- Może zaprosimy Pana Wójta? - zaproponowała Pani Sołtysowa.
- Po moim trupie! - z pasją powiedział Pan Sołtys. - Ja bym u niego nawet świni nie pasł, a co dopiero dzieci dawać do chrztu! Ja go nie lubię, bo on kutwa!
- Wiesz w takich sytuacjach to się daje dziecko, aby je dziad ochrzcił, to znaczy do chrztu potrzymał - głośno myślała Pani Sołtysowa.
- Ale wiesz przecie, że ostatni dziad w wiosce umarł za życia mojego pradziadka! - zaoponował Pan Sołtys.
Dzień był upalny, lipcowy, toteż niektórzy chłopi wychodzili sobie na plebanię, aby się trochę ochłodzić i zaczynali się już nudzić.
Tymczasem Pan Konida szedł sobie polem, jeszcze cały w płomieniach. Zbliżał się w stronę Kościoła i na odległość widoczności z plebanii, otrząsnął się z ognia i przybrał zwyczajny wygląd. Na plebanii pod opieką Szewca przebywała dwunastoletnia córka państwa Skyjłyckich, Lawendycja. Opierała się na balustradzie i patrzyła w dal - ku złocistym polom, lazurowemu niebu i szmaragdowym koronom leśnych drzew. Nagle pomiędzy łanami pszenicy zobaczyła czarno ubranego starca z długą, siwą brodą.
- Mamusiu! Tatusiu! - zawołała do swoich rodziców, aż się mały Łukasz obudził. - Do naszej wioski Dziad przyjechał!
Państwo Skyjłyccy patrzyli z niedowierzaniem.
- A czy czasem nie byłaś za długo na słoneczku, córuchno? - spytał Pan Sołtys. - Powiedz prawdę tatusiowi, tatuś uczył cię, że to jest ,,be'' kłamać.
- Ale tatku kochany, naprawdę widziałam Dziada! - broniła się Lawendycja.
- Szewcze - zagadnął Pan Sołtys - czy widziałeś jakiegoś dziada?
- Niech mnie moje buty kopną jeśli kłamię, ale widziałem jakiegoś starego człowieka i nie wiem, czy to nie jakiś czarodziej, co by zamienił kogo w kunia, bo widziałem jakiś ogień w oddali, a z niego taki człowiek wyszedł - odpowiedział Szewc.
Wszyscy byli znudzeni i zniesmaczeni. Pan Konida tymczasem wszedł przez uchylone drzwi do Kościoła i stanąwszy przed państwem Skyjłyckimi powiedział: ,,Pokój wam''. Po chwili oniemienia Pan Sołtys i reszta wioski zaczęli wiwatować i rzucać się na szyję Panu Konidzie - Dziadowi.
- Nareszcie mamy własnego dziada! - płakał ze wzruszenia Pan Sołtys, a z nim mały Łukaszek. - Dziad, dziadek, dziadeczek, dziadunio kochany - tulił Pana Konidę i przemawiał pieszczotliwie Pan Sołtys.
- A czy, czy może mnie pan zamienić w kunia? - spytał się trwożliwie Szewc.
- Nie - odparł krótko Pan Konida. - Jestem z czyśćca.
Następnie opowiedział wszystkim swoją historię. Gdy skończył, Pan Sołtys uroczyście mianował go na Dziada. Potem Pan Konida przytrzymał niemowlę do chrztu. Ksiądz Dobrodziej wylał na główkę dziecka wodę święconą ze słowami: ,,Łukaszu, ja ciebie chrzczę....''
*
Jeśli Czytelnik chce, może wziąć mapę Polski i prześledzić bieg Wisły, aż do Warszawy. Pawlaczyca była wsią znajdującą się na południe od niej, między Wisłą, a jednym z jej dopływów - małą rzeczką wypływającą z Wysoczyzny Rawskiej i z Belska Dużego. Na północ od Pawlaczycy znajdowała się Warszawa, a na południe - Konstancin - Jeziorna. Teren chociaż nizinny był przez długi czas odcięty od reszty świata gęstym Lasem. Od północy Pawlaczyca miała dostęp do ogromnego jak szkolne boisko Jeziora o 30 metrach głębokości. Najwyższą budowlą był Kościół (20 m wys), a na drugim miejscu dom Pana Sołtysa (10 m wys). Do ciekawszych obiektów należały Cmentarz i wybudowana w latach czterdziestych XX wieku karczma o wdzięcznej nazwie Chlew Pijacki. Miejscowa ludność utrzymywała się z rolnictwa, hodowli, bartnictwa i rybołówstwa, w mniejszym stopniu z łowiectwa, zbieractwa i gospodarki zasobami drzewnymi. Historia wsi była bardzo skomplikowana i niezwykła. Pawlaczyca została założona w XIII wieku przez rywalizujące ze sobą rycerskie rody Gruszków i Pietruszków. Nazwa wsi jest prawdopodobnie imieniem żony jednego z rycerzy (nie wiadomo, z którego rodu), w Polsce używanym w wersji zlatynizowanej. Imię to (brzmienie oryginalne w języku starokrasnym: ,,Pavlacica'') nosiła koleżanka Jeny ov Blackeyovej, niejaka Vitarayakova notowana w ,,Milenium, czyli Nowych Triumfach''. Zamek Gruszków leżał na południu wsi, zaś Pietruszkowie wybudowali swoją siedzibę na północy nad brzegiem Jeziora. Historycy do dziś toczą spory, który z rodów wybudował Kościół. Pewnym jest jednak obecność silnych antagonizmów rodowych w Pawlaczycy. Często miały miejsca pojedynki, zajazdy, a nawet procesy sądowe. Te ostatnie należały do rzadkości, bowiem wieś miała utrudniony kontakt ze światem. Z wolna coraz bardziej się izolowała, a jej właściciele toczeni ciągłymi kłótniami rodowymi, pauperyzowali się i z czasem (ok. 1456 r.) objęli dziedziczne urzędy wójtów (Pietruszkowie) i sołtysów (Gruszkowie). Od 1450 r. został zerwany ostatni kontakt ze światem zewnętrznym. Potomkowie Gruszków i Pietruszków ze szlachty przekształcili się w elitę bogatego chłopstwa przez dwóch autorytarnych przywódców (wójta i sołtysa) rządzącego wsią.
Upadek stanu szlacheckiego uwolnił chłopów od zależności wobec aż dwóch niemniej zbzikowanych panów. Nareszcie żaden maniak zwany karbowym nie będzie zaspokajał swojego sadyzmu na czyimś grzbiecie, jakby nie miał własnego. ,,Niech żyje wolność, wolność i swoboda''! W XV wieku chłopi po skończeniu prac polowych, a często nawet je zaniedbując brali ze sobą kosy, widły, cepy, noże, siekiery (a nawet domowej roboty łuki, strzały, sieci etc.) do Lasu, aby bezkarnie mordować zwierzęta, co dawniej przysługiwało tylko szlachcie, surowo egzekwującej swojego przywileju. Chłopskie polowania rychło przekształciły się w rzezie, w wyniku których w Lesie wyginęły rysie, niedźwiedzie brunatne i żubry. To skłoniło ich do opamiętania i wprowadzono niepisany kodeks postępowania w Lesie. Były w nim takie zasady jak....
- Idąc na polowanie trzeba mieć pozwolenie od księdza proboszcza, wójta i sołtysa, tak samo w przypadku zamiaru wycinki drzew - brak pisemnego pozwolenia choćby jednej z tych osób równa się zakazowi.
- Przed zabiciem zwierzęcia trzeba je publicznie ogłosić swoim wrogiem (notabene tak samo było w starożytnym Egipcie).
- W Lesie nie wolno krzyczeć, śmiecić, rozpalać ognisk, ani wchodzić na jego teren w okresie Wielkiego Postu.
- Nie wolno wypasać zwierząt hodowlanych w Lesie, ani zrywać kwiatów bez uzasadnionego powodu.
- Chłopi ponoszą odpowiedzialność za zachowanie swoich psów na terenie Lasu.
Ochrona przyniosła skutek - wymieranie gatunków zostało powstrzymane. Co prawda w XVII wieku wyginęły tury, a w XIX - żbiki, ale był to wynik czynników ogólnopolskich, niezależnych od mieszkańców Pawlaczycy.
Niestety chłopi byli także odizolowani od Kościoła - ich znajomość papieży kończyła się na Mikołaju V - ostatni proboszcz pamiętający jego czasy umarł w 1490 r. Od tego czasu każdy kolejny proboszcz wybierał sobie grupę uczniów, spośród których mianował następcę zatwierdzanego na wiecu. Natomiast o reformacji - ,,ani widu, ani słychu''. Było to konsekwencją odcięcia od świata, oraz znajdujących się poza wsią władz kościelnych.
Żydzi wkroczyli na arenę dziejów Pawlaczycy od samego jej założenia - krzewili handel, pracując dla obu zwaśnionych rodów. Polscy i żydowscy mieszkańcy wsi żyli ze sobą w zgodzie, ale izolacja nie służyła im dobrze - ich wspólnota powoli się asymilowała, zapominała o korzeniach, wtapiała się w polskie środowisko. Ostatni pawlaczycki Żyd umarł śmiercią naturalną w 1640 r. Opustoszała synagoga istniała do połowy XVIII wieku. Pierwszy Żyd od tego czasu, zamieszkał w Pawlaczycy w 1941 r.
Chociaż cywilizacja techniczna i wiedza o świecie niewiele się zmieniły od 1450 r., na przestrzeni sześciu wieków historii nastąpiły jednak drobne zmiany. Chłopi z Pawlaczycy niezależnie od innych rejonów świata wynaleźli w XVII wieku cylinder (1677), muszkę (1690) i buty typu adidas (1700 r.). W 1703 r. wynaleziono tu pierwszy na świecie zamek błyskawiczny. Były to jednak wyłącznie elementy stroju wójtów i sołtysów, mające podkreślić sprawowaną przez nich władzę. W okresie międzywojennym Ksiądz Dobrodziej, który ochrzcił Łukasza Skyjłyckiego nawiązał kontakt ze światem zewnętrznym do czego jeszcze wrócimy.
Pawlaczyca stała tak bardzo na uboczu, że o wybuchu II wojny światowej dowiedziała się dopiero w 1941 r. dzięki przybyciu Żyda Pilzsteina. Niemcy odkryli Pawlaczycę w 1943 r. i oczywiście na nią napadli i napełnili zbrodniczym terrorem, który na szczęście skończył się szybko - w rok później hitlerowcy ,,na pożegnanie'' paląc wioskę pojechali do Warszawy, aby tłumić powstanie i nigdy już nie wrócili do Pawlaczycy. Zdążyli wywieźć do Oświęcimia Pana Wójta. Tymczasem zniszczona wieś powoli wracała do życia. Podsumowując: chłopi nie znali maszyn rolniczych, ani roślin uprawnych z Nowego Świata, ani indyków - większość stanowili analfabeci. Wiele osób nosiło kołtuny, których ścinanie groziło śmiercią. Wierzyli w gusła i zabobony, oraz produkowali samogon. To były ich wady. A zalety? Byli to ludzie szczerze pobożni (Żyd wyznawał judaizm, a resztę stanowili katolicy), gościnni, wierni tradycji i ziemi przodków, kochający Boga, przyrodę i swoje dzieci (mimo, że wiele z nich umierało w niemowlęctwie, było karanych cieleśnie, a jako środek uspokajający aplikowano im wódkę). Byli pracowici i mieli bujną wyobraźnię ujawniającą się w ustnej literaturze (baśnie, legendy, podania, homilie, zagadki, pieśni) i w sztuce dekoracyjnej.
Tyle wieś. A jej mieszkańcy?
*
Pan Sołtys wywodził się od Gruszków. Był otyły, miał blond włosy i niebieskie oczy. jego podobny do ziemniaka nos był koloru czerwonego, czym zdradzał zamiłowanie swego właściciela do picia samogonu. Pan Sołtys nosił czarny cylinder, czarną pelerynę, frak, białe rękawiczki i uszyte ze starego surduta szare spodnie w czarną kratę podobne do dzwonów z zamkiem błyskawicznym w rozporku. Na nogach miał adidasy nie do pary - oba były białe, ale jeden był zdobiony czarnymi okręgami, a drugi but - czarnym zygzakiem. W Pawlaczycy wójtowie i sołtysowie często nosili obuwie nie do pary - miało to podkreślić wysokość ich stanowiska. Krótko mówiąc - wyglądał jak klasyczny burżuj żywcem przeniesiony z sowieckiego plakatu propagandowego. Lubił jeść, pić i przekomarzać się ze swoją żoną. Oprócz samogonu, drugą jego pasją spożywczą było wyjadanie surowego jeszcze ciasta, które miała piec Pani Sołtysowa. Zdarzyło się, że jadł tak zapamiętale, że misa zakryła mu całą głowę. Na szczęście zdołał ją uwolnić. Gdy żona wróciła z kuchni zapytała się: gdzie jest ciasto?
- Niemcy zabrali - odpowiedział Pan Sołtys.
Nie powinien tak żartować. To są zbyt poważne sprawy. Swój reprezentacyjny strój nosił codziennie, aby codziennie demonstrować swoje stanowisko. Kochał żonę i dzieci, szanował Księdza Dobrodzieja, do chłopów odnosił się życzliwie, choć traktował ich nieco z góry. Jego wadą była wielka popędliwość - często robił rzeczy, których później żałował, dlatego, że wcześniej nie zastanawiał się nad słusznością swoich wyborów. Przyjaźnił się z Szewcem i Kowalem.
Pani Sołtysowa była wysoka i tęga, podobnie jak jej mąż, ale włosy miała brązowe. Kochała męża i znosiła go mimo całej jego ekscentryczności.
Państwo Skyjłyccy mieli dwoje dzieci: Łukasza i Lawendycję. Łukasz po matce miał brązowe włosy. Jego nauczycielami byli ojciec chrzestny Pan Konida (Dziad) i Mądry Osioł. Przekazywali mu jak zostać świętym, zaś Mądry Osioł uczył oprócz tego języków polskiego, francuskiego, matematyki i jazdy wierzchem na własnym grzbiecie, był bowiem osłem znającym ludzką mowę. Oprócz tego młody Skyjłycki uczęszczał do szkoły prowadzonej przez Księdza Dobrodzieja. Lawendycja była pierworodnym dzieckiem państwa Skyjłyckich. Jej imię pochodzi zdaje się od lawendy, bowiem jej narodziny rozproszyły niczym zapach tej rośliny mole, smutek rodziców wynikający z obawy bezpłodności. (W Pawlaczycy jeśli w małżeństwie nie było dzieci, winą zawsze obarczano kobietę). Była blondynką o niebieskich oczach, nosiła biały wełniak z czerwoną szarfą, czerwone buty (symbol wysokiej pozycji społecznej) i kolorową spódnicę podobną do łowickiego pasiaka. Co ciekawsze, w jej ciemieniu tkwił nóż, który wbił się jej w wieku ośmiu lat podczas nieostrożnej zabawy.
Oprócz Mądrego Osła, rodzina Skyjłyckich ze zwierząt posiadała świnię Wieprzka i krowę Krasulę, białą w czarne łaty. Od Krasuli pozyskiwało się mleko, a Wieprzek był reproduktorem wypożyczanym rolnikom, chcącym mieć prosięta z jego nasienia.
Omawiana rodzina mieszkała w wielkim domu, będącym niegdyś siedzibą rodową Gruszków.
Znamy już historię Pana Konidy. Dlaczego jednak Mądry Osioł mówił i rozumował jak człowiek?
Początkowo nie był mądry, ani .... nie był osłem! W Drugiej Rzeczypospolitej Polskiej do jednej z warszawskich szkół, do klasy siódmej uczęszczał pewien nastolatek będący utrapieniem zarówno rodziców jak i nauczycieli. Pił alkohol, palił papierosy, przeklinał, bił słabszych od siebie, o wagarach już nie wspominając. Jego losy zmieniły się pewnego razu, gdy wraz z kolegami i koleżankami w toalecie palił papierosy...
- Ej - zagadnął - wiecie co się stało? Dziadek kopnął w kalendarz.
- No wiesz, spoko był stary. A babcia żyje? - pytali się inni młodociani palacze tytoniu.
- Błażej, ty nie trykasz motywu - wyjaśnił. - Nawijam tu o takim tym, takim Józku z takimi wąsami.
- O Piłsudskim ... - domyśliła się jedna z dziewczyn.
- I co z tego? - ktoś zapytał.
- Nie czaisz?!!! - zdziwił się przyszły osioł - nasz dyrek był w tych, no wiesz, Legionach i teraz ma kota na punkcie Marszałka. Zapowiedział, że jutro nie będzie lekcji, ale apel.
- Łeeee! Flaki na oleju! - krzywili się wszyscy.
Chłopak zastanowił się gasząc papierosa.
- To może pójdziemy na wagary? Będzie impra, to pedel będzie pilnował impry, a my wyjdziemy przed szkołę i na rowerach pojedziemy, oj pojedziemy!
- Super! Ekstra! - rozległy się entuzjastyczne okrzyki. - Ale gdzie pojedziemy?
- Może w krzaki zapalić? - jedna propozycja. - Albo pójdziemy do monopolowego? - druga propozycja. - Albo będziemy mazać po murach? - trzecia. - Dawno nie trzepaliśmy skóry tym z sąsiedniej ulicy - dodał jeszcze kto inny.
- Ja mam lepszy pomysł - uśmiechnął się nie - mądry człowiek.
Powiedział o swoim zuchwałym zamiarze. Chłopacy chichotali, zaś dziewczyny oburzone, wstały z sedesów i biły chłopców po twarzy. Następnie złe jak chrzan opuściły toaletę - złapał je pedel, zajrzał do środka, a wtedy za palenie tytoniu przedstawiciele obydwu płci zostali ukarani.
Nadszedł dzień uroczystego apelu ku czci Józefa Piłsudskiego. Zgodnie ze swoim zamiarem chuligani rowerami uciekli spod szkoły. Pewni, że nikt ich nie ściga, zaczęli dyskutować o swoim zamiarze.
- Jesteś pewien Władek, że dobrze robimy? - spytał się jakiś nicpoń.
- Co, tchórzysz? - odparł zaczepnie Władek, który jeszcze nie był osłem.
- Nie, ale wiesz, muszę do przedszkola, po Mańkę, bo starzy będą krzyczeć.
- To idź, a my jak wrócimy, będziemy ci opowiadać o swoich przeżyciach. Będzie super! - zapewniał.
Wagarowicze wjechali w obskurną dzielnicę przedwojennej Warszawy. Zatrzymali rowery przed drewnianym, walącym się budyneczkiem. Weszli do środka przywitani przez grupę kobiet, którym dali pieniądze. Chuligani i kobiety ściągnęli ubrania. Wstyd to mówić, ale byli w domu publicznym! Władek w czasie stosunku płciowego doznawał dziwnych przeżyć. Czuł jakieś mrowienie na całym ciele, w tym na całej twarzy, oraz doznanie jakby ktoś mocno ciągnął go za uszy. Miał wrażenie, że jego palce redukują się do jednego na każdej kończynie, a paznokcie jakby zaczynały okrywać dłonie i stopy. W pośladku uczuł ukłucie i miał dziwne wrażenie...
- To tylko orgazm - uspokajała prostytutka.
Władek jednak zaniepokojony odwrócił głowę w stronę kolegów, aby zapytać się ich, czy ich odczucia są równie co najmniej dziwne. Patrzy i widzi ... osły! W jednej chwili przerażony zerwał się z łóżka i stanął na zadnich kończynach. Spojrzał na swoje ex - ręce i widzi na nich kopyta zamiast dłoni. Panika ogarnęła cały dom publiczny. Oto w XX wieku, w biały dzień, w centrum Europy, w cywilizowanej stolicy cywilizowanego kraju, żyją najprawdziwsze czarownice! Z orlimi szponami i dwoma koziołkami w oczach. Zapewne krew miały pomarańczową.
- Bierzmy czym prędzej noże i zabijmy te osły, aby tej nocy zawieźć je do Włoch - komenderowała czarownica, z którą kopulowała Władek. - Tam zrobią z nich salami.
Biedni, głupi ludzie zamienieni w osły! Któż teraz uratuje je przed niesławną i co tu ukrywać - idiotyczną śmiercią?!
Osiołki zgromadziły się przed drzwiami i przerażone wierzgały, żałując swojej decyzji. Zwierzę, zwane niegdyś Władysławem Sztuckim nie miało najmniejszej nadziei na ratunek.
Nagle -
- Jesteście aresztowane! - drzwi z trzaskiem się otworzyły i do domu publicznego wkroczyli policjanci. Lokal od dłuższego już czasu wydawał im się podejrzany.
- Ręce do góry i nie próbujcie czarować, bo mamy kamienie filozoficzne na odległość produkujące ołów pod czaszką dowolnej osoby! - mówił komendant trzymając wycelowany miedzy oczy jednej z czarownic, pistolet.
Policjanci założyli wiedźmom kajdanki i zabrali do radiowozu, zaś przypadkowi przechodnie oglądali się za golizną zatrzymanych kobiet. Komendant zastanowił się co zrobić z uratowanymi od śmierci osłami.
- Wiem, że to są ludzie zamienieni w osły, ale przecież nikt nam nie uwierzy! Nawet ich najbliższa rodzina... - trapił się dowódca stróżów porządku.
- O! Rodzina to nawet by nam głowy urwała, że jakoby żartujemy z ich tęsknoty! - wyraził obawę młodszy funkcjonariusz.
- Żal mi tych idiotów - zwierzał się komendant. - Sprośnie postąpili i zasłużyli na karę, ale nie propagujmy faryzeizmu. Wszyscy popełniamy błędy, choć akurat nie zawsze właśnie w tej dziedzinie życia ludzkiego. Współczuć należy wszystkim, także tym, którzy słusznie ponoszą karę; tym szczególnie się współczucie należy, bo ich swawole zostały ukrócone. Myślę zresztą, że teraz żałują kretyństwa, którego się dopuścili. Mądrze chyba mówię, co nie? - zakończył.
- Tak jest, panie komendancie! - z przekonaniem odpowiedział młody policjant.
Komendant Czesław Fikołan spojrzał osłom w pyski i powiedział:
- Możemy was odesłać do domu, ale tam was nie poznają, a my, mundur niebieski musielibyśmy zmienić na biały i bardziej ciasny. Wiecie co zrobimy? Mój brat należy do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i ma posiadłość wiejską między Józefowem a Otwockiem. Lubi zwierzaki, to i myślę, że was przyjmie chętnie u siebie.
Jak uradzono tak zrobiono. Brat komendanta, Andrzej Edmund Fikołan z radością przyjął osły (a wśród nich Mądrego Osła) i opiekował się nimi. Kolegów rozdał okolicznym chłopom, zaś ex - Władka zachował dla siebie. Po jakimś czasie pan Andrzej pojął, że jego osioł naprawdę był kiedyś człowiekiem; mówił i myślał jak człowiek.Między Fikołanem a jego osłem nawiązała się wielka przyjaźń. Człowiek pomagał osłu w uzupełnianiu zaległości, uczył go tych przedmiotów, które później Mądry Osioł wykładał Łukaszowi. Niestety II wojna światowa oddzieliła zwierzę i człowieka. Andrzej Edmund Fikołan został zabity przez Niemców, a jego posiadłość rozgrabiona. Mądry Osioł został wywieziony do pracy w gospodarstwie bauera, lecz zdołał uciec. Błąkał się po okupowanym kraju, aż w 1941 r. wraz z Żydem Pilzsteinem przekroczył granicę Wisły i osiadł w Pawlaczycy. W podzięce za gościnne przyjęcie, Pilzstein ofiarował Mądrego Osła Panu Sołtysowi. Tu zaczęło się nowe życie niezwykłego, nieparzystokopytnego ssaka.
Kowal był najwyższym człowiekiem w Pawlaczycy - mierzył bowiem 304 cm wys. Miał gęstą, kasztanowatą brodę i wąsy, oraz nadludzką siłę. Cieszył się poważaniem mieszkańców wsi.
Szewc miał niebieskie oczy i długie blond włosy i wąsy. Obecnie niektórzy historycy powielają na jego temat rzeczy po prostu fałszywe. Ostatnio ktoś napisał, że był Niemcem i miał się jakoby nazywać Ludwig von Schwoiz, co przez samego zainteresowanego było wielokrotnie dementowane na początku lat 90 - tych XX wieku. Nie jest też prawdą, aby Ksiądz Dobrodziej kazał jego synowi za karę za nieuwagę na lekcji matematyki szyć buty dla ośmiu ministrantów. W rzeczywistości proboszcz parafii Bożego Narodzenia traktował pracę jako obowiązek a nie karę...
Wielowiekowa izolacja sprzyjała tworzeniu swoistej mitologii. Ustami dziadów, matek, babć, dziadków, bajarzy i starszego rodzeństwa malowany był niesamowity obraz świata. Wierzono, że Pawlaczycę ze wszystkich stron otacza Las pełen zwierząt, rusałek, żmijów, wodników, wąpierzy, strzygoni, diabłów, czarownic, krasnoludków, olbrzymów i innych istot, w którym każdej nocy świętojańskiej kwitnie złocisty kwiat paproci. W Lesie najgłębsza z borsuczych nor miała być otworem do piekła, zaś korona najwyższego drzewa miała być sklepieniem nieba. Las, w którego centrum znajdowała się Pawlaczyca był jakoby wyspą na nieskończenie wielkim morzu słodkiej wody przykrywającym płaską Ziemię.
Innymi wyspami miały być Rzym - siedziba papieża Mikołaja V i jego nieznanych następców, Egipt i Ziemia Święta. Ta ostatnia, ze stolicą w Jerozolimie (Jeruzalem) obejmowała Eden, tereny obecnego Izraela i innych krajów biblijnego Orientu, a nawet Ateny, Korynt, Tessalonikę, Efez, Smyrnę, Filipię, Pergamon, Filadelfię, Kolosy, Kretę i ... Hiszpanię. W centrum świata miała się znajdować Jerozolima. Ziemię Świętą od Egiptu oddzielało Morze Czerwone, którego wody miały barwę krwi potopionych w nim Egipcjan. W nocy nad wodami upiornego akwenu unosiły się błędne ogniki - pokutujące dusze wojsk faraona. W Morzu pływały ogromne ryby, smoki i węże, z których najstraszliwszy był Lewiatan, zaś na lądzie jego odpowiednikiem był Behemot - monstrualna świnia o pysku brytana, pod której nogami góry zamieniały się w doliny, a wyziewy z zębatej paszczy były zarazą,. Śmierć była osobą - kobiecym szkieletem odzianym w czarne szaty, posługującym się kosą. Osoby utopione w wodzie zostawały rusałkami w przypadku kobiet i wodnikami w przypadku mężczyzn. Władzę nad nimi sprawowała królowa Ruta - o czerwonych włosach, ognistych oczach, niebieskiej krwi, jeżdżąca na podwodnym niedźwiedziu. Słońce było ogniskiem na niebie, zaś na Księżycu w morzu mleka żyli płanetnicy - mityczne istoty kontrolujące zjawiska atmosferyczne. Niepokój budziły komety, zaćmienia Słońca i Księżyca, wybuchy supernowych i deszcze meteorów - latające na miotłach czarownice i znak katastrofy, łakomstwo Lewiatana i Behemota, przyjęcie duszy do nieba i łzy aniołów nad grzeszną ludzkością....
Wszystkich tych opowieści o cudach świata z zapartym tchem i z wypiekami na twarzy słuchał w rodzinnym domu pewien młody ministrant. Marzył, że jak dorośnie, zbada to wszystko i zobaczy na własne oczy. Należał do grupy ministrantów, spośród których proboszcz zamierzał wybrać swojego następcę. W wieku osiemnastu lat uzyskał od rodziców i swojego mistrza pozwolenie i błogosławieństwo na odbycie wędrówki poza granice rodzinnej wioski. Jako uczeń proboszcza nosił już sutannę. Kleryk przemierzał Las w kierunku północnym, w końcu zaszedł do wielkiego miasta Warszawy. Przechodził przez ulice rozmyślając o wielkiej aglomeracji. Nagle z zadumy wyrwał go ogłuszający klakson. Odwrócił się i ujrzał blisko siebie automobil, z którego wysiadł jakiś mężczyzna, coś krzyczał i machał pięścią. Powstało zbiegowisko, byli przechodnie i policjanci. Człowiek, który omal nie przejechał przyszłego Księdza Dobrodzieja był posłem Chrześcijańskiej Demokracji. Proszę sobie wyobrazić jaki byłby skandal, gdyby szanowany chadecki polityk, z szanowanej chadeckiej partii, szanowanego polityka Wojciecha Korfantego, przejechał osobę duchowną niczym komunista, czy jakiś inny zabijaka! Poseł nie panował nad emocjami.
- Oj widzi mi się, że zostanę komunistą, bo Lenin chociaż mordował ludzi, nie zachowywał się przynajmniej jak debil na drodze! - krzyczał chadek.
Niektórzy przechodnie patrzyli na niego z niechęcią. Kleryk postanowił wystąpić w jego obronie.
- Nie potępiajcie tego człowieka - mówił - on nie chciał mi nic złego zrobić, nie wiedziałem tylko, że ów wóz bez konia porusza się tak szybko... - tłumaczył.
Warszawiacy byli zaszokowani. Naszego bohatera z niezręcznej sytuacji wyprowadził miejscowy kleryk. Z taktem i uprzejmością wypytał się o przyczyny zachowania. Oto spotkanie dwóch ludzi, dwóch światów - Warszawa i Pawlaczyca nawiązują dialog. Koniec izolacji. Metropolia i prowincja razem.
Warszawski kleryk zaproponował swojemu koledze z Pawlaczycy wstąpienie do seminarium duchownego. W drodze do niego rozmawiali o następcach Mikołaja V. Pewnego razu na obiad podano ziemniaki. W Pawlaczycy nikt jeszcze nie jadł takiej potrawy.
- To są ziemniaki, część jadalna to bulwa rosnąca pod ziemią, z niej wyrasta nowa roślina - tłumaczył jego kolega.
Dalsza rozmowa dotyczyła pomidorów, papryki i kukurydzy, a także bawełny i innych pożytecznych roślin z Nowego Świata. Nasz bohater poznawał przedwojenny świat, czytał książki religijne i naukowe, prowadził amatorskie uprawy ziemniaków i innych roślin nieznanych w Pawlaczycy. Był człowiekiem głęboko wierzącym, uprzejmym i inteligentnym. W szóstym roku nauki w seminarium, klerycy pojechali do Rzymu, gdzie sam Ojciec Święty udzielił im święceń kapłańskich. Tam Ksiądz Dobrodziej w rozmowie z papieżem opowiedział o swojej wsi, a Namiestnik Chrystusowy życzliwie go wysłuchał i pochwaliwszy zamiar modernizacji, udzielił błogosławieństwa.
Ksiądz Dobrodziej powrócił do Pawlaczycy.
Tymczasem umarł poprzedni proboszcz na tydzień przed jego powrotem. Przed śmiercią polecił, aby nieobecny kleryk został jego następcą. Kiedy wrócił, wiec przekazał mu postanowienie zmarłego. Z tłumu wyszła ośmioletnia wówczas Lawendycja i dała nowemu proboszczowi perukę z owczej wełny, bowiem wyłysiał jeszcze przed podróżą do Warszawy. Po Mszy Świętej chłopi zaczęli zasypywać swojego duszpasterza pytaniami o świat.
- Czy dobrodziej widział Papieża? Czy daleko jest stąd do Rzymu?
- Gdzie leży Jerozolima?
- Czy za życia można dojść do Raju?
- Czym różnią się żmije z Malty od naszych?
- Czy Lewiatan jest groźniejszy niż Behemot?
To tylko niektóre z zadanych pytań. Ksiądz Dobrodziej nie wiedział nawet od czego ma zacząć. Z kieszeni sutanny wyciągnął mapę świata i tłumaczył.
- Tu leży Rzym - pokazywał - a tu Jerozolima. Tu leży Damaszek, a ten kraj to Turcja - dawna Azja Mniejsza, gdzie leżały Efez i Galacja. Nasza wioska leży między Warszawą a Konstancinem - Jeziorną. Warszawa jest stolicą Polski - kraju między Wartą, a Dźwiną i Zbruczem, a my jesteśmy Polakami...
Chłopi słuchali z zapartym tchem, chociaż wiele rzeczy było dla nich nowością.
- To jest mapa - tłumaczył - ludzie spoza naszej wioski używają takiej aby przedstawiać na płaskiej powierzchni to co widać z wysoka.
Chłopi słuchali z podziwem.
- Przez ten czas kiedy my byliśmy odizolowani od świata, świat rozwijał (czy może ,,zwijał''?) się bez nas, a my bez niego. Teraz żyjemy na różnych poziomach. Czas to zmienić.
- A czy Ojcem Świętym nadal jest Mikołaj V? - spytało się jakieś dziecko.
- Nie - zaprzeczył Ksiądz Dobrodziej - obecnie na Stolicy Piotrowej mamy Piusa XI. To on udzielił mi święceń kapłańskich. Mówiłem Ojcu Świętemu o was; przysyła nam swoje błogosławieństwo przeze mnie.
Chłopi uklękli i otrzymali dar od papieża.
- Również mam dla was prezent - powiedział tajemniczo Ksiądz Dobrodziej i poszedł na plebanię.
- Co to może być? - pytali się chłopi. - Może z Egiptu, Warszawy, albo z ... Turcji ...
- To jadłem w Warszawie - powiedział Ksiądz Dobrodziej wskazując na worek ziemniaków.
Wieśniacy z ciekawością pochylali się nad workiem i uważnie brali do ręki brązowe bulwy.
- Ziemniaki je się ugotowane, usmażone, lub pieczone - tłumaczył Ksiądz Dobrodziej.
Potem pokazywał im torbę z pomidorami, kukurydzą i papryką, częstował bananami i mandarynkami. Otworzył jakąś książkę i pokazał ryciny przedstawiające indyki, świnki morskie, perliczki, pawie i złote rybki, czyli karasie złociste. Powoli zbliżał się wieczór.
- Zanim się pożegnamy, nauczymy się pieśni, będącej symbolem polskości. To jest tzw. ,,hymn''. Jego tytuł brzmi ,,Mazurek Dąbrowskiego''. - Ksiądz Dobrodziej zaintonował: -
- ,,Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy, co nam obca moc wydarła, szablą odbijemy...''
Chłopi nigdy nie słyszeli tej pieśni. Słuchali niczym zaczarowani, a niektórzy samemu nie wiedząc dlaczego mieli łzy w oczach.
- ,,Na to krzykną wszystkie głosy: 'Dosyć tej niewoli, mamy racławickie kosy, Kościuszkę Bóg pozwoli'''.
Zapadł wieczór i chłopi serdecznie pożegnawszy się ze swoim nowym proboszczem powrócili do zagród. Zgodnie z planem Ksiądz Dobrodziej rozpoczął modernizację Pawlaczycy. Zaprowadził uprawy ziemniaków, kukurydzy, pomidorów. Wybudował szkołę i sprowadził podręczniki z Warszawy. Stamtąd sprowadził też lekarza, aby propagował higienę i leczył chłopom kołtuny. Planował wprowadzenie jeszcze wielu innych potrzebnych reform, ale wstrzymała je inwazja Niemców na Pawlaczycę w 1943 roku. Ksiądz Dobrodziej był świetnym kaznodzieją i spowiednikiem, wyznającym zasadę, że trzeba ,,nienawidzić grzech, ale kochać grzesznika''. Krzewił odmawianie Różańca i nawoływał do ochrony przyrody. Pragnął we wszystkich przejawach życia realizować wolę Bożą co często podkreślał. Zmarł w roku 2000 i niejeden chłop z Pawlaczycy zastanawiał się nad potrzebą wyniesienia go do chwały ołtarzy.
Żyd Pilzstein ubierał się na czarno; nosił jarmułkę, chałat i filakterię na prawej ręce. Miał siwe włosy i pejsy, nos był długi i noszący ślady po ospie. Jego żuchwa była dłuższa od szczęki górnej - podobnie jak u austriackiej dynastii Habsburgów. Wielu wybitnych ludzi było pochodzenia żydowskiego, ale żeby Habsburgowie?! W polskiej mitologii narodowej król Kazimierz Wielki miał mieć romans z Żydówką, więc czy coś podobnego nie mogło się zdarzyć kiedyś w Austrii, ewentualnie Hiszpanii, Niderlandach, Czechach, na Węgrzech, czyli tam gdzie kiedyś rządzili Habsburgowie? Ci co uważnie czytali ,,Mistrza i Małgorzatę'' wiedzą zapewne, że Korowiow zwany Fagotem wywodził główną bohaterkę od francuskiej królowej o tym samym imieniu. Czy czasem nie miał racji? Uczeni dowiedli, że początkowo ludzie mieli tylko jedną grupę krwi - dalszy podział wytworzył się pod wpływem kazirodztwa. Nasze geny pochodzą (jeśli nie od jednej) to przynajmniej od kilku kobiet. Takie są fakty. Więc kto wie?
Chcąc odwdzięczyć się chłopom z Pawlaczycy za uratowanie przed Niemcami, Pilzstein otworzył karczmę o nazwie Chlew Pijacki, rychło jednak pożałował swojego wyboru, do czego jeszcze wrócimy.
Państwo Anna i Lech Czarni mieli kilkoro dzieci; Janka, Wicka, Wacka i roczną córeczkę Kunegundę. Janek był najstarszy. Pewnego razu ,,buszował'' po kuchni, aż wylał na siebie zupę. czarny garnek wpadł mu na głowę i swoją zawartością spalił skórę i włosy, oraz oślepił jedno oko. Biedny chłopiec wzbudził żal i trwogę rodziców. Kowal pierwszy pospieszył na ratunek - schłodził rozpalony garnek. Nikt nie mógł go jednak usunąć z głowy. Kowal wywiercił w garnku otwór ba oko, otwory słuchowe, nozdrza i usta. Pokarmy i napoje chłopiec spożywał odtąd przez rurę. Rodzice go kochali, ale nikt nie chciał przyjąć chłopca na terminatora. Spotykał się też z dyskryminacją ze strony rówieśników. Czuł samotność i odrzucenie z powodu braku akceptacji dla swojej odmienności. Drugim przełomem w jego życiu było przybycie do Pawlaczycy Zecera.
- To pan pisał Biblię? - pytała się Anna Czarna. - Ksiądz Dobrodziej nic nam nie mówił o tym!
- Ja nie piszę książek, tylko je poprawiam - zaprzeczył Zecer. - W księdze historii i polityki wydrukowano wiele błędów, a ja zamierzam poddać je korekcie - powiedział tajemniczo.
- A mógłby pan wziąć naszego syna na terminatora? - zapytał się Lech Czarny.
Tak, przyprowadźcie go - poprosił Zecer.
- Janek, chodź proszę, ten pan chce ciebie widzieć - zawołała mama.
Przed Zecerem stanął nieśmiało chłopiec z czarnym garnkiem zakrywającym głowę.
- Chcą byś był moim terminatorem, a ja cię uczynię eksterminatorem. Eksterminatorem światowego kułactwa - mruczał pod nosem, głośniej zaś dodał:
- Oczywiście, chcę aby był moim uczniem.
Rodzina pożegnała się z synem przy figurze Maryjnej na rozstajach dróg. Zecer zabrał Janka do Warszawy. Tam lekarze zdjęli mu garnek z głowy i zdezynfekowali rany. Ocalałe oko okryli monoklem. Czarny prosił jednak, aby pozwolono mu nosić garnek na głowie, nasuwał mu bowiem wspomnienia z rodzinną wioską. Za przykładem majstra, terminator wstąpił do KPP, a w 1930 r. do Kominternu. Z czasem stracił wiarę w Boga, którego Zecer czynił winnym jego nieszczęścia. W 1939 r. kolaborował z Sowietami w Kobryniu, ale nie zdobył ani bogactw, ani urzędów, te bowiem przypadły komunistom pochodzenia żydowskiego i w mniejszej części także białoruskiego. Na własną prośbę został przeniesiony na front do Finlandii, gdzie ubił wielu jej obrońców, bohatersko stających w obronie swojego państwa. Brał udział jeszcze w wielu bitwach, w tym również pod Stalingradem, gdzie wśród Niemców wytworzyła się krwawa legenda straszliwego ,,Schwarzkopfa'', który dusił ludzi z taką łatwością jakby łamał patyki. Jeszcze w latach 80 - tych XX wieku w RFN okazało się z przeprowadzonego sondażu, że opiekunki do dzieci najczęściej straszą je: ,,Jak będziecie niegrzeczne, przyjdzie po was Schwarzkopf aus Stalingrad''... Po wojnie Jan Czarny znów znalazł się w Polsce. Był rok 1945, a państwo Czarni z tęsknotą oczekiwali powrotu syna. A ten wrócił. Z czarnym garnkiem na głowie, złotym medalionem z wizerunkiem Lenina na szyi, karabinem maszynowym w dłoni, cały ubrany na czerwono.
- Syny, wróciłeś! - krzyknęli rodzice. - Gdzieżeś ty bywał, czego się nauczyłeś? - pytali.
- Wielka rewolucja potrzebuje wielkiej krwi. Wybaczcie... - mówił z trudem. - Kochaliście mnie i ja was kocham, ale muszę to zrobić, aby na świecie zapanował pokój, zwyciężył socjalizm, aby wyzwolić klasy pracujące, niech Historia przyjmie ofiarę z waszego życia... - nie mógł dalej mówić.
Wziął karabin maszynowy i zastrzelił rodziców, potem zaś rodzeństwo.
- O wolności, ileż zbrodni popełnia się w twoim imieniu - pomyślał smutno.
Z kieszeni wydobył laskę dynamitu i rzucił go w kąt izby. Następnie zniknął w wielkiej chmurze dymu, ognia i siarki. Przeniósł się do Warszawy. Dom państwa Czarnych wyleciał w powietrze. Biedna kobieta - nie wiedziała, że ten komu oddała syna, już niedługo miał stać się jednym z największych zbrodniarzy w dziejach świata.