,Ja
Iwan, ty Iwan, prapłynion akiean! Bul, bul, bul. Żółtyj parachot,
podwodnyj parachot....'' - rosyjska wersja ,,Yellow submarine''
zespołu ,,The Beatles''
,,
[Simanis] Jak przystało na syna ciota (czarownika) celował we
wszystkich naukach. Nie tylko znał zwyczaje i właściwości
wszystkich zwierząt i roślin Burus, nie tylko potrafił wymienić i
opisać wszystkie żyjące w jego krainie rasy rozumne, czy opowiadać
z pamięci długie i zawiłe historie o Enkach. Jako pierwszy w swej
krainie poznał pismo tinezyjskie […], a ponieważ szczerze kochał
swój lud (i inne rodziny ludzkie też) zaczął rozpowszechniać
pismo, wędrując po całym Burus, a nawet wynalazł własne, przez
badaczy zwane simanijskim. Nie poprzestawał na tym. Z całym
poświęceniem troszczył się o lud portu Truso dotknięty czarną
śmiercią, leczył trędowatych, legendy mówią, o nim, że nawet
zmarłych stawiał na nogi. Pracował niczym Alan syn Jovana nad
machiną latającą, co nie udało się, za to z powodzeniem, na
długie wieki przed Aleksandrem Wielkim zbudował szklaną banię do
podróży podmorskich. Jednak kiedy konaci poprosili go, by swym
kunsztem doskonalił istniejącą już broń lub zbroję, bądź
wynajdywał nowe jej rodzaje , zawsze odmawiał, nie bacząc na
wysokość nagrody, czy srogość kary. Konaci […] cenili w nim
mędrca, wieszcza Ageja i Enków, a nawet czarnoksiężnika, bo
przewyższał ich wszystkich wiedzą, więc cenili go jako doradcę,
nauczyciela swych dzieci, lekarza, czy pomoc w zażegnywaniu sporów.
Przyjaźnił się z Władywojem Błyszczyńskim – panem na Wymroczu
i Błyszczydłach, oraz kupcami z Nowego Grodu Północy – Sadkiem
i Łubą Zinowiewem. Zasłynął podróżami na dno Morza Srebrnego i
do Nürtu z panem Błyszczyńskim i Sadkiem, oraz na leżące na
Dalekim Zachodzie wyspy Pijację i Żarłocję, gdzie czczono Čorty
Opiłę i Objadłę. W jego pogrzebie brali udział wszyscy konaci
Burus i wielu ich poddanych, których ongiś wyleczył, pocieszył,
czy udzielił rady'' - ,,Codex vimrothensis''
Tego
dnia pan Władywój, syn Władysława I, syna Ozera, syna Mladena,
syna Wołojara – Siły Wołu w zdobionym srebrem, bursztynem i
eburnem dworcu w Błyszczydłach gościł dwóch przyjaciół –
jednego z Burus, a drugiego z Nowego Grodu Północy. Simanis (Utu
Syman),
syn czarownika Kiravatasa, ukaranego zamianą w puchacza, był mężem
wycharsłym a wysokim, o brodzie czarnej i spiczastej. Nosił szatę
powłóczystą i błękitną, a do tego płaszcz ze skóry białego
niedźwiedzia.
Drugim
z gości pana Władywoja, zasiadających z nim przy stole obficie
zastawionym pieczystym i pucharami wina był kupiec Sadko Sitnicz,
noszący zielony kubrak wyszywany srebrem, a jego rude włosy i broda
splecione były w warkocze. Sadko na prośbę gospodarza rozpoczął
opowieść o swych przygodach, a jak zaczął opowiadać, to skończył
późnym wieczorem.
-
Nim zostałem kupcem – mówiąc to Sadko ukazał złote zęby i
gestykulował dłonią, na której każdy palec pokrywały
pierścienie – zarabiałem na chleb grając na gęślach. Byłem
ubogi do czasu gdy car jeziora Ilmen; potężny wodnik w
jasnobłękitnej szacie, o wijącej się, siwej brodzie, przepasany
szerokim pasem ze skóry złotych ryb, nauczył mnie zaklęcia, mocą
którego, ilekroć zarzucałem sieci, wyciągałem rybę o złotych
płetwach. Począłem w sprawie tej ryby zakładać się z
najbogatszymi kupcami mojego grodu i za każdym razem wygrywałem, aż
zdobyłem wielkie bogactwo. Któregoś dnia, gdy mój korab płynął
po Ilmenie, jego car wezwał mnie do siebie zsyłając ciszę na
jeziorze. Nie mogliśmy ruszyć z miejsca, przeto ciągnęliśmy
losy, kogo wrzucić do wody i po dwakroć wypadło na mnie. Wyrzucono
mnie przeto za burtę, a wtedy korab popłynął dalej. Car ilmeński
kazał mi grać na gęślach, a gdy mu zagrałem, począł tańczyć
– Sadko opowiadając to, bawił się złotym łańcuchem
zawieszonym na szyi. - Gdy car – wodnik tańczył, zerwał się
sztorm, zatapiający okręty. Było mi przykro z tego powodu, lecz
nie mogłem przestać grać. Sztorm dobiegł końca gdy posłuchałem,
czuwającego nade mną, świętego i dostojnego starca Nikoły, a był
to sam Weles wcielony, opiekun Nowego Grodu Północy. Na jego rozkaz
zerwałem struny, a wtedy ustał taniec a z nim sztorm. Car –
wodnik, pan wielki ilmeński uwięził mnie, lecz służąca na jego
dworze rusałka, której imię było Odka, pod postacią delfina
wywiodła mnie z podwodnego domu niewoli. Gdy wróciłem do Nowego
Grodu, moi towarzysze nie mogli się nadziwić, że żyję –
traktowali mnie jak Teosta, co wrócił spomiędzy martwych. O tak –
Sadko pił i opowiadał, a nikt nie ośmielał się mu przerwać –
liczne i dziwne były moje przygody! Kiedy płynąłem z poselstwem
do Swenelfa – króla Waregów, mój okręt zatonął, a ja
pogrążywszy się w odmętach Morza Srebrnego spotkałem luzony. Nie
wiecie co to takiego? Ano, znalazłem się wśród mężów i
niewiast o rybich ogonach, skórze barwy starej kości słoniowej i
upojnym głosie; coś jak syreny. Zrodziła je pani Jurata. Pobyłem
u nich parę miesięcy, ucząc się ich mowy i poznając ich pieśni
a legendy. Luzony noszą dużo pereł, nakłuwają się igłami z
rybich ości, aby tworzyć malowidła na skórze, pasą ławice ryb,
a foki służą im za psy. Sławią Juratę, a ich władcy nie
prowadzą wojen. Żywią się jeno rybami i wodorostami, foczym
mlekiem i omułkami, oraz promieniami Słońca i Księżyca jak
wodniki. Nie ma u nich rabów, nie ma też wielożeństwa i
rozpusty... - Sadko rad byłby jeszcze wiele powiedzieć, ale wino i
zmęczenie plątały mu język. - Luzony, ponadto, rozmawiają z
gwiazdami i planetami jak Centaury, o tyle powiem! A innym razem –
zaczął trzecią już tego wieczora opowieść – zbankrutowałem
gdy mój korab zatonął. Opuściłem Nowy Gród i pracowałem na
wielką rzeką Volgą jako burłak. Nie wiecie kto to taki? Ano, taki
człowiek, co holuje barki – strasznie ciężka praca. Stałem się
tak biedny, że pożywiałem się jedynie chlebem i solą. Działo
się tak, aż duch rzeki Volgi, płacący dań Welesowi, zamienił
złowione przeze mnie ryby w srebrne monety. Widzicie więc moi mili,
że zaznałem i bogactwa i biedy; jadłem śmietanę i miód. Jeśli
czegoś mnie to nauczyło to tego, że nie bogactwa są
najważniejsze, a ich prawdziwa wartość polega jeno na tym, że
można się nimi dzielić – były to ostatnie sensowne słowa,
jakie Sadko wypowiedział tego wieczora.
Potem
zaczął płakać i śpiewać, a pan Władywój i mędrzec Simanis
uznali, że najlepiej zrobią kładąc się do łóżek.
Rano
Simanis z Burus zaprowadził przyjaciół na majdan, gdzie pokazał
im pęcherz szklany, rozmiarami przypominający skaczącą chatkę
Baby Jagi.
-
Podobne konstrukcje – oznajmił – tworzą wodne pająki –
topiki. Budują one dzwony z baniek powietrza przytwierdzane do dna
pajęczyną.
Po
oddaniu czci Juracie, badacze niezbadanego żywiołu wypłynęli na
Morze Srebrne korabiem ,,Gryf
Wieletów'',
a gdy byli już daleko od brzegu, wsiedli do szklanej bani i w jej
wnętrzu zamknięci, pogrążyli się w zimnej wodzie. To co ujrzeli,
przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Oczy bolały ich od licznych
i jaskrawych barw i odcieni ryb, ślimaków, krabów, krewetek i
meduz. Ujrzeli mnóstwo morskich żółwi, ciekawie wpatrujących się
w przybyszów z lądu rusałek i wodników na morskich koniach,
jednorożców, smoków, syren, koralowych drzew rodzących złote i
srebrne monety, oraz świątyń i pałaców zbudowanych przez ludzi z
morza z zatopionych skarbów. Gdy powrócili na pokład swojego
okrętu, uznali to co widzieli za sen, a wielu uważa, że tak było
w istocie.
*
,,
[…] Chąsiebnicy, to jest piraci i korsarze pojawili się w erze
dziesiątej, a pierwszym z nich był Sumir, pływający na korabiu
zwanym 'Arłat'. Różnica między piratem a korsarzem polega na tym,
że ci pierwsi atakują statki wszystkich nacji, podczas gdy ci
drudzy często służą władcom, którzy wydają im listy kaperskie
, uprawniające do grabienia floty handlowej
przeciwnika.
Cienka jest to granica i łatwa do przekroczenia, zaś listy
kaperskie nie czynią nikogo mniejszym zbrodniarzem niż ich brak.
Chąsiebnicy są okrutni jak same Čorty, ciemni i zabobonni, oraz
tchórzliwi bowiem napadają jeno bezbronne korabie pełne towarów,
lecz unikają niebezpiecznej dla nich floty wojennej. Wielu z nich
para się magią naturalną – zaklinając wiatry i prądy,
unieruchamiając napadane statki, czy nosząc w uszach złote
kolczyki w celu poprawy wzroku. Do najgroźniejszych piratów
należeli chąsiebnicy z Wolina i Velehradu, korsarze z Tmu –
Tarakanu, Nürtu, Jutii, Ultima Thule, piraci z Sinea, którym w erze
jedenastej przewodziła księżniczka Vako, słowiańscy Wolni
Bracia, mający swe siedziby za porohami Tinerpy i przez Morze Ciemne
najeżdżający nawet Troję i Amazonię, celtyccy scotae, Germanie z
Jutlandii, Urvegowie, Sweno – Sujoni, czy wreszcie Murzyni z
plemienia Sumali […]'' - K. Oppman ,,Perłowy latopis''
Kiedy
Simanis z Burus siedział w swej kajucie pogrążony w pracy nad
zapisywaniem i malowanie drogocennymi farbkami na pergaminowych
kartach tego wszystkiego, co razem z panem Władywojem i Sadkiem,
obecnie pijącymi grzane piwo i grającymi w kości, widział na dnie
morza zamknięty w szklanej bani, ,,Gryf
Wieletów'',
flagowy okręt floty Błyszczyńskich stanął jakby zapuścił
korzenie. Wiatr przestał dąć w żagle, które rusałki uszyły z
białej chmury. Sadko wciąż rozmyślał o wiecznie młodych,
wolnych od najmniejszej skazy twarzach syren i okeanid, bladych jak
kość słoniowa i ozdobionych wolimi oczami o czystym i niewinnym
spojrzeniu. Porównywał je z młodziutkimi, obwieszonymi sznurami
pereł dziewicami luzonów, które pluskały się w potoku
Szakłackim, gdzieś na karpackiej ziemi, zanosząc pełne radości
pieśni ku czci Juraty, która w erze dziewiątej zrodziła pierwsze
istoty z ich rasy. Jednak i Sadko pochłaniający grog niczym
Czarnobóg z Vovel wody Visany, poczuł, że coś jest nie w
porządku. Na Morzu Srebrnym zapanowała cisza, a nie była to zwykła
cisza na morzu... Ku ,,Gryfowi
Wieletów''
coraz szybciej płynął korab piracki napędzany wiosłami, z czarną
stanicą powiewającą na maszcie. Chąsiebnicy sposobili się do
abordażu, już mieli zarzucić zakończone hakami liny na burty
napadniętego statku. Już pan Władywój dobył miecza z ozdobnej
pochwy, a cała załoga ,,Gryfa
Wieletów''
porwała za broń, gdy jeden tylko Simanis, zdawałoby się głuchy
na nadchodzący szczęk oręża i ślepy na mającą popłynąć
krew, stanął na dziobie, rozłożył ręce i w swoim języku, mowie
Bałtów z Burus, jął wzywać pomocy Enków.
-
Panie Czterech Wiatrów, Lotny Striboże, Pochwiście, którego
oddech szeleści w zbożu, ocal ten korab i jego załogę! - głos
miał spokojny i donośny, pełen ufności.
-
Doktorze! - zawył Sadko wywijając okutą żelazem , kolczastą
pałką. - Zrób coś, bo giniemy, a na modły przyjdzie jeszcze
czas! - Simanis z Burus zdaje się nie słyszał tego, dalejże
przyzywał Pochwista, a ów przybył, łopocząc skrzydłami.
W
chwili rozpoczęcia abordażu zerwał się straszliwy wicher. Zerwał
liny i zniweczył zaklęcie czarownika piratów. Korab morskich
rozbójników, gnany wielką sztormową falą, Pochiwst rzucił
gdzieś na drugi koniec Morza Srebrnego. Nie zatopił go, choć
mógł, bo Agej chciał aby piraci dostali drugą szansę. Ci jednak
nie wykorzystali jej. Przeciwnie. Pod wodzą swego kapitana Svena
Ulriksona z grodu Vitalis w ziemi Waregów, niestrudzenie łupili i
zatapiali kupieckie korabie z Narvy i Nowego Grodu Północy,
świecili pożogą w oczy Skuta Skotunga; króla Birki, aby móc
splądrować jego skarbiec, przeczesywali z łopatami wyspy Gotów i
Burgundów, lecz na mocy klątwy sprawiedliwej Juraty daremne były
ich trudy. Źli i zadłużeni nienawiścią, opuścili Morze Srebrne
i wstąpili do floty wojennej Getelinora, króla Brytów o olbrzymim
wzroście. Morskie ludy żyjące u stóp bursztynowego tronu Juraty
odetchnęły z ulgą.
Na
pokładzie ,,Gryfa
Wieletów''
gościła księżniczka Zlatovlaska; morska panna przedziwnej
piękności, odziana w suknię uszytą z blasku Miesiąca. Pan
Błyszczyński, Sadko i Simanis spodobali jej się, przeto
powiedziała im jak odnaleźć skarb.
-
Słuchajcie śpiewu fal w wielkiej ciszy i skupieniu, aż usłyszycie
w nim słowa w pradawnej, toropieckiej mowie syren i morskich
rusałek. Fale białogrzywe, córy Juraty, wskażą wam brzeg, gdzie
trzeba kopać – pan Władywój i Simanis podziękowali, ale
odmówili.
-
Majętności mam dosyć, a wypłynąłem z filozofii [umiłowania
mądrości], nie zaś by zbierać złoto – odrzekł pan na Wymroczu
i Błyszczydłach.
Wówczas
morska panna w uniesieniu prorockim, rzekła nieswoim głosem:
-
Któregoś dnia z łona Dziewicy wyjdzie Dziecię, przed którym
pokłonią się smoki i pantery, a idole na Jego widok w proch się
rozpadną. Ono sprawi, że ,,bogowie,
którzy nie stworzyli Nieba i Ziemi, znikną spod tego Nieba i
Ziemi''
– gdy uniesienie minęło, pożegnała się z badaczami morskich
głębin, po czym dała nura w fale. Ponownie ujrzeli ją dopiero w
Nawi Jasnej.
*
,,Latający
Holender, postać
z legendy sięgającej XVII w., według której holenderski kapitan
van Straaten, potępiony za bezbożność bezustannie tuła się po
morzu, nie mogąc dobić do żadnego portu. Podanie związane
pierwotnie z Przylądkiem Dobrej Nadziei przedostało się na
wszystkie morza. Od czasu romantyzmu wielokrotnie opracowywane w
literaturze, w Anglji przez Scota i Merryota, w Niemczech przez
Hauffa i in. wreszcie przez Heinego, który wprowadził odmianę, że
bohater zostaje w końcu odkupiony przez ofiarę kochającej
kobiety. Motyw ten zużył R. Wagner w swej operze 'Latający
Holender' (1841'' - ,,Encyklopedia Powszechna Wydawnictwa Gutenberga
tom 8 Kolejowe sądy rozjemcze do Laud William''
-
A trzeba wam wiedzieć, zacni panowie – Sadko siedząc przy kuflu
piwa rozpoczął kolejną ze swych niezwykłych opowieści – że
kiedyś, może dawno, a może niedawno, pewien piesek ścigał kotka,
a kotek – hyc! - na drzewo. Piesek pod nim waruje i szczeka, a
kotek – fiku – miku, zrobił na pieska siku. O! Piesek zrobił
się zły i prawi: ,,No,
kotku, zejdźże z drzewa, a ja ci pokażę''.
A kotek na to: ,,Co
mi pokażesz? Swój zadek?''
Zlazł z drzewa, podrapał pieskowi kufę albo mordę, a piesek, hyc,
hyc, uciekł kiej ten zając. Tak to było, zacni panowie i nikt tego
nie zmieni – żeglarz Sadko zakończył opowieść, myślę, że
nie najwyższych lotów.
Od
momentu opuszczenia portu w Błyszczydłach, pan Władywój, Sadko i
Simanis po piętnastokroć zanurzali się w zimnej głębinie, a
morze odsłaniało ich oczom coraz to nowe swe dziwy. Jak podają
starożytne kroniki, czternaście lat przed wyprawą ,,Gryfa
Wieletów'',
po Morzu Srebrnym pływał inny statek, załadowany złotem, eburnem,
bisiorem i jedwabiem dla władców ziemicy Waregów. Kapitanem na
nim był mąż o imieniu Kozieła (Cosela), który miał bródkę
niczym – wypisz – wymaluj – kozioł Mendes odbierający cześć
bałwochwalczą w starożytnym Egipcie. Niestety rozum kapitana
Kozieły – pierwszego po Juracie na korabiu ,,Tysiąc
Młodych''
był znacznie krótszy niż jego rudosiwa broda. Ponad wszystko
pragnął by jego korab płynął szybciej niż wszystkie inne
okręty, a do tego był niezatapialny; niby wieloryb uczyniony ręką
ludzką. Dążąc do tego usilnie, niczym Nicolas Flamel trudzący
się w poszukiwaniu Kamienia Filozoficznego, któregoś wieczora,
kiedy Chors srebrzył czarne fale, kapitan zwołał w swej kajucie
naradę. Jako Słowianin będąc zwolennikiem władzy wiecu, zaprosił
do udziału w niej wszystkich członków, od bosmana do majtków.
Narada trwała do północy, a przebieg miała wielce burzliwy. W
końcu, dowodząc, że większość nie zawsze musi mieć rację,
żeglarze zgodzili się ze swym nieco przygłupim kapitanem, że
najlepiej będzie odebrać Juracie Różę Wiatrów (Rosa
Vitaren)
– czarodziejski kwiat, w którym zaklęta była moc wywoływania i
uciszania sztormów. Gdy już podjęto uchwałę i obito kijami
majtka Suzika, który śmiał zaprotestować przeciwko owemu
zuchwałemu świętokradztwu, poczęto ciągnąć losy, aby ustalić
kto ukradnie Różę Wiatrów. Wypadło na kapitana, o którym, choć
nie był zbyt mądry, nie można było powiedzieć, że był
tchórzliwy. Gdy korab zacumował w niewielkiej zatoczce, kapitan
Kozieła dziarsko wyskoczył na ląd. Ujrzał Juratę, od której
piękności przez długie chwile nie mógł oderwać oczu. Jurata
Aredvi Maris, córka i siostra Mokoszy, królowa mórz i oceanów,
najpiękniejsza z Potęg Oceanu Ziemskiego, spoczywała na piasku
razem ze swymi dwórkami – pełnymi wdzięku morskimi rusałkami,
pogrążona we śnie. W jej rozpuszczonych, czarnych włosach
połyskiwały perły i bursztyny. Odziana była w zwiewną a
powłóczystą suknię z białej materii, bardziej miękkiej niż
jedwab i cenniejszej niźli złoto i srebro, oraz w królewski
płaszcz z grudek jantaru. W jej białej, do eburnu podobnej dłoni
trzymała mokrą, płonącą purpurą i złotem Różę Wiatrów.
Kapitan Kozieła, drżący jak osika, na samą myśl by narazić się
na gniew potężnej i sprawiedliwej bogini morza, która już raz
zatopiła świat spienionymi falami, zakradł się cicho niczym kot
Bajun, polujący w puszczach wyspy Kidan na kosy i bażanty, po czym
z krwią zimną jak u węża Gorynycza niszczącego Kalinowy Mostek
prowadzący do Krainy Życia za Trzydziewiątym Carstwem, ostrożnie
wyjął płonący i pulsujący jak serce zaczarowany kwiat z jej
jasnej dłoni, po czym nie oglądając się za siebie pognał na
statek. Marynarze dumni ze swego kapitana, czym prędzej podnieśli
kotwicę i wypłynęli na pełne morze. Niestety – rozkazywać Róży
Wiatrów nie byliby władni nawet Hermes Trismegistos, Merlin i
Twardowski, a cóż dopiero prości żeglarze. Róża Wiatrów
słuchała jeno samej Juraty. Korab ,,Tysiąc
Młodych''
zamienił się w statek – widmo. Odtąd naznaczony przekleństwem
pani Morza Srebrnego, a może tylko ludzkiej głupoty, przez długie
lata pędził po najdalszych morzach i oceanach, a jego załoga
nigdzie, ani przez chwilę nie znajdowała odpoczynku. Statek widmo
(korabus
fantomus)
gdziekolwiek się pojawił, przynosił sztorm najstraszliwszy ze
straszliwych, taki, który Słowińcy nazywali Białym Szkwałem.
Kapitan Kozieła wraz z załogą po tysiąckroć zdążył pożałować
swej zuchwałej i pełnej głupoty decyzji. Żeglarze, wycharśli
jak szkielety, a mokrzy jak gąbki, przez lata ogłuchli od ryku
spienionych fal o oślepli od blasku piorunów. Ich szaty obróciły
się w łachmany, a sen i jawa zlały się w jedno. Wreszcie
czternastego roku tułaczki znów wpłynęli na wody Morza Srebrnego,
gdzie natknęli się na ,,Gryfa
Wieletów''.
-
Stój! - zawołał z mocą Simanis, a jego słowa powstrzymały
statek – widmo przed staranowaniem flagowego okrętu
Błyszczyńskich. - Starucha Zima cztery córki miała: Szron, Szadź,
Gołoledź i Przymrozek... - rozpoczął zamawianie, którym uciszył
wiatry i wygasił pioruny. - Czego chcecie?
-
Spokoju i przebaczenia – rzekł kapitan widmowego okrętu.
-
Obraziliście Juratę, kradnąc jej Różę Wiatrów – przemawiał
filozof Simanis z Burus. - Trza wam rzucić kwiat w odmęty i błagać
wybaczenia. Jurata jest sprawiedliwa i groźna a potężna jak
żywioł, którym włada, lecz litość nie jest obca jej
królewskiemu sercu... - kapitan Kozieła nie zwlekając cisnął
zaczarowany kwiat do morza, a jeden z marynarzy, imieniem Mulen
skoczył za nim w fale, by już nigdy się z nich nie wynurzyć.
Wtedy
to czarne chmury ustąpiły miejsca złotym promieniom Słońca, a
żeglarze odzyskali utracone zmysły, jakby zbudzili się z długiego
i bardzo złego snu. Uzupełnili zapasy korzystając z hojności
załogi ,,Gryfa
Wieletów'',
po czym odpłynęli w kierunku Carstwa Nawi.
Simanisa
niepokoiły wieszczby o kapitanie Koziele, przeczytane w ,,Księdze
Salamandry'',
bo mówiły, że marnie skończy. Jakkolwiek by było, w erze
trzynastej imię Bogdan Kozieła nosił mający niepokojąco koźle
rysy twarzy wykidajło strzegący warszawskiego lupanaru, gdzie
czarownice zamieniały ludzi w osły.
*
Gdy
dzień przechodził w wieczór, a ciemne fale skrzyły się srebrem,
doktor Simanis z Burus pokazywał i objaśniał swym przyjaciołom
barwne miniatury w jakiejś uczonej księdze.
-
Jak podaje napisana w Cesarstwie Lemurii ,,Księga
Zmian''
(Boka
Metamorfosis),
w najciemniejszej i najzimniejszej głębinie Oceanu, gdzie nie
dochodzi Słońce i którą omija większość ryb, żyją Wypławy i
Błyskoludzie. Autor omawianego przeze mnie dzieła, czcigodny
mędrzec Kuo – dzyan z Dholi podaje, że wypławy to płaskie,
ciemnoszare robaki długie jak węże boa, zaopatrzone w wyłupiaste,
czarne oczy. Polują na ryby, strzykwy, rozgwiazdy, jedzą też małże
i liliowce. Z istot wodnych spotykanych w Burus i Sklawinii
najbardziej przypominają robaki wypławki szare. Z kolei
Błyskoludzie to podobni do istot z naszej rasy mężowie i
niewiasty. Są nadzy, bo w głębinie nie potrzebują ubrań,
oddychają skrzelami i przez skórę, oraz mają moc świecić
różnymi kolorami. Zarówno Wypławy i Błyskoludzi stworzyła
Jurata mocą swego łona, sława jej. Żałuję, że w Morzu Srebrnym
mamy bardzo małe szanse na spotkanie i bliższe poznanie tych
niezwykłych istot – Władywój Sadko słuchając wykładu doktora
popijali rum ze złotych kielichów i zagryzali suszonym dorszem.
Potem
zaś pan Błyszczyński począł opowiadać o swej wyprawie do Lasu
Snów leżącego w pobliżu grodu zwanego Śnin, potem zaś
opowiedział o Lesie Niekochanych. W Lesie Snów, pan Władywój
spotkał ponoć leśnego bożka, syna Boruty, co miał wygląd ni to
człowieka, ni to kozła, pokryty był jasnym mchem i nic nie robił,
jeno spał i śnił, a jego sny natychmiast stawały się
rzeczywistością. Z kolei w wyprawie do Lasu Niekochanych jego
przewodniczką była rusałka Cyregora o szarych włosach, z rodu
Popiełek. Pokazała panu Błyszczyńskiemu nagą, trupiobladą
dziewczynkę, która urodziła się bez głowy, a z jej szyi
wyrastały dwa maleńkie czułki, podobne do tych co mają ślimaki.
Za pomocą tych czułków, dziewczynka płakała i prosiła, aby ktoś
ją pokochał...
-
E, panie na Wymroczu, cosik smutno się ta wieczorynka zapowiada! -
przerwał kupiec Sadko. - Miast bajdurzyć o duchach i strachach,
może lepiej zagralibyśmy w karty, albo w kości? - przyjaciele się
zgodzili, lecz nie dane im było spędzić tego wieczoru w spokoju.
Kiedy
w najlepsze zabawiali się grą w wista, okręt, chciałoby się
powiedzieć - ,,stanął
dęba''
jak
koń, stół poleciał przez całą kajutę, a w drzwiach ukazał się
majtek wołający:
-
Ty co się modlisz, ty co walczysz i ty co żywisz! - zawołał do
Simanisa – filozofa – czarodzieja, pana Władywoja – rycerza i
Sadka – kupca. - Okręt w niebezpieczeństwie! Wąż morski go
oplata! - trójka odkrywców powstała z pokładu i wybiegła bronić
korabia.
Pan
Błyszczyński i Sadko porwali za topory, oręż krasnoludów z gór
Nürtu i razem z innymi żeglarzami jęli śliskie od wody, pokryte
grubą, czarną skórą cielsko gada o żółtym podbrzuszu i białych
oczach, które z daleka można byłoby wziąć za gwiazdy. Wąż
morski szalał z bólu, lecz nie puszczał zdobyczy. Rozdziawił
potworną paszczę, a z jego kłów polały się strumienie palącego
jadu. Porwał bosmana, przebił go kłem na wylot, jednocześnie
wypalając trzewia jadem, po czym cisnął go daleko w morze. Kiedy
pan Władywój i Sadko rąbali cielsko potwora, niczym pijany Drwal z
Pawlaczycy rąbiący ule, doktor Simanis z Burus stanął na dziobie
i rozłożywszy szeroko ręce, począł donośnym głosem przyzywać
pomocy Ageja przez Juratę. Walka dobiegła kresu. Wąż morski
wyprostował się jak rażony prądem i zawył przeciągle jak
okrętowa syrena, po czym coś większego i groźniejszego odeń
wciągnęło go w głębinę i pożarło. Po kwadransie zdębieli
żeglarze ujrzeli jak z fal wyskakuje morski potwór barwy
jasnozielonej, przypominający olbrzymią rybę. Był większy niż
największy wieloryb, jego czerwone oczy świeciły jak latarnie, zaś
z głowy wyrastało coś na podobieństwo wędki do łowienia
mniejszych stworzeń. Gdy potwór zniknął w falach, była już
księżycowa noc. Nic nie mąciło jej spokoju.
-
Zaiste – szepnął Sadko – jak mówi ,,Księga
Salamandry''
są na Niebie i Ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
-
Z tego co ja wiem, te słowa wypowiedział niejaki Eibon z Hiperborei
– zaprzeczył pan Władywój. - Był to groźny czarownik, co na
starość zdziwaczał. Osiadł w pustelni i począł rozmawiać z
obrazem uczynionym własnymi rękami, lecz ów obraz ani razu mu nie
odpowiedział. Stąd się wzięło przysłowie: ,,Gadał
dziad do obrazu, a obraz ani razu''.
A zmieniając temat, zapewne jest wam wiadomym, filozofie, jaką
żeśmy istotę spotkali?
-
To Indrik – rzekł Simanis, a wszyscy zadrżeli słysząc to imię
– podnóżek Juraty. ,,Gołębia
Księga''
nazywa go ,,matką
wszystkich zwierząt'',
ale jak mówi moje kolegium mędrców, podkreśla to jego rozmiary, a
nie pokrewieństwo z innymi stworzeniami....
-
Jak to dobrze, że ów Indrik jest po stronie sług Ageja – rzekł
Sadko i poszedł spać.
Tego
dnia, pan Błyszczyński i jego towarzysze dostąpili wyróżnienia,
niemal równie rzadkiego i upragnionego jak błogosławieństwo
błyskawicą przez cara Peruna. Oto sama Jurata, równa Mokoszy
królowa Wszechmorza, zaprosiła ich do swego bursztynowego pałacu,
skrytego na piaszczystym dnie, pośród zimnej toni. Piękno zamku
otoczonego złotą kratą zapierało dech a oszałamiało i poruszało
serce mocniej niż w najpiękniejszych balladach plemienia Samotów.
Siedziba Juraty lśniła wszelkimi odcieniami złota, a jej blask
przypominał latarnię. Wzniesiona została z zamienionej w bursztyn
krwi Mokoszy, którą ta wylała, tłukąc zwierciadło zawierające
mającą się narodzić Juratę. Pani owego zamku, smukła, wysoka o
włosach długich i czarnych, oczach niebieskich a cerze białej i
nieskazitelnej, przewyższała urodą wszystkie usługujące jej
morskie nimfy. Jurata, promieniująca niewysłowionym pięknem,
królewską godnością i wdziękiem, pełna zarazem nadludzkiej
potęgi i właściwej niewiastom delikatności, odziana była w
suknię z bursztynowych grudek, a jej biała płeć skrzyła się od
złota i drogich kamieni. W ręku trzymała złoty trójząb
wzniecający fale, na szyi miała zawieszony Pryzmat –
czarodziejski jantar wyświetlający to co było, jest i będzie, zaś
jej skroń wieńczył złoty diadem z szafirem pokazującym jej
myśli. Przy jej tronie stali Anatolij Rdzeniejew – nagi, odziany
jeno w kapitańską czapkę mężczyzna stworzony bez skóry, który
w milczeniu ogryzał kotwicę, był bowiem Enkiem rdzy, oraz Kellu
Simi – Abö; młody Ox, człowiek z głową foki. Sala tronowa, w
której znaleźli się pan Władywój, Simanis i Sadko olśniewała
bielą, lazurem i złotem, zaś sam głos królowej sprawiał
nieopisaną rozkosz. Podane z złotych naczyniach wino i pieczone w
popiele tuńczyki również nie miały sobie równych. Uwagę pana
Błyszczyńskiego przykuło, stojące na marmurowym postumencie
porcelanowe akwarium okrągłego kształtu. Wewnątrz pływały,
leniwie ruszając podobnymi do welonów płetwami, dwie dorodne ryby,
przypominające pospolitego karasia. Pokrywające je łuski były
ukształtowane z dukatowego złota i świeciły niczym maleńkie
słoneczka.
-
Podobają ci się, synu Męża? - spytała Jurata. - To są owe
słynne złote rybki, o których tyle opowiadają podróżnicy
wracający z Sinea. Ryby to magiczne; mają moc spełniać życzenia
tych co je łowią, jednak choć cierpliwe, spełniają tylko te,
spełniają tylko te, które nie stoją w sprzeczności z wolą
Ageja. Ludzie najczęściej nie potrafią i nie chcą tego zrozumieć
i uszanować, dlatego tylko nielicznym, tym o prawym sercu, dane jest
złowić złotą rybkę. Moje dzieci; syreny a morskie rusałki
lepiej z nimi żyją.
-
Dlaczegóż to twierdzisz, pani, że ludzie nie umieją mądrze
korzystać z twego daru? - spytał pan Władywój, choć przecież
znał odpowiedź.
-
Czyżby ci tajną była ta opowieść, którą wasi guślarze
usłyszeli w falach? - zdziwiła się Jurata. - Posłuchaj. Ongiś na
słowińskiej ziemi, kiedy kneź Kuszoba włodarzył w Canum, w
walącej się chatce nad morzem, mieszkali staruszek i staruszka. W
wielkiej biedzie żyli, a starucha dziadka co dzień biła i łajała,
że wracał z pustymi sieciami. Kiedy posłałam w jego sieci złotą
rybkę, a ta w zamian za darowanie życia, za każdym razem dawała
coraz to nowe bogactwa. Jednak żona rybaka nie umiała się cieszyć
z tego co miała i dziękować za to Agejowi, lecz wciąż chciała
więcej i więcej. Wreszcie zażądała tego, by mogła zająć moje
miejsce. Grecy nazywają to hybris;
pychą i uznają za najcięższy z grzechów. Złota rybka nie mogła
tego spełnić, lecz na zawsze znikła w falach, a rybak i jego żona
znów zamieszkali w walącej się lepiance. Słońce, Księżyc i
gwiazdy dawno by zniknęły, gdyby się znajdowały w zasięgu
drapieżnych rąk ludzkich – zakończyła Jurata.
Przyjaciele
zabawili na dnie morza jeszcze trzy miesiące, podejmowani z wielką
gościnnością przez Juratę i Swaroga, zaś na lądzie miano ich za
zmarłych.
Czarnotka,
córka Widługa jaśniała pięknem niezwykłym nawet jak na morską
nimfę. Smukła i wysoka, o nieskazitelnie gładkiej, jasnej cerze,
oczach niby łuski szafirowego smoka, włosach zaś długich,
czarnych i cudownie jedwabistych, odziana była w sięgającą kostek
suknię jasnobłękitną niczym oczy Kaina. Nosiła ponadto trzy
sznury pereł na szyi, kolczyki z białych muszli ślimaczych i złoty
diadem z wizerunkiem delfina. Sadko wybrał ją idącą lekkim
krokiem przez salę balową z orszaku trzydziestu tysięcy czeltic,
jak Liteńczycy nazywali morskie rusałki, pełnych wdzięku
służebnic Juraty. Spodobali się sobie, a Jurata związała ich
dłonie sznurem białych pereł i dała do wypicia złoty puchar
pełen wina, na znak zawarcia ślubu. Teraz zaś odbyło się wesele.
Czarnotka żegnała się ze swym przyjacielem i towarzyszem
dziecięcych zabaw. Był nim Czrezpa (Serespa);
noszący muszlę morski ślimak wielki niczym smok, a maść jego –
bursztynowa. Pan Władywój i Sadko krzywili się nieznacznie, gdy
śluz Czrezpy kapał im na ubrania.
-
Powiadają wędrowcy, że gdzieś w Afryce, za Kongiem i Nigrem –
opowiadał Simanis ogryzając udko kury morskiej – żyją czarne i
nagie ślimaki, wielkie jak słonie i ogałacające dżungle z
roślin... - oprócz Czrezpy przychodziły pożegnać Czarnotkę
również inne morskie istoty; syrenka Doris, morskie rusałki, biały
koń morski, foka, murena tygrysia i parę innych bajecznie
kolorowych ryb. Panna młoda na prośbę samej Juraty ujęła swą
złotą lirę, zdobioną głowami dwóch rogatych smoków i poczęła
śpiewać głosem słodkim i upajającym. Jej pieśń opowiadała jak
ongiś, przed dwoma wiekami, książę Sołuń z antyjskiej ziemi,
usiłował ją uwieść i posiąść, przeto chodził za nią,
natrętny, ilekroć ona opuszczała fale. Czarnotka nie pragnęła
jego towarzystwa, bo choć młody, piękny i bogaty, miał serce
puste, znające jeno co to jurność, lecz nie znające jeszcze
miłowania. W końcu, gdy książę Sołuń, już szykował się by
obalić ją na piach i zedrzeć z niej szaty, by móc sobie dogodzić,
Czarnotka pokazała mu czarodziejskie lustro, a w nim ujrzał miast
swojej twarzy pysk Paskudy; Čorta rozpusty. Przestraszony i
skonfundowany, czym prędzej powrócił do swej ziemicy. Zabawa
potrwała jeszcze z piętnaście dni i nocy, po czym przyjaciele
opuścili morze. Sadko i Czarnotka mieli zamieszkać w Nowym Grodzie
Północy, nim to jednak nastąpiło, pan młody udał się razem z
panem Błyszczyńskim i Simanisem do ziemicy Waregów, dawniej zwanej
Nürtem, z misją od Juraty każącej zdjąć czar z pewnej panny,
zamienionej w łosia. Wyruszyli więc na północ, zaś Czarnotka
oczekiwała na dnie morza, aż jej mąż zabierze ją do swego grodu.
*
Gdy
wędrowcy szli przez nieprzebyte puszcze Nürtu, zasięgając języka
u leśniczych królów wareskich i leśnych ludzi, któregoś dnia
zaszedł im drogę szary basior, większy niż to bywa u wilków.
Miał czworo oczu i nie okazywał właściwego dzikim zwierzętom
lęku
przed człowiekiem. Przeciwnie; toczył pianę z pyska, obnażał
białe kły i gotów był rozszarpać trzech silnych mężów wraz z
ich zbrojną eskortą. Wszystko to aż krzyczało, że napotkany
basior nie jest wilkiem, jeno wilkołakiem. Skoczył w stronę Sadki
i zatopił kły w jego udzie. Byłby zabił, lecz doktor Simianis
porwał za żelazne widły, które otrzymał na dnie morza od Juraty
i z całej siły uderzył nimi Neura między oczy. Ów natychmiast
zapadł w sen, a pękła mu skóra na brzuchu. Pan Władywój i
Simanis zdjęli zeń skórę i spalili ją w ognisku, a wtedy
wilkołak stał się człowiekiem i nie mógł już przybierać
wilczej postaci. Niestety wobec rany Sadki, próżnym się okazał
cały kunszt znachorski Simanisa.
-
To czarodziejskie zranienie – orzekł filozof. - Mogę je jedynie
złagodzić, tak, że będziesz kulał, ale całkiem wyleczyć może
je tylko Czarnotka, twoja żona.
-
Oj, cosik mi się nie wiedzie – utyskiwał Sadko.
-
Przed potopem – ciągnął doktor Simanis – żył król Lech III,
którego spotkała na wyspie Seylan podobna przygoda. Został
naznaczony zranieniem jako karą za to, że robił nie to co mu Agej
wyznaczył. Myślę, że to samo można by powiedzieć i o tobie.
Po
tej przygodzie drużyna znów ruszyła przed siebie, mając gęsty
bór ze wszystkich stron. W swojej wędróce napotkali jedno z
plemion leśnych ludzi, którzy sporządzali z krzemienia toporki i
walczyli nimi przeciw górskim trollom. Leśni ludzie powiedzieli
wędrowcom o nawiedzającej ich terytoria łoszy, mającej białą
łatkę na nodze. Twierdzili z całym przekonaniem, że była to
córka króla ziemicy Gamla Uppsala, przez zły czar zamieniona w
zwierzę, a nikt z myśliwych nie ważył się na nią polować.
Przyjaciele zabawili parę dni w wiosce leśnych ludzi, aby uzupełnić
zapasy. Trzeciego dnia Sadko zabrał włócznię i ruszył na
oparzeliska. Wypatrzył łoszę i już chciał ją ubić, gdy
nadbiegł pan Władywój i wyrwał mu oręż z ręki.
-
Co robisz, chachle? Przecież to człowiek, choć kryje się w
zwierzęcej postaci! - gdy to powiedział, łosza stała się cudną
panną, złotowłosą w niebieskiej sukni.
*
Tak
wyprawa dobiegła kresu. Simanis udał się w kolejną ze swych
tajemniczych podróży na nieznane lądy i morza.
Pa
Władywój powrócił do Wymrocza, gdzie poślubił odczarowaną
królewnę, córkę Elfanaryka; króla Waregów. Nazywała się
Astryda, a w łoszę zamieniła ją völva,
karząc za głupie i płoche słowa o nie będących ludźmi ptakach
i rybach lęgnących się w niewieścim łonie. Odczarować miał ją
ten, kto mimo zwierzęcej powierzchowności uzna w niej istotę
ludzką, za którą krew przelał Teost. Astryda przez Słowian zwana
Jastrzycą powiła panu Władywojowi syna, a imię jego Suliwoj.
Co
do Sadki, skonfundowany tym, że szukał przygód mając inne
obowiązki, udał się do Juraty na dno morza, a tam czekała na
niego Czarnotka wierna i cierpliwa jak Penelopa. Swymi gorącymi
łzami radości uleczyła ranę męża, tak jak przed wiekami królowa
Tatra serdecznym pocałunkiem sprawiła, że z głowy Lecha III
wypadł uwierający grot strzały. Sadko i Czarnotka z
błogosławieństwem Juraty i Swaroga zamieszkali w Nowym Grodzie
Północy, otoczeni dziećmi.
Co
do naukowego plonu wyprawy, notatki i miniatury sporządzone przez
Simanisa zaginęły prawdopodobnie w pożarze biblioteki w
Aleksandrii. Jednak ich kopie zachowały się w ,,Codex
vimrothensis'',
oraz w bibliotekach tajemniczej, odległej Szambalii.