu Północnego Lodowatego
wyrzucały na brzeg wieloryba. Zdołał też, gdy przypadała pora
godów, pokryć siedem samic.
W
trzecim roku pobytu na Ziemi Ulro, Rosław śnił o swej matce,
Yolassie i poczuł ukłucie tęsknoty za nią. Gdy wyszedł ze
śniegowej gawry na łowy, ujrzał zimową rusałkę w zwiewnej
szacie we wszystkich barwach zorzy polarnej. Jej bose stopy unosiły
się kilka cali nad kopnym śniegiem, zaś długie, zwinne palce
szarpały struny harfy z kości wieloryba. Rusałka melodyjnym,
upajającym głosem zawodziła pieśń ku czci potężnej Zimy, córy
Mar – Zanny i Roda, potężnej pani, darzącej uśpiony świat
śniegiem. Rosław słuchał oczarowany.
-
Kim jesteś najkraśniejsza z krasawic?
-
Zowię się Atalia, a moja Pani przerasta krasą i mocą cały ród
niewieści – odparła niezmieszana rusałka. - Ty też możesz
dołączyć do dworu Zimy.
-
Zgadzam się! - Ryknął radośnie Rosław.
Wówczas
Atalia założyła mu na szyję obrożę ze złotych ogniw. Usiadła
wygodnie na jego grzbiecie niczym Amazonka na rumaku i pokierowała w
stronę Winterfortu – Vracasieva, lodowego pałacu Zimy,
pojawiającego się sezonowo na lodach jeziora Lykayuk w Burus.
Zima
zasiadała na rzeźbionym tronie z lodu. Z urody wielce podobna była
do swej matki, Mar – Zanny. Właściwie obie Enki wyglądały jak
siostry; obie wiecznie młode, zgrabne, o cerze jak alabaster,
zimnych, błękitnych oczach, włosach zaś długich, czarnych i
jedwabistych. Zima miała na sobie powłóczystą suknię, czarną
jak żałoba z wyhaftowaną na piersi dużą, białą śnieżynką.
Na jej głowie spoczywał wianek z przebiśniegów. Korona z sopli
lodu spoczywała obok stolca na taborecie z ciosów morsa. Zima
trzymała na podołku insygnium swej władzy; ciężki młot,
wyrzeźbiony z lodu. Było to narzędzie zamrażające wodę i
tworzące twarde, zimne grudy na życiodajnym łonie Mokoszy. Urodę
Rodzenicy, córy Roda, podkreślały ozdoby z bladego złota w nosie,
uszach, na palcach i przegubach rąk oraz na kostkach nóg, a także
oprawiona w srebro czaszka zamarzniętego wróbla, zawieszona na
szyi.
-
Bądź pozdrowiona, czcigodna Włodarko Ziemi Ulro, Pani
Najpiękniejszej Pory Roku! - Rosław zaryczał na jej powitanie z
całą galanterią na jaką tylko było go stać.
-
Uwielbiam białe niedźwiedzie – Zima uśmiechnęła się
promiennie, a jej oczy zalśniły blaskiem serdeczności. - Jesteście
najpiękniejsze z dzieci Arktura. Mogłabym poprzez całe eony
czochrać wasze cudowne futra, a małe niedźwiadki polarne
rozczulają mnie, tak jak wielu ludzi wzruszają szczeniaki i
kocięta. Drogi Rosławie, podwoje mojego zwierzyńca są dla ciebie
otwarte!
-
To dla mnie zaszczyt, Śnieżna Pani. - Odparł dwornie niedźwiedź.
Tak
oto Rosław zamieszkał w zwierzyńcu Zimy wespół z czterema swymi
pobratymcami, nazywającymi się: Ukko Gildenstern, Kaisa
Lorenzkrafft, Urho Mintuleinen i Olarius Bogert, a także z irbisem,
parą białych tygrysów, arktycznym zającem, latającym na
skrzydłach pardwy i Vismarusem, morskim potworem, w przedniej części
ciała podobnym do morsa, w tylnej zaś do zielnego smoka. Dozwolonym
mu było szwendać się po całym lodowym pałacu Zimy. Jadł do syta
znakomitego mięsiwa i korzystał z prawa, by po obiedzie wylegiwać
się resztę dnia do góry brzuchem.
Nie znaczy to jednak, że nie
miał żadnych obowiązków. Niekiedy Zima dawała mu pracę do
wykonania, choć zdarzało się to niezwykle rzadko. Za pierwszym
razem przeniosła go dmuchnięciem do Nürtu. W krainie tej Rosław
pomógł nierozsądnemu, zabłąkanemu wśród zamiecie pupiszonkowi,
który uciekł z domu, powrócić do rodzinnej osady. Za drugim razem
Zima pozwoliła Rosławowi pożreć aplańską czarownicę Samaelę,
pannę równie urodziwą, co zepsutą. Niedźwiedź rozszarpał ją
bez litości i zjadł. Ukarał ją w ten sposób za to, że składała
przeklętemu Rykarowi ofiary z ludzi, zabłąkanych w lesie, w
intencji podboju całego świata przez Kościeja. Za trzecim razem
Rosław otrzymał miotłę i nad ranem odśnieżył podwórze,
przylegające do chaty samotnej wdowy, mieszkającej we wsi
Kostropiachy.
-
Chyba dobre krasnoludki zainteresowały się wreszcie moim ciężkim
losem! - Ucieszyła się wdowa Stanisława, płacząc z radości.
Ilekroć
przychodziła pora, by Zimię zastąpiła na tronie jej siostra,
Wiosna, Rosław wraz z całym dworem Śnieżnej Pani Lodowego Młota
uchodził do Ziemi Ulro. Tam cierpliwie oczekiwał grudnia.
Pędził
taki żywot przez trzy lata. Czuł się szczęśliwy, aż poczuł, że
coś dziwnego dzieje się z jego złotą obrożą. Zrazu nie zwracał
na nią uwagi. Jednak od jakiegoś czasu, zaczęła mu coraz mocniej
uwierać. Wpijała się w jego szyję tak mocno, że momentami
zaczynała go dusić. Zasypiając, słyszał przerażony jak
poszczególne złote ogniwa śmieją się z niego złośliwie. Jakby
tego było mało, szczerzyły złote kiełki, by z ich pomocą
zadawać mu rany i spijać wyciekającą z nich krew. Zrywał się
wówczas ze wściekłym rykiem. O brzasku spozierając w zwierciadło
widział strupy zaschniętej krwi, sączącej się spod obroży.
Całymi dniami wałęsał się po pałacu, rozdrażniony i skory do
bitki nawet z Kaisą Lorenzkrafft, zalotną samicą swego gatunku.
Żaden zwierz w menażerii nie rozumiał jego cierpienia. ,,Biedny
Rosław, upadł na głowę!’’ - Zastrzygł ze współczuciem
uszami biały, skrzydlaty zając. Rosław pragnął rozmówić się z
Zimą o dokuczającej mu obroży ,,palącej jak Nessosa giezło’’.
Niestety ukochana córa Mar – Zanny wciąż była zbyt zajęta, aby
móc udzielić mu audiencji. Czarę goryczy przelała zimowa rusałka,
Jemielicha, podobna do Atalii jak dwie krople wody. Kiedy Rosław
złożył ciężki łeb na jej podołku i z płaczem opowiadał o
sprawiającej cierpienie obroży, rusałka zaśmiała się tylko
zakłopotana i pognała do swoich obowiązków; sypania śniegu i
dokarmiania zwierząt.
-
Głupia gęś! - Rosław kłapnął za nią potężnymi zębami,
pełen goryczy.
-
Nie obrażaj gęsi. Gęsi są bardzo mądre. - Upomniał go
wyrzeźbiony z lodu stworek, nazywany tupilakiem z dalekiego Sonoru,
ustawiony na szczycie kolumny.
Tego
wszystkiego było już za wiele. Jeszcze tego samego dnia, Rosław
wybiegł przez otwartą bramę Winterfortu. Zimowe rusałki patrzyły
na ten śmiały wyczyn oniemiałe. Żadna z nich nie miała nawet w
kupie, dość siły, aby zatrzymać rozpędzoną, białą bestię.
Już z dala od Vracasieva, Rosław chwycił obiema łapami złotą
obrożę. Kosztem znacznego wysiłku i bólu, zerwał ją sobie z
szyi wraz z kłakami białego futra i dwoma kawałkami skóry.
-
A idźże do smoka Rykara, błyszczący krwiopijco! - Ryknął
pogardliwie, ciskając rozerwaną obrożę jak najdalej od siebie. -
Wolny! Nareszcie wolny! Lepszy na swobodzie kąsek byle jaki niż w
niewoli przysmaki! - Ryczał donośnie, strasząc gawrony, a
następnie roześmiał się jak ludzkie dziecko.
Potem
usiadł, by zastanowić się nad sposobem zagospodarowania odzyskanej
wolności.
-
Rad byłbym odwiedzić swą macierz, Yolassę – zadumał się
Rosław. - Tyle lat jej nie widziałem, aż wstyd, że dopiero teraz
o niej pomyślałem… - Gdyby mógł, zaczerwieniłby się teraz jak
wąpierz.
Niedźwiedź
skierował swe kroki na południe z stronę Królestwa Aplanu.
*
-
Tak właśnie potoczyły się moje losy, o krasna pani, płodna jak
jabłoń i podobna Enkom. - Skończył swą opowieść Rosław,
zasiadając przy suto zastawionym stole w królewskim zamku w Niście,
stołecznym grodzie Aplanu.
Stały
przed nim półmiski z pieczonym combrem baranim, kiełbasami z
łososia i serem białym od jadalnej pleśni oraz złota czasza,
wypełniona po brzegi wódką. Rosław przebywa właśnie w gościnie
na dworze królowej Tatry z Montanii, małżonki króla Lecha III.
Kiedy władca ten bawił całymi latami na misji dyplomatycznej w
Azji, królowa zarządzała pod jego nieobecność całym Aplanem, co
rusz dając dowody mądrości, odwagi i miłosierdzia.
Smukła
i wysoka, o włosach czarnych, oczach błękitnych i cerze jasnej jak
lilia, istotnie bardziej przypominała swoim nieskazitelnym pięknem
rusałkę czy zgoła Enkę, niż zwykłą śmiertelniczkę.
Choć
urodzona w dosyć ubogiej, góralskiej chacie, rozumem znacznie
przewyższała swego królewskiego małżonka. Znajdowała upodobanie
w słuchaniu nauk mędrców, takich jak Skibek Owłosiony z Montanii,
twórca koncepcji trójpodziału prawdy. Tatra wymieniała myśli
również z Glozelą, królową Lascoaux, w pocie czoła trudzącą
się nad przywróceniem światu pisma. Podczas całej ery jedenastej
jedynie królowa Vinča, żyjąca pod koniec pierwszego wieku oraz
Glozela i Tatra z trzeciego stulecia, dążyły do stworzenia
własnego alfabetu w miejsce nieszczęśliwie utraconego w wyniku
czarów Amosowa systemu zapisu, ongiś ustanowionego przez Teosta.
Tatra
otworzyła w Niście zwierzyniec, dostępny filozofom przyrody,
pragnącym prowadzić badania i obserwacje zgromadzonych w nim
okazów. W warunkach możliwie najbardziej zbliżonych do naturalnych
można było w nim ujrzeć jednorożce, koty pistacjowe ze stepów
Taj – Każk, koziorożce, czarne niedźwiedzie i lamparty z
Montanii, europejskie gazele, manule ze stepów Orlandu, karłowate
karakale z małych, valkanickich wysp, morświna z Morza Joldów,
aligatora z rzeki Bobry, krokodyle i słodkowodne delfiny z bagien
Pinos, getzko, gepardy, lwy jaskiniowe z Ojcowa, pomarańczowe,
wybuchowe pytony, buruskie żmije wodne, nosorożce włochate, stadko
karłowatych smoków i Boruta z Dziewanną wiedzą jakie jeszcze inne
rodzaje fauny! Niedawno Nurtus VI, król Nürtu podarował Tatrze
skoffina, schwytanego na dalekiej wyspie Ultima Thule. Zwierz ten,
syn polarnego lisa i domowej kotki wyglądał jak piesiec ogolony z
futra, uzbrojony za to w pokaźne kły i pazury. Należało obchodzić
się z nim ostrożnie, był bowiem groźny dla ludzi. Ponadto król
Rutysław z Orlandu ofiarował aplańskiej królowej dzika z głową
jelenia, pochwyconego na łowach w Puszczy Piołunowej oraz krokodyla
Rahaba z rzeki Volgi. Dary obu monarchów zostały przyjęte z
wdzięcznością.
Mieli
też rację poeci przyrównujący Tatrę do płodnej jabłoni, hojnie
darzącej owocami. Trzeba bowiem wiedzieć, że podczas ostatniej
wojny, ukrywając się przed siepaczami Kościeja w ojcowskiej
Jaskini Hien, królowa powiła trzech królewiczów i trzy królewny.
Każda para dzieci miała inny kolor skóry, Tatra zaś przyjęła je
wszystkie z macierzyńską miłością.
Kiedy
Rosław delektował się znakomitym jadłem i ognistym trunkiem, do
komnaty wszedł bezszelestnie biały ryś Deneb z rodu leśnych
Enków. Wielkością dorównywał Rosławowi i mawiano o nim, że był
ojcem wszystkich rysiów. Deneb w milczeniu lizał łapę, kątem oka
obserwując polarnego niedźwiedzia. Rosław, rozgrzany wódką,
wpatrywał się w Tatrę coraz bardziej łakomym wzrokiem. Królowa
wydała mu się nagle piękniejsza niż wszystkie niedźwiedzice.
Czknął głośno, stanął na tylnych łapach i chwiejnym krokiem
podszedł do Tatry. Zbliżył wilgotny nos do jej policzka, aby ją
pocałować. Próbował też położyć lubieżną łapę na jej
łonie. Królowa wydała okrzyk zgrozy i pochwyciła ze stołu nóż,
aby drogo sprzedać swą godność. W jednej chwili przypomniała jej
się zasłyszana niegdyś w rodzinnym Toreniu – Nowym Głogowie
stara opowieść o sprośnym Gmyrze, białym niedźwiedziu z
Białopolski, znajdującym upodobanie w łaskotaniu każdej
niewiasty, którą zdołał pochwycić.
-
Łapy przy sobie, zwierzu! Jestem zamężna! - Piękne oblicze Tatry
poczerwieniało z gniewu jak grzebień bazyliszka.
Deneb
czuwał. Syknął wściekle jak rozdrażniony kotołak i na
podobieństwo białej błyskawicy, skoczył ku Rosławowi. Obalił
niedźwiedzia na podłogę potężnym pacnięciem łapy i dał mu
odczuć ostrość swoich pazurów. Oszołomiony wódką Rosław
zamierzał walczyć z białym rysiem.
-
Uduk! - Kiedy Deneb wypowiedział zaklęcie, używane przez magów z
Sinea, z uszu Rosława wytrysnęły dwa strumienie gorzałki.
Niedźwiedź
momentalnie wytrzeźwiał.
-
Co ja takiego zrobiłem? - Spytał szczerze zdziwiony Rosław.
-
Dobierałeś się do czcigodnej królowej Tatry jak niegdyś Kościej
do swoich niewolnic – objaśnił zimnym głosem Deneb. - Błagaj ją
o przebaczenie, bo gniew Enków ciąży nad twą głową.
-
Tak mi przykro i głupio – wybąkał Rosław, gotów ze wstydu
skryć się w mysiej dziurze.
Od
tej pory nie otrzymał w gościnie ani kropli alkoholu więcej.
*
Nie
wszyscy dobrze życzyli królowej Tatrze i jej dzieciom. W Burus
wznosił się ukryty wśród zaklętych oparów Żelazny Zamek,
będący siedzibą Naraicarota I, króla wąpierzy. Poprzysiągł
długą i bolesną śmierć Tatrze za to, że niegdyś udusiła
włosami jego poprzednika, króla Erydana. Pośród wasali
Naraicarota, szczególnym okrucieństwem, zatrważającym nawet jak
na wąpierza, wyróżniał się baron Czarny Jurek, niesławny
kawaler piekielnego Orderu Muchy. W opisach Innowojciecha
Błyszczyńskiego i innych bajarzy, Czarny Jurek miał sina cerę i
dwuząb wykłuty czarną farbą na czole. Oczy świeciły mu niczym
krwawe latarnie. Wąs miał bujny, zakręcony, głowę zaś łysiejącą
i pokrytą obrzydliwym paprzyskiem. Szczycił się też
wypielęgnowanymi kłami, dłuższymi niż u innych wąpierzy i
będących powodem ich zazdrości. Okrycie jego stanowił długi
płaszcz z czarnej jak otchłań Čortieńska, sineańskiej kitajki,
uprzędzonej przez jedwabniki skażone piekielnym wyziewem. W
płaszczu tym zaklęta była zdolność lotu, stawania się
niewidzialnym, a ponoć także czytania w myślach. W bezksiężycowe
noce pędził przez wsie i miasteczka rydwanem, zaprzężonym w parę
czarnych panter z Bharacji. Jego przejazd poprzedzało budzące grozę
wycie oraz jakby szczekanie, przeplatające się z szyderczym
śmiechem. Towarzyszyły mu pohukujące wąpierze, strzygi, smoliście
czarne nocnice z krwistoczerwonymi oczami i zwisającymi do piersi
językami, a nawet zielone gobliny z Dalekiego Zachodu. Najwięcej
uciechy Czarnemu Jurkowi i jego wesołej kompanii sprawiało
rozcinanie brzuchów ciężarnych niewiast, pożeranie żywcem
noworodków, wyłupywanie oczu i obdzieranie ze skóry tak ludzi jak
i gospodarskich zwierząt.
Tatra
zatrząsła się z gniewu i obrzydzenia, słuchając o tych
wszystkich zbrodniach w sali narad. Relację zdawał jej szpieg,
obdarzony ludzką mową nietoperz Gacek Szatyrz, jeden z
niezliczonych synów samego Sirraha. Szatyrz, szpiegując wąpierze,
zdążył już oddać nieocenione przysługi aplańskim królom,
Opplanowi i jego synowi, Lechowi III.
-
Osikowy kołek to dla niego zbyt łagodna kara! - Zawołała z pasją
królowa, zaciskając pięści tak mocno, że pobielały jej kłykcie.
Ledwo
to powiedziała, naszedł ją smutek z powodu wspomnień. Wciąż
pamiętała jak niegdyś ukąszona przez króla wąpierzy Erydana,
sama zamieniła się w wampirzycę. W tej postaci uczyniła wiele
zła, kąsając ludzi i pijąc ich krew. Sprawiedliwa Jurata wydała
wówczas na nią wyrok śmierci i przysłała Anatolija Rdzeniejewa z
rozkazem jego wykonania. Na szczęście miłosierna Mokosza zdołała
odczarować Tatrę, zdobywając jej szczere łzy.
-
Miłosierdzie miłosierdziem, ale Czarny Jurek musi ponieść
odpowiedzialność za swoje czyny – rzekła Tatra sama do siebie. -
Moja pokuta polegała na powrocie do łona – Tatra miała na myśli
niewolniczą pracę w kopalni gwiezdników.
Wtem
Rasław trącił nogę królowej wilgotnym nosem.
-
Pozwól, Pani, że będę ci towarzyszył w starciu z wąpierzem.
Niech to będzie z mojej strony wynagrodzenie za to, że uchybiłem
twojej czci.
Wówczas
Tatra pogłaskała jego ogromny łeb.
-
Każdy wąpierz nienawidzi Słońca z całej głębi swego czarnego
serca – odezwał się nieoczekiwanie Deneb, który wszedł do sali
narad cicho jak duch. - Kto chce potykać się z wąpierzem, temu
potrzeba protekcji sprawiedliwego Pana Słońca.
Tatra,
zrozumiawszy aluzję, skierowała swe kroki do zamkowej kaplicy, zaś
biały niedźwiedź podążył za nią jak wierny pies. Za misternie
rzeźbionymi drzwiami czekał na nich Żarosław, młody żerca w
białej szacie z wyhaftowanymi czerwoną nicią solarnymi symbolami.
Jego opadające na kark włosy oraz oczy miały barwę płynnego
złota. Królowa nie wiedziała, że jego postać przybrał sam
Swaróg, Pan Słonecznego Ognia z mandatu Ageja, co podkreślał
wyraźnie Kosa Oppman w ,,Perłowym latopisie’’. Królowa
upadła na kolana, Rosław zaś schylił z szacunkiem głowę, kiedy
żerca – kapelan odwinął ze złotogłowiu dwa lśniące niczym
najczystsze złoto z Bharacji, promienie, podarowane przez hojne
Słońce.
-
Oto Światło Swaroga, przed którym pierzchają mroki! - Oznajmił
ofiarnik uroczystym głosem.
Tatra
i Rosław spożyli z wielkim szacunkiem podane im promienie
słoneczne. Zrazu miały smak gorzki, lecz chwilę później stały
się słodkie jak miód.
Kiedy
Żarosław, uśmiechając się i błogosławiąc dłonią, rozpłynął
się w półmroku kaplicy, niczym poranna mgła, Tatra powstała z
kolan.
-
Spożyliśmy jadło żar – ptaków – oznajmiła królowa. -
Niechże teraz Dom Enków nam sprzyja!
*
Czarny
Jurek rozłożył się obozem na żalniku we wsi Chrzanówce,
położonej czternaście wiorst na południe od stołecznego Nistu.
Wespół z wąpierzami i wąpierzycami pił wesoło krew niewinnych
dziatek, zamęczonych w beczce nabijanej gwoździami z pucharów
wykonanych z czaszek ich rodziców. Car Księżyc spoglądał z
odrazą na całe to towarzystwo z wysokości swojego srebrnego tronu.
Czarny Jurek zlizywał rozochocony długim jęzorem krople dziecięcej
krwi, cieknące z pucharu na obnażone piersi jego trzech kochanek,
których ludzie bali się więcej niż Čortów. Kompani krwiopijców
przygrywał wąpierz Rezun, ściskający worek z uwięzionymi w nim
kotami.
Wnet
szampański nastrój prysnął, gdy do spiczastych uszu wąpierzy
wdarł się ryk niedźwiedzia polarnego. Na teren żalnika wbiegł
Rosław z królową Tatrą, siedzącą na jego grzbiecie. Obok pędził
długimi susami biały ryś Deneb, zaś nad ich głowami unosił się
Sirrah, praojciec nietoperzy wraz ze swoim synem, szpiegiem Szatyrem.
To właśnie Szatyr namierzył i wskazał królowej miejsce pobytu
Czarnego Jurka. Twarz Tatry jaśniała złotym, słonecznym blaskiem,
aż Rezun upuścił z przestrachu worek z kotami. Uwolnione zwierzęta
rozbiegły się na wszystkie strony.
-
Zapłacicie teraz za wszystkie zbrodnie! - Ryknął Rosław.
Niegdyś
Tatra, przemierzając puszcze Bliskiego Zachodu z czerwonowłosą
rusałką Rutą, nauczyła się od niej strzelania z łuku. Teraz
uzbrojona w łuk i strzały o srebrnych grotach, poświęconych w
wodzie z Sobotniej Góry, poczęła szyć do wąpierzy. Mogłoby się
zdawać, że to Dziewanna Šumina Mati albo Dziwica zjawiły się na
polu nocnej bitwy w ciele śmiertelnej niewiasty. Każda strzała
dosięgała jednego wapierza. Słudzy Rykara padali pokotem, a ich
nieumarłe ciała, mocą świętej wody stawały w płomieniach.
Widząc to Czarny Jurek wydobył z zanadrza i cisnął pod nogi
królowej pękaty worek pełen drogich kamieni z dalekiej Bharacji;
diamentów, rubinów, chryzolitów, turmalinów, topazów… Tatra
nawet nie spojrzała na okup. Kiedy wąpierz próbował rozpłynąć
się w ciemnościach, dopadł go Rosław i począł szarpać na
sztuki. Ostatnie co Czarny Jurek zdołał uczynić to wbić
niedźwiedziowi w serce sztylet z zamkniętą w rękojeści kroplą
krwi Mar – Zanny.
*
W
Chrzanówce piały koguty, zaś urokliwa Dennica, przemierzająca
tanecznym krokiem niebo, uczyniła je różowym. Blada i osłabiona z
niewyspania Tatra płakała nad potężnymi zwłokami Rosława.
Czarny sztylet w jego ranie zamienił się w trującą sadzę.
Niedźwiedziowi nie można już było pomóc. Cała królewska moc
uzdrawiania, którą Tatra była hojnie obdarzona od dnia swojej
koronacji, okazała się teraz niewystarczająca.
-
On nie był zwykłym zwierzem – zwróciła się do Deneba. - Zginął
śmiercią witezia, przeto i pochówek powinien mieć taki jaki mają
witezie!
-
Jestem pewien, że mój wuj, Weles przydzieli mu gawrę w Nawii
Jasnej – odparł Deneb.
Zgodnie
z zamysłem królowej, zwłoki Rosława zostały oddane płomieniom
pogrzebowego stosu, jak przystoi wiernym Ageja i Enków. Na ceremonii
obecna była zapłakana i okryta kirem Yolassa, ludzka macierz
niedźwiedzia Rosława.
-
Utraciłam męża i syna, dolo, moja dolo! - Płakała Yolassa, tuląc
się do pragnącej ją pocieszyć królowej Tatry.