,,W
czas srogiej zimy,
Ustał
dla Rzymu pokój miły,
Zza
gór i rzek Północy
Wyszedł
lud dziki, jak wieszczyli prorocy.
Lud
to srogi i brodaty, Longobardami zwany,
Wyszedł
z landów przerażający lud Lonobardów,
Wionęło
od nich śmierci chłodem, za nimi szła zaraza wraz z głodem.
[…]
Lamission
ksiądz wielki longobardzki
Gdzieś
w ostępach dzikich, chciał wielką rzekę Wandalów przekroczyć,
lecz brodu broniły mu Amazonki, wojowniczki.
Poszli
brodacze w bój straszliwy, królowa Amazonek poległa, Germanie
głowy mistrzyń miecza u siodeł swych zawiesili.
Lamission
przekroczył rzekę i ruszył na południe, gdzie nad Wielkim Morzem,
Rzym rozkwitał cudnie''
Na
falach Morza Ciemnego, zwanego też Czarnym, albo Pontus Euxinus,
wznosił się okręt greckich korsarzy. Grecy opuszczali w pośpiechu
wybrzeża Amazonii i zdążali czym prędzej do swej ojczyzny, aby na
ateńskiej agorze sprzedać pojmane niewiasty, zwane w pieśniach
mistrzyniami łuku i miecza. Żeglarze nie napotkali przeszkód w
rodzaju burzy czy ataku morskich potworów, ewentualnie innych
piratów, jednak żaden z nich nie wrócił żywy do ateńskiego
portu Pireusu. Amazonki sprawiedliwie słynęły jako ,,rogate
dusze''
– żadna z nich nie nadawała się na niewolnicę, a co więcej
żadna nie puszczała płazem zniewagi ze strony mężczyzny bez
krwawej pomsty. Choć trzydzieści Amazonek z najszlachetniejszych
rodów zostało pojmanych obrzydliwym podstępem, którego
powstydziłby się każdy barbarzyńca, lecz nie człowiek
cywilizowany; w czasie uczty uśpionych winem zaprawionym
,,pharmaka'',
czyli durmanami i zakutych w kajdany, ich duma nie została złamana.
Za to gniew szalał jak pożoga. Na pełnym morzu jedna z wojowniczek
udusiła swym łańcuchem grubego nadzorcę, sprośnie zaśmiewającego
się z jej urody, po czym odebrała mu klucze. Wystarczyło parę
chwil, by Amazonki porzuciwszy okowy, wycięły w pień nadzorców i
opanowały statek. Niestety obca im była sztuka nawigacji; upojone
radością ze zwycięstwa i winem rozbiły trierę na podwodnych
skałach u wybrzeży ziemicy dackiej, tak fascynującej Pavlasa ov
Vidłara.
Jedna
tylko Amazonka, imieniem Poliklimena ocalała z katastrofy. Fale
wyrzuciły ją na ląd brzemienną za sprawą jednego z Greków,
który ją porwał. Trzeba wiedzieć, że Amazonki, bezlitosne w boju
dla mężów, nigdy nie zabijały dzieci, ani przed, ani po
narodzeniu. Poliklimena w czas swojej tułaczki, przeganiana z
miejsca na miejsce przez ludy bojące się zemsty Greków, w końcu
zaszła do Sklawinii, na tereny zwane później Visclą – jedną z
prowincji Królestwa Analapii.
Tam
zmarła z wyczerpania, w lesie, rodząc córeczkę, której nadała
imię Deotyma (Deotima).
W erze trzynastej jej imię obrała sobie za pseudonim artystyczny
polska pisarka Dorota Łuszczewska.
Małą
Deotymę przygarnęła matrona Przemysława – władczyni jednego z
pomniejszych, już od dawna zaginionych, słowiańskich szczepów –
Przemysławiców, mających swe siedziby tak jak Pawlaczyca otoczone
nieprzebytą zaporą puszczy. Przemysława mieszkała na skraju lasu;
miała moc łamać podkowy, znała tajniki ziół i minerałów,
święte pieśni, mowę zwierząt, gwiazd i roślin. Umiała leczyć
choroby, goić rany, nastawiać zwichnięte kończyny, odczyniać
uroki, a razie potrzeby, uzbrojona we włócznię i tarczę jak
Światłosława, przez Greków zwana Ateną, córka króla greckiego
Jeszy, stawać na czele swego ludu odpierając atak Wiślan, czy
innych najeźdźców. Urodziła i wychowała tuzin dzieci, nic nie
tracąc ze swej urody, zaś Deotyma dorastała pod jej opieką
otoczona miłością i szczęściem. Jej przybranym ojcem był witeź
– patriarcha Sławibor, w którego żyłach płynęła krew
plemienia Licicavików, książę Krzemska, stolicy Przemysławiców,
słynny z odwagi, siły i prawości, szanowany zarówno w swym domu
jak i w całym szczepie.
Deotyma
pełna męstwa i jaśniejąca – chciałoby się rzec – boską
urodą, wdała się w matkę. Jej kosa lśniła jednocześnie złotem,
miedzią i bursztynem, oczy zaś były wielkie niby u krowy, lecz
barwy bławatków. Każdy jej ruch i każde słowo emanowały
nieopisanym wdziękiem. Deotyma była ponadto bardzo odważna, silna
i zwinna, czysta, łagodna, dobrze wychowana, o pogodnym
usposobieniu. Całe dnie spędzała w puszczy, polując, lub biegając z jeleniem Vamvą, mającym białą łatkę na czole, którego sława dotrwała aż do czasów Walta Disneya. Wielka przyjaźń łączyła ją również z poznanym na polowaniu herosem Odyńcem, badaj największym z siłaczy dawnej Sklawinii.
usposobieniu. Całe dnie spędzała w puszczy, polując, lub biegając z jeleniem Vamvą, mającym białą łatkę na czole, którego sława dotrwała aż do czasów Walta Disneya. Wielka przyjaźń łączyła ją również z poznanym na polowaniu herosem Odyńcem, badaj największym z siłaczy dawnej Sklawinii.
Odyniec,
syn Tarnogniewa, księcia plemienia Histulów, tak jak Ordzień
(Ardanus)
herbu Zarzycki, zabójca smoków z Poltoski i Grzęzła, był to mąż
rosły i krzepki jak tur, w boju zażarty i nieulękły jak ranny
dzik, o czarnej brodzie, włosach i wąsach. W jego dłoniach
kruszyło się żelazo. Walczył mieczem władnym przecinać wszystko
co najtwardsze i nabijaną krzemieniem maczugą Ciężarem, której
prócz samego Odyńca, nikt inny nie mógł udźwignąć. Wyruszał
ponadto do boju z tarczą zdobioną wizerunkiem Księżyca, Chors był
bowiem jego patronem. Lękały się go strzygi, wilkołaki i
rozbójnicy. Swą siłą i odwagą odznaczał się Odyniec od lat
swych najmłodszych. W dwunastej wiośnie życia, strzegąc ojcowego
pola, zobaczył ogromnego dzika, który rył w nim i szkody
wyrządzał.
-
Głupi dziku – zawołał młodzieniec ciskając w czarnego zwierza
kamykiem – idź sobie do lasu buchtować, to nie twoje pole! - dzik
gniewnie zakwiczał i zaszarżował na otroka, ów zaś zamiast
uciekać, uderzył czarnego zwierza pięścią w głowę z miejsca
kładąc go trupem.
Od
tego czasu Odyńca poczęto sławić w pieśniach. On zaś zdarł z
dzika skórę i uczynił sobie zeń hełm i przepaskę na biodra. W
stroju tym, w miecz i maczugę uzbrojony, bronił Słowian przed
strzygami i brukołakami, pankami, léwicami, sinymi ludźmi,
ażdachami, smokami i wszelkim innym nasieniem Czarnoboga.
Kiedy
Odyniec liczył sobie piętnastą wiosnę życia, do Sklawinii
przybył wielki wojownik grecki, syn – bęś króla Jeszy i
księżniczki plemienia Dorów, Alkmeny, Herakles, przez Słowian
zwany Górzychwałem, na cześć Górzycy – Hery, prawowitej żony
władcy Grecji. Ileż to atramentu wylano, by opisać jego czyny! Był
to mąż nadludzkiej siły i wytrzymałości, w ciężką jak tur,
żubr i niedźwiedź maczugę uzbrojony. Bawił w Libii, Tarszisz,
kraju nad rzeką Nilus, później zwanym Egiptem, na Krecie, w
Scytii, oraz w Brytanii. Podczas swych wędrówek zabił hydrę z
bagnisk Lerny i lwa z Nemei, którego skóra posłużyła mu za
zbroję, ujarzmił trójgłowego psa Cerbera strzegącego lochów
Niji Niewidka – brata Jeszy, oraz żywiące się ludzkim mięsem
klacze króla Diomedesa z Tracji, przepłoszył strzelające ostro
zakończonymi piórami ptaki ze Stymfalos, polował na łanię
kerynejską, dzika z Erymantu i byka z Krety. Zabił olbrzymy –
Anteusza, czerpiącego siłę z ziemi w Libii i Albiona w Brytanii,
zaś w kraju Scytów spłodził synów z dziewicą, która od pasa w
dół była wężem. Ten, który zabił Kakusa w Italii, postawił
kolumny zwane Gibraltar i Ceuta na brzegach Europy i Afryki, oraz
położył kres zbrodniom Buzyrysa nad rzeką Nilus, nie omieszkał
odwiedzić też Sklawinii słynącej w całym ówczesnym świecie ze
strasznych potworów, mężnych wojowników, urodziwych niewiast,
przednich napojów i jadła. Gdzieś na ziemiach dzisiaj zwanych
Polską, w Rozdrożu w pobliżu krainy zwanej Ojcowem (Fatryver),
Herakles wyzwał na pojedynek Odyńca. Stanęli przeciw sobie
największy mocarz Grecji i największy mocarz Słowian od czasów
Ilji Muromca, tak jak Anteusz błogosławiony przez Mat' Syraję
Ziemlę w swoich zmaganiach. Straszna to była walka; jakby dwaj
Tytani bój ze sobą wiedli. Maczugi uderzały o siebie jak pioruny,
a cały las otaczający rodzinną wieś Odyńca jęczał i stękał z
podziwu i trwogi. W końcu Odyniec po raz trzeci rzucił o ziemię
tym, co chwałę przynosił Grecji.
-
Nigdy jeszczem nie spotkał równego sobie, lecz oto nadeszła ta
chwila – rzekł Herakles. - Chodźmy pić, bośmy brać! -
zapalczywość ulotniła się mocą uczciwej walki z serc bohaterów.
Wymienili
się nawęzami i odtąd zawsze mogli liczyć na siebie.
Deotyma,
choć wyglądała na łatwą do skrzywdzenia, jak prawdziwa Amazonka
potrafiła walczyć nawet z pięcioma zbrojnymi drabami naraz, a
nawet bawiąc na krywickiej ziemi ubiła pożerającego ludzi potwora
– wodnego trolla Plosa z Veresiny o ciele pokrytym łuskami. O ileż
bardziej była więc bezpieczna podróżując w towarzystwie Odyńca!
Udali się razem do Ojcowa – niewielkiego księstwa nad rzeką
Czterowodą (Te
– y – aka),
należącego do rodu Byczyńskich (ov
Taurov).
W Ojcowie w znacznej mierze pokrytym nieprzebytą Puszczą Białego
Mamuta stały jeno trzy wioski: Patrit, Sospa i Betkovo. Można tu
było napotkać stada wymarłych gdzie indziej zwierząt – mamutów,
nosorożców włochatych, tygrysów szablozębnych, niedźwiedzi
jaskiniowych i krótkopyskich, jeleni o olbrzymich porożach, a
ponadto lwy, hieny, wilki, tury, żubry, tarpany, suhaki, cyjony,
owcowoły – piżmowoły i wiele innych. Odyniec i Deotyma zwiedzali
Jaskinię Hien, gdzie w erze jedenastej przebywająca na wygnaniu
królowa Tatra powiła sześcioro dzieci, a także Jaskinie Lwów i
Niedźwiedzi. W rzece Czterowodzie ścigali się na grzbietach karpi
wielkości delfinów. Odyniec bronił Deotymy przed szczupakiem
większym niż tygrys i pijawką rozmiarów węża boa mogącego
łykać woły. Kochankowie pili oskołę brzóz i brzozoświerków,
wyjadali miód z barci lipowych i chronili się przed deszczem pod
kapeluszami olbrzymich muchomorów. Spali w lesie przy ognisku,
rozdzieleni nagim mieczem, tak jak Tristan i Izolda w erze
późniejszej. Mogli liczyć na gościnność leśnych ludzi, Lynxów,
rusałek w giezłach i białowłosych wodników o zielonej, żabiej
skórze. Przechadzali się w cieniu olbrzymich, ojcowskich skał, na
których szczytach swe sabaty odprawiały czarownice.
-
Tak jak ongiś, w dziesiątym eonie wodnik Pukuver nadał Plastrowi
Kovaty tę nazwę na cześć umiłowanej przez siebie topielicy –
rzekł pewnego razu Odyniec – tak ja chciałbym, aby ta góra o
spiczastym szczycie zwała się Igłą Deotymy – córce Greka i
Amazonki wiele się ten koncept spodobał.
Pokraśniała
dumna ze swego narzeczonego, a jej pełne wdzięku rzęsy
zatrzepotały jak motyl skrzydłami.
-
Ja zaś nadaję tej górze, co pałkę przypomina, twoje imię –
Maczugi Odyńca – rzekła.
-
Myślałem, by nazwać ją Maczugą Heraklesa, na cześć owego
rycerza z Grecji, z którym zawarł braterstwo krwi – rzekł
Odyniec. - Wszak między Grekami nie wyszedł z łona niewiasty
wojownik większy od niego. - Późniejsze legendy polskie
utrzymywały, że Maczuga Heraklesa była w istocie orężem króla
Kraka, którym uśmiercony został luty smok z Vovel.
Odyniec
i Deotyma odwiedzili również Mroczne Błota, gdzie ongiś mieszkał
potwór Vrouga, zabity w końcu przez Ilję Muromca, a gdzie teraz
urodne Wiły tańczyły, unosząc się nad bagniskiem, zaś przybyła
z południa Roga Baba – jędza o ostrym rogu wyrastającym z czoła,
przygrywała im na harmonijce.
W
swojej ojcowskiej włóczędze, mąż i niewiasta pełni mocy i
odwagi, zostali przyjęci na zamku Byczynie (Taurovo)
przez pana Byczyńskiego – księcia owej krainy. Jego kapelan,
żerca Wiejnik udzielił parze bohaterów upragnionego ślubu. Ci
nasyciwszy się Ojcowem, powrócili do Rozdroża, lecz jakiś dziwny
zew kierował ich uwagę ku nowym przygodom, gdzieś na dalekich
morzach i lądach, tam gdzie w śmiertelnych zapasach z
niebezpieczeństwem można było nabyć sławę.
*
,, [Tassilia] Ma dostęp również do Morza Trzcin i Morza Ciemności, nad którym leży gród Bajadorsk. Nad tym morzem nigdy nie świeci Słońce i żyją w nim okrutne węże i smoki, niekiedy wyprawiające się w głąb lądu. Dlatego Morze Ciemności bywa nazywane 'Morskim Čortlandem'' – opowieść Białego Tulipana, króla Tassilii.
Na
hucznym weselu Deotymy i Odyńca w Rozdrożu, gości zabawiał wodnik
Rakošniček
o zielonkawym odcieniu skóry, pan stawu Szmaragdowe Oczko na
ziemiach późniejszej Bohemii, pokazując swoje tresowane raki.
Nowożeńcy zamieszkali w pięknej chacie; białej o ścianach
malowanych w kwiaty i ptaki, o krytym słomą dachu. Czekało ich
życie spokojne i szczęśliwe, lecz tajemniczy zew każący udać
się na poszukiwanie przygód, nawiedzał ich tak we śnie jak i na
jawie.
-
Każdy prawdziwy wojownik powinien choć trochę zabawić w Afryce,
albo chociaż w Bharacji – mówił przy śniadaniu Odyniec – jest
tam tyle potworów do ubicia, tyle skarbów czekających, aby ktoś
je zdobył, tyle pięknych miejsc wołających o to by je zobaczyć.
-
Nim narodzi się dziecię z naszej krwi – rzekła Deotyma –
chciałabym przepłynąć Morze Ciemności, nad którego brzegiem
leży gród Bajadorsk – każdy żerca czy filozof powiedziałby
jej, że roztropniej by uczyniła trzymając się z dala od tego
strasznego miejsca, gdzie zguba groziła tak ciału jak i duszy. -
Gdybyśmy przeżyli tę próbę, dowiedzielibyśmy się co jest za
Morzem Ciemności, może coś pięknego. Moglibyśmy, o ile z łaski
Peruna wystarczy nam siły w prawicach, a odwagi w sercu, wybić
morskie Čorty i potwory, a tym samym usunąć zagrożenie dla
żeglarzy, a za to wszystko czeka nas sława mołojecka, owe
pragnienie sprawiedliwej pochwały z ust człowieka szlachetnego,
które nie jest niczym zdrożnym!
Odyniec
zamyślił się. Uwielbiał żonę i nie zwykł jej odmawiać, sam
pragnął przygód i sławy, a poza tym już nieraz rozbijał maczugą
rogate łby Čortów. Oboje potomkowie bitnych plemion, byli młodzi
i dzielni, a nie nauczyli się jeszcze bać.
-
Wszystkich potworów nie ubijemy – odpowiedział Odyniec – będą
się one rodzić, aż do skończenia świata, kiedy to pochłonie je
wreszcie ogień i woda. Jednak chcę z tobą wyruszyć, ty co zabiłaś
Plosa, bo i mnie przyzywa zew Wielkiej Przygody.
Nowożeńcy
nie słuchając przestróg kapłanów, że porywają się z motyką
na Słońce i że podobne zuchwalstwo nie ujdzie im bezkarnie,
wyprawili ucztę pożegnalną dla przyjaciół i poleciwszy się
opiece Jarowita, Jeźdźców Ognistego Pioruna, Leśnej Matki i
Dziwicy udali się na południe. Przepłynęli Morze Rajskie, w
,,Pieśni
o Lamissionie'',
królu Longobardów zwane Morzem Wielkim i znaleźli się w Afryce –
tajemniczej krainie olbrzymów, karłów i potworów, zaklętych
źródeł i skarbów, czarnoksiężników, mówiących zwierząt i
zaginionych miast i plemion gdzie przygoda goniła przygodę.
,,Pierwiej
krowy zaczną latać, niż pojawi się coś lepszego niż nasze
wiejskie mleko''!
- mówiła pewna stara kobieta z Rozdroża. W Afryce niemal wszystko
było wówczas możliwe, nawet latające krowy. Pomijając alfudu –
skrzydlate bawoły, żyły wówczas istoty zwane ,,draszkarami''.
Miały ci one rogi, tułów i nogi krowy, głowę tygrysa,
umaszczenie zebry, stopy żaby, skrzydła orła, oraz ogon węgorza.
Jeden z owych draszkarów, bardzo silnych zwierząt, ludzką mowę
znających, niestrudzenie niósł na swym grzbiecie Odyńca i
Deotymę. Lecieli nad wiecznie zielonymi lasami, pustyniami,
zamieszkanymi przez smoki i hymantopody; podobne do kóz o
zrośniętych w pałąk przednich nogach, gdzie leżały żywe
kamienie – terrobuli... Pod nimi biły fale migoczących w blasku
Słońca rzek i jezior, gdzie nadobne, ciemnoskóre rusałki pasły
stada hipopotamów, zieleniły się sawanny, kryły w cieniu
tajemnicy ruiny prastarych miast. Draszkar służący grzbietem parze
nieustraszonych odkrywców ze Sklawinii, zawdzięczał im życie.
Przed miesiącem bowiem złapał się we wnyki czarnoskórych
olbrzymów, nie gardzących bynajmniej ludzkim mięsem. Dwóch
olbrzymów wysokich jak drzewa z Incalii, zwane sekwojami, na cześć
jednego z tamtejszych królestw, już miało nadziać draszkara na
pal i upiec go nad ogniskiem z zaczarowanych kryształów, mających
moc sprowadzać ogień i pioruny. Nie zrealizowały swego planu, bo
Odyniec i Deotyma usłyszawszy od mijanych plemion murzyńskich o
ludożerczych ucztach pary gigantów, żyjących ze sobą w sposób
przeciwny naturze, przybyli na miejsce z maczugą i łukiem.
Wywiązała się walka. Odyniec, mocniejszy od samego Heraklesa –
Górzychwała ciosem maczugi zgruchotał nogi olbrzymów, a ci padli
na ziemię z łoskotem. Deotyma wskoczyła na pierś jednego z nich,
jednym ciosem długiego miecza ścięła sunącą ku niej dłoń i
przebiła wielkie jak u wieloryba serce. Obu olbrzymom –
ludożercom, Odyniec rozbił wełniste głowy, a wyciekające mózgi
zwabiły stada hien. Uwolniony draszkar został ich przyjacielem.
Jednak któregoś wieczoru, przy ognisku, za ogrodzeniem z
kolczastych zarośli, odmówił dalszej pomocy.
-
Wybaczcie, możecie mieć do mnie żal, ale dalej nie lecę. Mój
strach przed Morzem Ciemności jest zbyt wielki, aby mógł wam
towarzyszyć – draszkar spodziewał się, że towarzysze wyprawy
uznają go za tchórza, lecz Deotyma objęła go za krowi kark i
szepnęła do tygrysiego ucha.
-
Ja cię nie potępię; jak się boisz, możesz nie lecieć, bo nie
jesteś naszym niewolnikiem i nigdy nim nie byłeś – Odyniec
serdecznie poklepał draszkara po krowim karku, z którego wyrastały
orle skrzydła i nazwał go swym przyjacielem.
Draszkar
w blasku Księżyca odleciał ku usianej gwiazdami czerni nieba
niosąc w sercu wyrzuty sumienia aż po kres swych dni.
Dalsza
podróż przebiegała na miękkim grzbiecie ptaka dodeona, którego
Odyniec jednym ciosem miecza uwolnił z wnyków gdzieś w puszczy (w
erze trzynastej na grzbiecie innego ptaka dodeona latał saraceński
król Zemuzil, wasal Księdza Jana). Dodeony jak sama nazwa wskazuje,
podobne były do drontów dodo z Wyspy Świętego Maurycego, lecz
osiągały rozmiary słoni. Pióra miały jasnoniebieskie, zaś
haczykowaty koniec dzioba – czerwony. Ich skrzydła przypominały
skrzydła albatrosów. Jeszcze w XX wieku na żywego dodeona natknął
się w głębi Afryki słynny podróżnik
Henry Morton Stanley. Odyniec i Deotyma znów zostawili za sobą w dole miasta i wioski, pożółkłe od Słońca sawanny ze stadami dzikich zwierząt, nieprzebyte puszcze i mokradła, pełne olbrzymich
gadów niezmienionych od ery trzeciej, takich jak pożeracz hipopotamów dilai, kongamoto o błoniastych skrzydłach, czy olbrzymi krokodyl mahamba, aż dolecieli do starożytnego grodu Bajadorsk, gdzie stała wyrzeźbiona w kamieniu olbrzymia, czarodziejska fontanna w kształcie ozdobnego pucharu, z której tryskała źródlana woda mająca moc leczyć poparzenia i ukąszenia. Dodeon, ptak odważny i posłuszny, ku przerażeniu mieszkańców miasta wzbił się nad Morze Ciemności i wtedy nastąpiła katastrofa. Odyniec i Deotyma musieli sobie oświetlać trasę lotu pochodniami. Morze Ciemności w niemożliwy do zniesienia sposób cuchnęło gnojem i siarką. Wiały nad nim porywiste, lodowate wiatry i rozlegał się wizg morskich potworów i upiorny chichot morskich czarownic o ogonach białych, ślepych ryb. Pod czarną, lodowatą wodą kotłowały się węże i smoki, jakieś przebrzydłe polipy i głowonogi władne wciągać w głębinę całe okręty, gigantyczne kraby i homary, tudzież rogate, morskie Čorty uzbrojone w złote trójzęby, pokryte granatową łuską, łyse olbrzymy, mięsożerne hipopotamy o rybich ogonach, foki osiągające rozmiary smoków, wielkie ryby o przerażająco długich zębach, kraxy – wielkie i krwiożercze żółwie morskie, jaszczury, krokodyle, mureny, rekiny, długie jak anakondy minogi i śluzice, rozszalałe orki i kaszaloty, czy morskie satyry, których rybie ogony miały moc razić prądem. Powiew mrożącego krew w żyłach wichru w jednej chwili zgasił pochodnie Odyńca i Deotymy. Ptak dodeon omdlewał ze strachu i od fetoru siarki. Bohaterowie pojęli, że porwali się z motyką na Słońce, a raczej na Ciemność. Dodeon chciał zawrócić, machał rozpaczliwie skrzydłami, lecz niemal namacalny, egipski mrok zdawał się lepić do niego jak smoła i krępować niczym kajdany. Z Morza Ciemności wynurzały się uskrzydlone rekiny. Podleciały na czarnych, orlich skrzydłach do ptaka dodeona i rozszarpały go żywcem w powietrzu. Odyniec i Deotyma z imieniem Juraty na ustach, poczęli spadać w czarną, lodowatą, cuchnącą toń. Czekając tam na nich, rozdziawiał przepastną paszczę morski potwór Krocionóg. Przypominał on swych lądowych krewnych, lecz długi był jak Lewiatan, a z jego zębatej paszczy buchały płomienie, wśród których uwijały się Čorty. Odyniec i Deotyma spadając trzymali się za ręce.
Henry Morton Stanley. Odyniec i Deotyma znów zostawili za sobą w dole miasta i wioski, pożółkłe od Słońca sawanny ze stadami dzikich zwierząt, nieprzebyte puszcze i mokradła, pełne olbrzymich
gadów niezmienionych od ery trzeciej, takich jak pożeracz hipopotamów dilai, kongamoto o błoniastych skrzydłach, czy olbrzymi krokodyl mahamba, aż dolecieli do starożytnego grodu Bajadorsk, gdzie stała wyrzeźbiona w kamieniu olbrzymia, czarodziejska fontanna w kształcie ozdobnego pucharu, z której tryskała źródlana woda mająca moc leczyć poparzenia i ukąszenia. Dodeon, ptak odważny i posłuszny, ku przerażeniu mieszkańców miasta wzbił się nad Morze Ciemności i wtedy nastąpiła katastrofa. Odyniec i Deotyma musieli sobie oświetlać trasę lotu pochodniami. Morze Ciemności w niemożliwy do zniesienia sposób cuchnęło gnojem i siarką. Wiały nad nim porywiste, lodowate wiatry i rozlegał się wizg morskich potworów i upiorny chichot morskich czarownic o ogonach białych, ślepych ryb. Pod czarną, lodowatą wodą kotłowały się węże i smoki, jakieś przebrzydłe polipy i głowonogi władne wciągać w głębinę całe okręty, gigantyczne kraby i homary, tudzież rogate, morskie Čorty uzbrojone w złote trójzęby, pokryte granatową łuską, łyse olbrzymy, mięsożerne hipopotamy o rybich ogonach, foki osiągające rozmiary smoków, wielkie ryby o przerażająco długich zębach, kraxy – wielkie i krwiożercze żółwie morskie, jaszczury, krokodyle, mureny, rekiny, długie jak anakondy minogi i śluzice, rozszalałe orki i kaszaloty, czy morskie satyry, których rybie ogony miały moc razić prądem. Powiew mrożącego krew w żyłach wichru w jednej chwili zgasił pochodnie Odyńca i Deotymy. Ptak dodeon omdlewał ze strachu i od fetoru siarki. Bohaterowie pojęli, że porwali się z motyką na Słońce, a raczej na Ciemność. Dodeon chciał zawrócić, machał rozpaczliwie skrzydłami, lecz niemal namacalny, egipski mrok zdawał się lepić do niego jak smoła i krępować niczym kajdany. Z Morza Ciemności wynurzały się uskrzydlone rekiny. Podleciały na czarnych, orlich skrzydłach do ptaka dodeona i rozszarpały go żywcem w powietrzu. Odyniec i Deotyma z imieniem Juraty na ustach, poczęli spadać w czarną, lodowatą, cuchnącą toń. Czekając tam na nich, rozdziawiał przepastną paszczę morski potwór Krocionóg. Przypominał on swych lądowych krewnych, lecz długi był jak Lewiatan, a z jego zębatej paszczy buchały płomienie, wśród których uwijały się Čorty. Odyniec i Deotyma spadając trzymali się za ręce.
-
Czyż nie lepiej nam było przed wyruszeniem na tę wyprawę
zgromadzić liczną a śmiałą drużynę? - pytał się z goryczą
Odyniec.
-
Mieczysławie, Dziwico, dobrzy Enkowie, ratujcie! - krzyknęła
Deotyma w strugach lodowatego a zarazem palącego deszczu. - Kocham
cię, Odyńcze, Pogromco Dzików! - wojowniczka gotująca się na
śmierć wpiła się ustami w usta swojego męża, którego
nierozważnie zaprowadziła pod lodowe ostrze ościenia Mar –
Zanny. - Wszyscy Enkowie Ageja, nieprzyjaciele Čortów,
pomścijcie nas! - po raz ostatni zawołała Deotyma.
Krocionóg
zawarł z łoskotem szczęki o żelaznych zębiskach i zanurzył się
w głębinie trafiony dwiema strzałami w oba oczy. Morskie potwory
rzuciły się, aby go rozszarpać i pożreć, wywołując nawet
gwałtowny sztorm ruchami swych ciał, lecz do pary niefortunnych
bojowników już nic nie docierało.
Wojownik
i wojowniczka otworzyli oczy z dala od Bajadorska i Morza Ciemności.
Spostrzegli, że leżą na złocistej plaży, a Słońce delikatnie
pieściło ich pólnagie ciała.
Małżonkowie
spostrzegli stojących koło nich odzianego w samą przepaskę na
biodrach, uskrzydlonego młodzieńca o długich, brązowych włosach
i skórze ogorzałej od Słońca, oraz towarzyszącą mu wielce
urodziwą syrenę o ptasich skrzydłach i rybim ogonie. Obaj Enkowie,
w których Odyniec i Deotyma rozpoznali Pochwista i Meluzynę, z
mandatu Ageja władających wiatrami, uzbrojeni byli w łuki i
sajdaki ze strzałami, a pióra ich skrzydeł były czerwone jak
krew.
-
Gdzie jesteśmy, pani? - Deotyma zadała pytanie Meluzynie, której
dzisiaj wielu ludzi błędnie przypisuje przygody czarodziejki
Światłowidy.
-
W Afryce, u wybrzeży Morza Rajskiego – odrzekła skrzydlata syrena
– w murzyńskim królestwie zwanym Numidią (Numidistan).
-
Czemu wasze pióra stały się czerwone jako ta krew? - spytał
Pochwista Odyniec.
-
Ta krew naprawdę została przelana – odrzekł Pochwist – bo była
to cena, za jaką przyszło nam was uratować.
-
Ze złem trzeba walczyć – zabrała głos Meluzyna – ale w
pierwszej kolejności trza wam czynić dobro. Tyle lat jesteście
sobie poślubieni, a gdzie wasze dziatki? Nadejdzie czas gdy Morski
Čortieńsk
zostanie zniszczony, ale to jeszcze nie teraz. Sami nie możecie nic
mu zrobić, jeno pod Okrwawionego Drzewa sztandarem, Čorty
będą się was lękać. Sława Agejowi i żegnajcie!
*
Odyniec
zbudował Deotymie chatkę w Numidii – krainie znakomitych
jeźdźców. Zbliżyli się do siebie, po raz drugi w swym życiu i z
białego łona Deotymy wyszło pięcioro dziatek – trzech chłopców
i dwie dziewczynki. Gdy dzieci podrosły i wyprawiono im postrzyżyny
i zapleciny, cała rodzina opuściła Numidię – kraj potomków
Numidosa i udała się do Sklawinii, do wsi Rozdroża nieopodal
Ojcowa. Jednak nikt nie poznał Odyńca i Deotymy, prócz starego
jelenia Vamvy, który skonał szczęśliwy z głową na piersi swej
przyjaciółki.