Z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka, wszystkim dzieciom składam najserdeczniejsze życzenia szczęśliwego dzieciństwa, miłości ojców i matek, zdrowia, bezpieczeństwa, godziwych warunków życia, wielu przyjaciół, ciekawych książek, aby dorośli zawsze mieli dla Was czas, oraz żeby spełniły się Wasze najpiękniejsze marzenia.
piątek, 31 maja 2013
Zagłada, która przyszła na Bujan
Za panowania Antaresa, syna Izerosa,
zdarzyła się rzecz przerażająca. Kogut Złotopiór (Kambi) przez
całe tysiąclecia jedynie gdaczący, teraz usiadł na płocie, na
którym suszyły się garnki i donośnie zapiał. Jego zew słychać
było od lodowatego Morza Aglaja po pełną raf i kolorowych ryb
Zatokę Perłową; na Pustyni Gadr i na Bagnach Had, w Górach
Złotych i Szklanych, na Wyspie Szklanej (Em – Inis Vitrin), u
ujścia rzeki Długiej, wreszcie w stolicy, wszędzie budząc trwogę.
Gdy ojciec wszystkich ptaków skończył piać, spadł z płotu i
zdechł. Minutę później padła jego zapłakana żona, Kurka
Złotopiórka (Kamba), zwiędła Macierzanka, a z Żelaznego Dębu,
po raz pierwszy spadł żołądź, albo liść. Zaczęła się
spełniać wieszczba satyra Vatora.
,, [...] – Niech pod Bierzmem otworzy się Ocean bez brzegu i niech wypełnią go przeróżne żyjątka: ryby i robaki, ptactwo, żółwie, smoki i węże, wieloryby i kraki, oraz inne stwory. [...]. Stwórca i jego stworzenie pierwotnie żyli w szczęściu i miłości.
Jednak między wężami powstała Matka Żmyja (Vypera Matar), z której łona wyszły wszystkie te beznogie gady. Otaczała ją władza i zaszczyty, co popsuło jej w głowie i napełniło serce pychą. Pewnego razu otworzyła swój pysk i gromko ryknęła:
- Hej, zwierzyno miła – przeszła w syk – czy wiecie kogo czcicie?
- Niepodzielnego, o Matko Żmyjo! – odrzekły stworki.
- A kimże jest Niepodzielny ? – ciągnęła kusicielka.
- Twoim i naszym Stwórcą – odpowiedź, choć jasna, nie była stanowcza.
- A widzieliście jak was stwarzał ? – dalej pytała Matka Żmyja. – Więc skąd wiecie, że on jest waszym Stwórcą? Za to wiecie, żem matką węży. I słusznie, alem ja matka także smoków i innych stworzeń, a nawet wodorostów i Bierzma Wszechświata! – było to pierwsze kłamstwo w dziejach. – To ja jestem Stworzycielką! – zbluźniła sromotnie, lecz ponieważ Niepodzielny [...] nie okazał swej potęgi, morskie zwierzęta uznały, że Matka Żmyja mówi prawdę. [...]. Wśród zwierząt powstało rozdwojenie. Większa część wybrała wierność Niepodzielnemu i zapłaciła za to życiem, bo niemal wszystkie węże i smoki zdradziły i pożarły oponentów. Wierność wymaga ofiary’’ – Szczec Wyrwibadyl ,,Księga Latarnika, czyli Szafirowy latopis’’.
Bujańczycy nazywali Matkę Żmyję
imieniem Garafena (Harafena), a jej złość, pycha i okrucieństwo
budziły powszechny strach i odrazę. Tego dnia, król Antares
siedział na tronie pogrążony w smutku, a królowa Erinna i syn,
dorastający Ouglan1
podzielali jego strapienie. Wczoraj władca był nad Morzem
Szmaragdowym i bronił Bujanu przed morskim bazyliszkiem. Straszna to
była bestia – łeb jaszczura, grzebień i dzwonki koguta, odnóża
chwytne modliszki, tułów pokryty złotą łuską, a miast tylnych
kończyn – rybi ogon. Oczy wielkiego jak góra potwora były
wielkości ludzkich głów, a strzelał z nich czarnymi piorunami,
siejąc wokół zniszczenie. Antares zawczasu powiadomiony o
pojawieniu się morskiego bazyliszka, zabrał zwierciadło, które
mogłoby zakryć połać kniei i wystawił je naprzeciw butnemu
monstrum. Jak można było przewidzieć, oba czarne pioruny odbiły
się i z wielką mocą trafiły gada, który je cisnął. Bazyliszek
zajął się ogniem, upadł w morze i pożarły go rekiny. Konając
wyciągnął wyprostowane odnóże w górę i ryknął, aż Szklane
Góry zaczęły pękać: ,,Gel Garafena’’!, co po bujańsku
znaczyło: ,,Chwała Matce Żmyi’’! Król, któremu żadna
śmierć, nawet śmierć potworów nie sprawiała radości, otrząsnął
się ze wspomnień, bo oto przyszedł poseł. Przed tronem wielkim
jak szczyty Krępaku stał niewiarygodnie szpetny stwór. Wzrostu
krasnoluda, miał ni to lwią, ni to ludzką głowę, niewieście
piersi pokryte szarą skórą ropuchy, łapy goblinów – stworów z
późniejszych er, orle skrzydła, a od pasa w dół przypominał
smoka. ,,Ach, gdyby tatuś pozwolił mi to szkardzieństwo
rozdeptać’’! – pomyślał z odrazą królewicz Ouglan.
- Gel Garafena! – stwór wyciągnął
łapę w górę. – Jestem samcem harpii z kosmicznego Oceanu. Moja
pani, caryca Vypera Matar Creatoria2,
potężna i luta bogini wszystkiego co istnieje – słuchający
wszystkich ras, zgrzytali zębami słysząc to bluźnierstwo –
upomina wyspiarzy z Bujanu, że jeśli już koniecznie nie chcą
porzucić fałszywego kultu boga Niepodzielnego, to chociaż uznajcie
jej prawo do czci i jej boski honor; honor boskiej Żmii, która
wypluła Bierzmo Wszechświata i zwymiotowała kosmiczny Ocean.
Garafena domaga się hekatomby z wszystkich istot żyjących na
Bujanie; te które mają rogi, niech je mają ozdobione złotem.
Ponadto, w Ostrogardzie ma stanąć jej chram, obok chramu
Niepodzielnego, a ponadto...
- Znajdźcie jeża tak wielkiego, aby
ją pokonał i pożarł! – zakpił następca tronu, poseł
skonfundowany zamilkł, a król zganił syna.
- Jeśli nie spełnicie jej żądań
w przeciągu trzech dni, wasz świat zostanie unicestwiony i żaden
bóg nie wyrwie was z jej paszczy! – wtedy Atamras powstał z
tronu.
- Przekaż Matce Żmyi, że jej czcić
nie chcemy i nie możemy, bo jest dla ans tylko zbuntowanym
stworzeniem. Może nas kąsać, miażdżyć nam piętę, my, jeśli
taka będzie wola Niepodzielnego, zmiażdżymy jej głowę. Chcemy
pokoju, ale nie za wszelką cenę – poseł opuścił Bujan, gdzie
jak z bicza strzelił minęły trzy dni na spełnienie ultimatum. W
chramie ostrogardzkim i w świętych gajach trwały modły i
nabożeństwa; błagano o ratunek, składano śluby, odwracano się
od czynionego zła. Trzeba wiedzieć, że już od czasów króla
Rabana, kiedy to Matka Żmyja zbuntowała się przeciw
Niepodzielnemu, Bujan po raz pierwszy w swych dziejach, zaczął się
zbroić, by odeprzeć atak. Driady i meliady ćwiczyły rzucając
włóczniami, olbrzymy walczyły maczugami ciężkimi jak góry, Wiły
i najady strzelały z łuku, ludzie sposobili miecze, a Centaury
kopie, smoki – ogień, skruszone bazyliszki i kuroliszki dosłownie
ciskały gromy z oczu, tury i nosorożce sposobiły rogi, a wilki i
tygrysy – zęby i pazury. Krasnoludy ostrzyły topory i wdziewały
zbroje ze srebra, a rusałki przybierały postać ognia. Ptaki –
dyplomaci – próbowały rokowań. Wreszcie trzeciego dnia od
postawienia ultimatum, mrożący krew w żyłach ryk Matki Żmyi dał
sygnał do ataku. Na polarne Morze Aglaja wpłynął ogromny jak góra
Risina w Montanii, potwór, pod pretekstem złożenia hołdu
wielorybowi przed laty wyrzuconemu na brzeg. Straszna to była
istota; do pasa przypominał człeka pokrytego białą jak kreda
skórą ropuchy, a od pasa – rybę. Jego włosy i wąsy miały
barwę wodorostów, a najstraszniejsze było to, że z czoła
wyrastał mu wąż morski zionący ogniem. Potwór nazywał się Ay;
Rzucający Cień na Ocean. Wychylił szpetny łeb z fal i ogniem
począł topić lody. Potężnymi łapskami mordował usiłujące go
powstrzymać wieloryby i kraki, morsy, orki i niedźwiedzie polarne.
Gdy tak pustoszył Bujan Północny, zaśmiewając się jak hiena,
nie zauważył, że zbliża się do niego nietypowa istota.
Istotnie, w stronę bestii leciał człowiek, mający przypięte do rąk skrzydła z łabędzich piór i wosku. Irok, którego przodków Chunchuz przyprowadził z Arabii, usiadł na głowie Aya i odrzucił skrzydła. Wąż morski rosnący na czole, spostrzegł go i chciał spopielić, lecz został odcięty jednym ciosem miecza. Ay zawył z bólu, aż lodowce zaczęły pękać. Wtedy Irok wyjął zza pasa topór, którym przedziurawił szkaradną głowę, uśmiercając sługę Matki Żmyi. Ten pogrążył się w wodzie, a jego pogromca wraz z nim. Byłby utonął, lecz na szczęście foki podtrzymały go i wyciągnęły na powierzchnię. Na brzegu, inni ludzie i śnieżne karły; uldry wysuszyli go i ogrzali przy ogniu.
Istotnie, w stronę bestii leciał człowiek, mający przypięte do rąk skrzydła z łabędzich piór i wosku. Irok, którego przodków Chunchuz przyprowadził z Arabii, usiadł na głowie Aya i odrzucił skrzydła. Wąż morski rosnący na czole, spostrzegł go i chciał spopielić, lecz został odcięty jednym ciosem miecza. Ay zawył z bólu, aż lodowce zaczęły pękać. Wtedy Irok wyjął zza pasa topór, którym przedziurawił szkaradną głowę, uśmiercając sługę Matki Żmyi. Ten pogrążył się w wodzie, a jego pogromca wraz z nim. Byłby utonął, lecz na szczęście foki podtrzymały go i wyciągnęły na powierzchnię. Na brzegu, inni ludzie i śnieżne karły; uldry wysuszyli go i ogrzali przy ogniu.
Armia garafeńska otoczyła Bujan ze
wszech stron i mimo bohaterskiego oporu wyspiarzy, zdobywała coraz
to nowe połacie lądu. Jej celem była stolica; nad wyspą –
światem niczym katowski miecz wisiał złowrogi cień Matki Żmyi...
Nie wszyscy w królestwie Antaresa
byli szczęśliwi. W owych czasach żył młody sierota Dziw (Divus,
Divnus). Był półsatyrem. Mówię ,,pół’’, bo po matce,
której ród pochodził z Analapii, płynęła w nim krew ludzi,
mimo, że nie odbiegał wyglądem od pozostałych satyrów. Jak
daleko sięgał pamięcią, nie widział na oczy ojca ni matki.
Mieszkał w leśnym przytułku prowadzonym przez łaumy, Wiły,
syleny i ludzi. W dziesiątym roku życia, uciekł zeń i błąkał
się po wyspie, kradnąc, by nie zginąć z głodu. Nigdy nie
kochany, żywił niechęć do wszystkich szczęśliwszych od siebie.
Wdrapywał się na drzewa i strzelał z procy do istot chodzących na
dole, niszczył mrowiska i ptasie gniazda, rozkładał ciernie na
brzegach rzek i jezior, wrzucał krowieniec do studni, bił słabszych
od siebie... Wojna z Matką Żmyją trwała, lecz półsatyra
niewiele to obchodziło i niewiele o niej wiedział. Swoją rogatą
głową pojmował tylko, iż z powodu długich jak łańcuchy górskie
węży i smoków wszyscy mają kłopoty i... bawiło go to. W swojej
włóczędze zaszedł nad Morze Sine, łączące swe wody z Morzem
Szmaragdowym. Na plaży, na której stał teraz, jeszcze tydzień
temu królewicz Ouglan zdobywał ostrogi w zwycięskim starciu z
armią garafeńską. Dziw postanowił poplywać. Już zanurzał kozią
racicę w zimnej fali, gdy wzdrygnął się na widok niesamowitego
stwora. Brązowe zwierzę przypominało raka, lecz było większe i
wyróżniało się bardzo długimi i grubymi czułkami.
- Co to jest? – zaciekawił się
Dziw wkładając palec do ust.
- Smacznego! – odezwało się
zwierzę, na widok palca w buzi.
- Kim jesteś? – zapytał półsatyr.
- Langustą z kosmicznego Oceanu –
odparł skorupiak. – A ty?
- Wołano na mnie ,,Dziw’’ i
mówiono, że jestem półsatyrem, czy czymś podobnym. Ojca ni matki
nie znam – po raz pierwszy zdobył się na tak szczere wyznanie. –
A co robią langusty? – nigdy wcześniej o nich nie słyszał.
- Różne rzeczy – odparł nowy
znajomy. Ja na przykład służę wielkiej pani... – pierwsze lody
zostały przełamane i odtąd sierota często przychodził nad Morze
Sine, by rozmawiać z langustą, która stała się dlań niczym
ojciec i matka. Wojna wciąż trwała, a mieszkaniec morza wywierał
nań coraz większy wpływ. Wreszcie gdy pozyskał jego całkowite
zaufanie, zaangażował obojętnego na bieżące sprawy odludka, by
śledził ruchy wojsk bujańskich i donosił mu o nich. Langusta
służyła bowiem Matce Żmyi. Dziw nie pobierając żadnej zapłaty,
wykonywał swą szpiegowską robotę bez najmniejszych skrupułów –
nikt nigdy nie nauczył go miłości do ojczystego świata. Okazał
się znakomitym szpiegiem. Poruszający się bezszelestnie, uważnie
słuchający, o świetnej pamięci, przyczynił się do wielu
zwycięstw najeźdźcy, lecz Matka Żmyja nic o nim nie wiedziała, a
nawet gdyby wiedziała, to tytułem jedynej nagrody zjadłaby go ze
smakiem. Raz, langusta wysłała go na przeszpiegi, a był wówczas
przeziębiony. Ustawił się pod wiatr i słuchał narad innych
satyrów, wiernych Bujanowi, Niepodzielnemu i królowi. Gdy
podsłuchiwał, kręciło mu się w nosie. Wreszcie nie wytrzymał i
kichnął. Wówczas gwałtu – rety! Satyry zorientowały się, że
miały szpiega na karku. Dziw, przerażony wziął kozie nogi za pas,
a za nim gonili jego współplemieńcy, odziani w zbroje, mający
twarze zakryte żelaznymi maskami, a towarzyszyły im trzymane na
smyczy psy; jedno, dwu i trzygłowe. Szaleńczy pościg trwał wiele
godzin; półsatyr zgubił napastników. Przebiegł przez płytki
potok Patoka i ujrzał słynne Sady Pomońskie, w których niegdyś
kradł owoce. Były tam chaty rusałek i sadzawki, też pełniące
funkcję domostw. Przerażony przeskoczył przez płot, na którym
suszyły się garnki. Zawadził racicą o sztachetę, runął w dół
i ujrzał wszystkie gwiazdy, a potem już tylko były ciemność i
cisza jak makiem zasiał. Całymi godzinami leżał jak nieżywy –
gdy wreszcie otworzył oczy spostrzegł z przerażeniem, że leży
pod wodą – na dnie stawu, na miękkim materacu z wodnych roślin.
,,Czy już umarłem’’? – złapał się za głowę i spostrzegł,
że okrywają ją szarpie. ,,Przecież nie jestem rybą, powinienem
się tu utopić’’! – myślał dalej. Gdy tak delibrował,
ujrzał postać niewieścią w krasnej sukni, wyglądającej na
jedwabną, lecz uszytej z blasku rubinów i krwawników. Postać ta
promieniowała pięknem – uroda przewyższająca krasę ludzkich
niewiast, biła z jej złocistych włosów, oczu – jednego modrego,
a drugiego zielonego, z całego ciała, stroju i klejnotów... ,,To
jest pewnie jedna z owych nimf, które kochają dorosłe satyry’’
– pomyślał bez niechęci. Najada wzięła go za rękę i razem
wypłynęli z sadzawki. Na brzegu wysuszyła go dmuchnięciem i
zaprowadziła do swej chaty, ocienionej kwitnącym drzewem wiśni.
Tam czekał nań posiłek – chleb z masłem i miodem, sok z
pomarańczy rosnących na Bujanie Południowym, winogrona, orzechy
laskowe, jabłka, gruszki, śliwki, chleb z dżemem, kumys, wreszcie
banany z południa wyspy. Orzechy łupała oswojona wiewiórka o
imieniu Ratatosk. Dziw wlepiał wzrok w śliczne oczy rusałki,
niczym sroka w gnat i aż zdziwił się tym co zobaczył. Oczami
duszy ujrzał samego Niepodzielnego, przed którym się kulił jak
zaszczute zwierzątka, a ten wyciągał doń rękę i mówił: ,,Nie
bój się Dziwie. Chcę być dla Ciebie ojcem, matką i rodzeństwem.
Żałuj za wyrządzone zło, a ci wybaczę, bo nie mam żadnego
upodobania w śmierci. Nie mam wstrętu do niczego com stworzył,
nawet do Garafeny, bo gdybym się czymś brzydził, to bym tego nie
powoływał do istnienia. Odwagi!’’ – półsatyrowi łzy żalu
zakręciły się w piwnych oczach, po czym wrócił do rzeczywistości
materialnej. Za stołem siedziała rusałka, a jej wiewiórka łupała
orzechy.
- Jestem Visenka (Visyenka) –
przedstawiła się najada głosem uroczym jak pieśń syreny. – A
ty?
- Dziw, półsatyr – odrzekł
sierota pełen uznania dla chleba z dżemem i miodem.
- Ratatosk jestem – powiedziała
wiewiórka.
- Gdy tańczyłam w blasku Księżyca,
znalazłam cię pod płotem z rozbitą głową – mówiła Visenka.
– Położyłam ci dłoń na nozdrzach i ułożyłam na dnie stawu.
Sama umiem wytrzymać pod wodą, bo oprócz płuc mam też skrzela –
cała postać najady budziła w młodym Dziwie coś czego nigdy nie
znał, coś co budziło w nim chęć służenia jej i dokonywania
czynów, na które wcześniej by się nie poważył.
- Co się takiego stało, że
uciekałeś? – spytała nimfa, a półsatyr spuścił wzrok. –
Nie pozwolę cię skrzywdzić, ani ja, ani Ratatosk – po dłuższej
chwili Dziw, czerwony jak burak, miesił słowa jak ciasto, by w
końcu rzec coś takiego:
- Jestem sierotą i nikt mnie nigdy
nie kochał. Gdy byłem nad Morzem Sinym spotkałem langustę i ...
pokochałem ją. Służyła wielkiej pani. Tak zacząłem szpiegować
dla ... Matki Żmyi. Nic za to nie brałem, słowo – mówiąc to,
rozpłakał się i ukrył twarz w dłoniach.
- ,,Niech to kuna zeżre’’! –
pomyślała Ratatosk, a Visenka położyła zimną jak u trupa dłoń
na ramieniu płaczącego.
- To się da naprawić – rzekła. –
Chodź, udamy się do stolicy, król Antares ci przebaczy –
niebawem cała trójka, ruszyła w stronę Ostrogardu.
,,Visenka
znaczy dla mnie więcej niż ta langusta. Ścigali mnie wojownicy z
psami, a ona przygarnęła mnie rannego. Marzę, aby być z nią do
końca mych dni, zawsze być dla niej dobry, jak ona była dla mnie
dobra... Być ojcem, ja co nie wiedziałem, kto to ojciec’’ –
rozmyślał w drodze, a gdy szli, mijali maszerujące zastępy
wojowników najróżniejszych ras...
Ostrogard żył wojną. Chram
Niepodzielnego pękał w szwach. Niewiasty rzucały wojownikom kwiaty
pod stopy. Gdzie niegdzie jakiś smok lub wąż ginął za swe
pokrewieństwo z najeźdźcami, lecz wojsko karało winnych. Króla
Antaresa i królewicza Ouglana okrywały żelazne zbroje, grube jak
skóry koni rzecznych, zwanych ,,hipopotamami’’. Ich miecze
mogłyby przepołowić szczyt górski. Królowa Erinna wraz z
niewiastami innych ras, miała opiekować się rannymi, chorymi,
starcami i dziećmi. Visyenka, Ratatosk i Dziw szli w stronę tronu
Antaresa, gdy nagle zauważył ich jeden z satyrów, którzy tamtej
nocy gonili Dziwa jako szpiega.
- A tu jesteś hultaju! – wrzasnął
triumfalnie i złożył się do zadania morderczego ciosu. Rusałka
zasłoniła go własną piersią. Tymczasem Ratatosk wbiegła po
ciele króla i wdrapawszy się na głowę, szeptała mu do ucha...
Skończyło się na tym, że Antares
zabronił zabijać Dziwa; wysłuchał jego historii, a pod wpływem
królowej i Visenki przebaczył.
- Odtąd nikt nie ma prawa cię
krzywdzić – orzekł, a jego głos huczał jak orkan. – co chcesz
zrobić, aby naprawić zło jakie wyrządziłeś Bujanowi? – mówiąc
to trzymał półsatyra na dłoni.
- Chcę walczyć z mieczem i w zbroi,
a po wojnie poślubić Visenkę – odparł Dziw.
Jeszcze tego samego dnia został
giermkiem żmija Wężogłowa (Zmiejogława). Miał on ciało i
kończyny ludzkie, lecz głowę i długą szyję – żmii. Zazwyczaj
nosił jedynie krasną przepaskę biodrową, niczym wodniki z Ojcowa,
żyjące w późniejszych erach. Teraz okrywała go kolczuga, a
zbrojny był w szablę z ości leszcza, wielkiego jak pięć żubrów,
łuk, strzały i tarczę ze swoim inicjałem w piśmie bujańskim.
Wyglądem odbiegał od innych żmijów, o których możemy wyczytać
w księdze godnej zaufania:
,,Postury był człowieczej, lecz miał jaszczurczy łeb, smocze zęby i wężowy język. Na palcach dłoni i stóp (ludzkich!) srożyły się orle szpony, z tyłu zaś dyndał wężowy ogon. [...]. Istnieli żmijowie szarzy z zygzakiem, czarni, rdzawi, miedziani, brązowi, a nawet żółci i jasnozielono – niebiescy; brakowało natomiast cielistych’’ – Mikołaj Rymwid ,,Nymphologia’’.
W skład drużyny
Wężogłowa oprócz Dziwa, wchodził też krasnolud Bandos (Vandos).
Visenka, która kochała półsatyra, chciała walczyć u jego boku,
lecz spotkała się ze stanowczą odmową żmija. Tymczasem armia
tchórzliwej Matki Żmyi podbijała i bezlitośnie pustoszyła Bujan.
Zdobyte ziemie były ogałacane z wszelkich żywych istot, woda była
wypijana, ziemia rozkopana, góry skruszone w drobny piasek, a
wszystko zanieczyszczone tonami trującego gnoju potworów. Czciciele
Garafeny znów podjęli się szturmu na wybrzeże Morza Sinego, a
wojsko bujańskie opuściło Ostrogard...
Królowa Erinna oprócz najstarszego
Ouglana powiła też parę innych dzieci – pięć córek, w tym
Korynę i Melenę, oraz roczne niemowlę wielkości orki – synka
Elpisa. Przed opuszczeniem grodu stołecznego, król żegnał się z
połowicą i potomstwem. Elpis, jego oczko w głowie, zląkł się na
widok ojca w hełmie przystrojonym czerwoną kitą, uspokoił się,
gdy Antares go zdjął.
- Jeśli Niepodzielny pozwoli,
przywiozę wam naszyjniki ze smoczych zębów i drakolitów – mówił
do córek, a łeb Garafeny zawieszę na Żelaznym Dębie – po tych
słowach opuścił zamek. Nie on jeden żegnał się z rodziną...
W namiocie, do którego już wkrótce
miano znosić rannych, Visenka modliła się za Dziwa. Wreszcie obie
armie stanęły naprzeciw siebie. Sama Matka Żmyja uczestniczyła w
walce, jako widz. ,,Gel Garafena! – zakrzyknęła armia węży,
smoków, kraków i ogromnych krabów. – Kury wam skubać, krowy
doić’’!, zaś wojownicy Bujanu zaintonowali pieśń: ,,Ach, ty
durna, durna piesa! Szak to idzie wiłka z lesa! [...]’’.
Potem zaczęła się bitwa, w której
Antares i Ouglan walczyli w pierwszym szeregu. Ubili niejednego
potwora, aż Matka Żmyja zadrżała ze strachu. Rzucali się w
największy tłok i zadawali śmierć jak ogień, jak dwa pioruny...
Tłok wokół nich robił się jednak coraz większy. Smoki i węże
otoczyły Antaresa z przodu i tyłu, z prawa i z lewa. On siał
śmierć mieczem, którego jednym machnięciem można by ściąć
cały las, a morskie smoki bez skrzydeł prażyły go ogniem. Olbrzym
pocił się tak, że pot leciał z niego niczym wodospad. Zbroja
topiła się na nim; najpierw była czerwona, a potem biała.
Mieczowe uderzenia słabły, aż wreszcie oręż wypadł królowi z
ręki. Płonął on i jego syn Ouglan. Jednak Niepodzielny nagrodził
prawość króla i nie wydał jego ciała na pohańbienie. Jak grom z
nieba spadły cztery białe orły, wielkie niby Rok z Malgalesio czy
Garuda z Bharacji. Zaniosły je na firnament,
gdzie boską mocą zamieniło się w
gwiazdę, świecącą po dziś dzień, a imię jej: Antares.
Wężogłów jadąc konno mierzył
kopią w węża – zdrajcę, wielkiego jak wieloryb. Uśmierciwszy
go wyjął kopię z cielska i począł atakować kolejne potwory.
Niejeden wąż morski, czy nawet smok stracił życie z jego ręki, a
gdy złamał oręż na pancerzu kraxa – bestii podobnej do żółwia
morskiego, zmiażdżył jego groźny łeb uderzeniem maczugi w czym
pomógł mu krasnolud Bandos. Żmij odetchnął, gdy tymczasem na
błoniastych skrzydłach nadleciał średniej wielkości smok o stu
wężowych głowach. Nim wojownik zdążył go zabić, został
uniesiony w powietrze i pozbawiony żmijowej głowy. W dół spadła
jedynie jedna głowa smoka, która zresztą szybko odrosła. Monstrum
tym była hydra powietrzna, czyli ,,borea’’ (woreła), którą
Dziw zdołał ubić z łuku. Bandos rąbał węże i smoki jakby to
był bór, a te pozostawały straszne nawet po zabiciu. Wraz z Dziwem
i dwiema uldrami, rozbił spiżowy pancerz kraba większego od wołu,
który już miał pożreć okrytą kolczugą rusałkę, która miast
leczyć rannych stanęła do boju. Sama Matka Żmyja przelękła się
jego topora. ,,Kto uśmierci tego przeklętego karła, temu dam
najkraśniejszą perłą z dna Oceanu’’ – obiecała. Wreszcie
gdy nieustraszony Bandos rzucił się na morskiego smoka, ten
postawił na nim pięciopalczastą łapę ciężką jak góra.
Rozległ się trzask łamanych kości i spiżu i dzielny krasnolud
został zmiażdżony jak pluskwa. Z drużyny został przy życiu
tylko Dziw. Rozsierdzony stratą towarzyszy, zatopił w smoczej
łapie, która zgniotła Bandosa, włócznię. Smok ryknął i
odwrócił wielki jak dom pysk w stronę półsatyra.
- Gnój Gamratena! – wyciągając w
górę rękę przedrzeźniał powitanie stronników Matki Żmyi,
podczas gdy z nozdrzy gada buchnął dym zmieszany z siarką. – Na
coś się przypatoczył Robaku z Oceanu? Oto włócznią przebodziem
brzuch twój tłusty – smok plunął w stronę zuchwalca ogniem,
lecz ten uskoczył.
Wnet morski potwór poczuł w karku
straszny ból i ujrzał jak Dziw przebija go włócznią. Z nozdrzy
dym leciał mu jak z komina, a ślina zmieszana z krwią lała się z
pyska niczym woda z cebra. Oczy się zamknęły, lecz smok żył
jeszcze. Ostatkiem woli plunął ogniem na siebie i zapłonął jak
ogromny stos. Nim Dziw zdołał uskoczyć zamienił się w pochodnię.
Choć tarzał się jak pies, nie zdołał ugasić ognia. Wrzeszczał
z bólu, lecz pragnął kontynuować walkę. Na próżno. Umierając
widział siebie przytulonego do Visenki, najcudniejszej z tworów
Niepodzielnego.
Taki był początek końca wyspy –
świata – królestwa. Choć wdowa po Antaresie stanęła na czele
wojska, dokonując cudów męstwa i sprytu, cień Matki Żmyi
obejmował coraz większe połacie Bujanu. Wróg nacierał z północy
i południa, zachodu i wschodu; nie znał litości. Piękny świat
powoli zamieniał się w pozbawione życia bagno, rozmywane przez
kosmiczny Ocean. Nie minął miesiąc jak zajęty i spustoszony
został Ostrogard. Garafena połknęła Żelazny Dąb i trawiła go
przez tysiąclecia. Bujan zapłacił najwyższą cenę za wierność
pięknu, prawdzie i dobru. Jednak niepojęty Nepodelnyj Boh, który
cały czas był z Bujańczykami, nie pozwolił, by zginęli na marne.
Gdy kosmiczny Ocean rozmył resztki wyspy, przeniósł ją z duszą i
ciałem w przyszłość do rajskiej krainy Jasnej Nawi, gdzie pod
berłem cara Welesa, mieszkańcy pierwszego stworzonego świata żyją
i po wieczne czasy żyć będą w szczęściu i chwale. Na nawijskim
archipelagu zamieszkali też Dziw i Visenka, na zawsze razem w
miłości doskonalszej od tej doczesnej...
Matka Żmyja żyła jeszcze w erze
ósmej, a zginęła od uderzenia piorunem Jarowita w czasie drugiej
inwazji na nasz świat.
Po zagładzie Bujanu, armia
garafeńska otoczyła Niepodzielnego ze wszech stron, lecz nawet
zaślepiona pychą Matka Żmyja wiedziała, że nie można go zabić.
Na jej rozkaz węże i smoki z białych kamieni z dna Oceanu
zbudowały wysoki mur na planie koła, otaczający Niepodzielnego, po
czym szydząc odpłynęły. Stwórca Bierzma Wszechświata, Oceanu i
Bujanu usiadł i gorzko zapłakał. Następnie zapadł w sen i umarł.
Jednak co to? Z jego serca wystrzelił nagi płomień – nowy bóg,
który przybrał imię Agej, od bujańskiego słowa ,,Akeahaey’’-
Istniejący. Krasnoludki nazywały go ,,Unyj’’, czyli
Jedyny. Był osobą, a plomień to jego symbol, stąd przydomek:
,,Osoba Ognista’’(Perzona Foyakista). Tenże Agej, Ogień
Miłości (Foyak Lovis) postanowił stworzyć istoty święte,
które miały być jego posłańcami: Enków przez ludzi er
jedenastej i trzynastej zwanych bogami, upiory i Wieszczyce Losu.
Oto jak
stworzeni zostali Enkowie.
Z chwały i głowy Niepodzielnego
uczyniony został król Ziemi; Jarowit Jaryło Perun Perkun, w mowie
staroludzkiej zwany Ukko,
z rozumu – Świętowit, błędnie
zwany ,,Światowidem’’,
z krwi i jednej połówki serca –
Mokosza Mokoš Mokośka Aradvi Aredvi Sura, przez Persów czczona pod
imieniem Anahity,
z włosów: Weles Wołos Trygław,
z czaszki – Rodegast, co miał
głowę tura, a tułów i kończyny człowiecze,
z zębów i kości – pan czasu Rod
i zakwaszający kapustę i ogórki Rgieł, wyobrażany jako perła
wśród ognia,
z rąk – Srebroń Chors i
Srebrennica Chorsa, rządzący Księżycem,
z ust – Swaróg – Dadźbóg,
z nóg – Boruta Borowy Leśny Duch
Lesavik Laskoviec Leszy i Dziewanna Šumina Mati, zwana Leśną Matką
(Matar Forestiner),
z żył Mar – Zanna Marzanna Morena
Śmierć Śmiertka Śmiercicha,
z tchnienia – Pochwist Poświst
Pochwiściel Strzybóg,
ze snu – Zmora i Zennica,
z macicy – przypominająca zieloną
jaszczurkę smoczyca Altaira i smok Rykar, który zdradził,
z drugiej połówki serca – Złota
Baba,
ze skóry i głosu – Rigel, który
dał światu głos,
z trzustki – Zmiennik, który
zdradził i stał się Čortem Czarnym Psem i wielu innych.
,,Mit ten ilustruje koncept, wedle którego na początku ludzie czcili jednego Boga, a dopiero potem stworzyli bożków’’
- pisał jego autor, pan Innowojciech
Błyszczyński.
1
Czyt. ,,Ulan’’
2
Matka Żmyja Stworzycielka
Nawrócenie Chunchuza - opowieść z Bujanu
Czy zadawał sobie Czytelnik pytanie
skąd się wziął Żelazny Dąb? W erze trzynastej, w azjatyckiej
krainie Tartarii leżącej między Krainą Białych Pól na północy,
a państwem Sinea na południu, żył Kalin – car (Całyna –
carus). Jego ojcem był książę plemienia Merkitów, Merkanos
(Merkitos), lennik srogiego króla Chana (Khana). Został on z powodu
niezmierzonych okrucieństw zabity przez poddanych, na których czele
stał Kalin – car. Wódz buntu stał się nowym królem Tartarii, a
jakiś czas potem – całej Azji. Niesyty podbojów wyprawiał się
na Bizancjum i Rox, lecz zwyciężyła go chrześcijańska królowa
Ludu Roksany, Maria Mariewna. Władca nie znający litości popełnił
samobójstwo w roxyjskim więzieniu, w dniu, w którym królowa
chciała go ułaskawić. Jak podaje ,,Codex vimrothensis’’:
,,Był potężnym i lutym czarnoksiężnikiem. Gdy chciał, był człowiekiem, innym razem wężem, tygrysem, wilkiem, syreną, lub Minotaurem (pod tą postacią pożerał całego słonia), albo wielkim jak góra jaszczurem’’.
Posiadał
magiczne berło ze srebra i czaszki Chana, którym mocą demonów
zamieniał w kamień (zniszczyła je królowa Maria Mariewna w bitwie
pod Dąbrówką). Skąd ten tyran, zwany też Vatu – Khan czerpał
swoje okrucieństwo? Ano, jeszcze za życia Chana popełnił
zbrodnię, która nie odpokutowana, pociągnęła za sobą lawinę
następnych. Merkanos długo zwlekał z przekazaniem synowi władzy,
a on do syna, a syn do niego nie mieli zaufania. Pewnego razu przed
synem księcia zjawił się Čart – zły duch przedstawiany jako
nagi mąż z koźlą głową. Wziął na siebie postać mądrego
doradcy i uzyskawszy zaufanie Kalina, jeszcze nie cara, wtłoczył mu
do serca kłamstwa ociekające słodyczą, aż zupełnie zmącił mu
głowę.
- Twój stary pryk dybie na twe
życie. Albo ty, albo ten głupi, stary dziad – mówił
przeniewierczy Čart, a mowa jego była rozkoszna.
Biedny Kalin, który nie miał
nikogo, kto mógłby wyprowadzić go z błędu, przyszykował zamach.
Gdy Merkanos udał się na łowy, sługa jego syna wyrwał mu
oszczep, w chwili gdy ranny dzik szarżował na myśliwych. Książę
pozbawiony broni dał się zabić zwierzęciu, bo myślał, ,,nie
widziano, by ksiądz merkicki sromotnie uciekał, jak ten zając’’.
Gdy syn dowiedział się o śmierci ojca, rozpłakał się jak rzadko
kiedy w życiu, bo jednak go kochał, choć nie wiedział o tym. Čart
– doradca ulotnił się jak kamfora. Jakiś czas potem, zły
powrócił do Kalina tym razem pod postacią kucharza. Długo
przyrządzał najlepsze potrawy, jakich nie znano nawet w Sinea.
Kalin – car, co właśnie niedawno strącił z tronu do Čortieńska
– Čortlandu króla Chana, rzekł do kucharza:
- Proś o nagrodę, a dam ci, choćby
więcej niż połowę stad koni i bydła w całej Tartarii! – nikt
przedtem i potem nie potrafił tak dogodzić jego podniebieniu.
- Ja jedynie proszę, hmm, śmiem
prosić, Najłaskawszego Pana i przyszłego Władcę Oceanów o
zaszczyt niebywały... – kucharz uniżenie zamiatał brodą pył z
jurty.
- Mów śmiało, nie odmówię
choćbym miał cię uczynić drugą osobą w królestwie! –
zachęcał Kalin – car.
- Pragnę złożyć swą nikczemną
głowę na boskim łonie, Waszej Chanowskiej Mości – władca
skinął na znak zgody, a kucharz spełnił zamiar, po czym dosłownie
rozpłynął się w powietrzu. Nagle – Kalin – car poczuł w
sercu niebywałe zimno, jakby się znalazł w Białopolsce
(Białopolu, Krainie Białych Pól) zimą i ból jakby wbijano weń
gwoździe. Przez tydzień nie jadł, nie spał, za to ryczał z bólu
jak ranny tur. Wtedy Čart przyszedł doń po raz trzeci – tym
razem jako lekarz z cesarstwa Sinea. Udając współczucie i pokorę,
poradził gorącą krew na rozgrzanie serca zamienionego w bryłę
lodu. Kalin – car posłuchał; najpierw pił krew zwierząt, potem
ludzi. Chociaż nic to nie pomagało, a zamienione w lód serce
doskwierało coraz bardziej, uparcie trzymał się tej terapii i
organizował coraz to nowe podboje, by pić krew jeńców.
,,Kraina Białych Pól, kraj Tatarów, Sinea, Ibetain, Imalain, Bharacja, Seylan, cały Międzyraj (z Carogrodem i Bożym Grodem), góry Promet, Kolchida, Armenia, Taj – Każk i inne kraje za Prometem, Persja, góry Hindukuš, Kori, Cipangu, krainy Wyraju, Malain, Dżawa, Sumatra, Kalimantian, Celebes – wszystkie te krainy tworzyły imperium Kalin – cara’’ - ,,Codex vimrothensis’’.
Będąc biegłym
w magii potrafił nawet przemieszczać się w czasie. Raz, dla sobie
tylko znanych przyczyn, cofnął się do ery pierwszej, kiedy to
Niepodzielny rysował Bierzmo Wszechświata. W ową podróż miast
całej armii zabrał tylko jednego sługę – herszta rozbójników
z Białopolski, imieniem Chunchuz (Miedzianobrody). Jego banda łupiła
tak dokładnie, że całe osady wpędzała w stan skrajnej nędzy. Po
wielu latach jego imię stało się synonimem zbója – z
chunchuzami walczył Tomek Wilmowski et consortes co opisał
Alfred Szklarski. Gdy Čorty przeniosły dwóch opryszków w erę
pierwszą, spostrzegli, że stoją na wyspie, dopiero co stworzonej.
Wokół nich pulsowało rodzące się życie, a na horyzoncie mąż
rosły jak olbrzym rysował swoim sercem prostą, czyli linię bez
początku i końca. Znaleźli się na Bujanie i ujrzeli
Niepodzielnego. Na ten widok Kalin – car, którego Bujańczycy
mieli nazywać ,,Vatuganem’’ poczuł w sercu jeszcze
większy mróz i ból niż dotychczas. Zgrzytał zębami i toczył
pianę z ust. Zatrąbił jak słoń i wyjąwszy z pochwy piękny
miecz z damasceńskiej stali, cisnął nim w boga. Nie zdołał go
skrzywdzić; oręż odbił się i padł ostrzem w ziemię. Wtem –
błyskawicznie zapuścił korzenie i stał się drzewem, dębem całym
z żelaza. Tak Kalin – car choć mimowolnie przyczynił się do
stworzenia Żelaznego Dębu, wokół którego zbudowano Ostrogard.
Tymczasem Chunchuz gdy tylko ujrzał Niepodzielnego, padł na twarz
jak rażony piorunem; mamrotał: ,,Jestem zgubiony, bo odnalazłem
to co straciłem’’, płakał jak bóbr, a jednocześnie
wzdychał - ,,Gdybym tu był wcześniej, byłbym lepszy, o wiele
lepszy’’. Kalin – car był tak wściekły, że
natychmiast wrócił do swoich czasów, zapominając zabrać sługę.
Zbój o brodzie pomalowanej rdzawą glinką wciąż leżał pełen
strachu i zachwytu. Wtedy podszedł do niego chłopczyk, wydaje się,
że sześcioletni.
- Chunchuzie, nie bój się! –
powiedział wyciągając doń rączkę. Rozbójnik spojrzał
zdziwiony, już nie widział męża podobnego do Heraklesa, ale
roześmiane dziecko – nic szczególnego, ot, takie jakich wiele
porywał dla okupu.
- Kim jesteś, Mały? – spytał.
- Jestem Tym, którego się
przestraszyłeś – rzekł chłopiec. – Zmieniłem się w dziecko,
byś się nie bał – następnie oczom herszta ukazało się
bezlistne Drzewo zbryzgane krwią i wszystko zrozumiał.
Niepodzielny przebaczył Chunchuzowi
liczne zbrodnie, widząc jego żal i pozwolił zamieszkać na
Bujanie. Były zbój zaprzyjaźnił się z jego coraz to nowymi
mieszkańcami. Nasionami Macierzanki – Matki Roślin karmił Koguta
Złotopióra i Kurkę Złotopiórkę, poznał pierwszego króla –
olbrzyma Opavita, jeździł na słoniu i latał na smoku, pływał w
Jeziorze Głębokim z hydrami i wydrami, a do snu kołysały go
słodsze od miodu głosy rusałek i syren. Ścigający się z
gazelami, gepardami i mantrykonami, tańcujący z Wiłami,
przemierzający Pustynię Gadr na wielbłądzie, lepiący bałwany na
północy wyspy i kąpiący się w źródłach tańczącej wody,
zdążył zapomnieć o starym życiu, gdy pewnego wieczoru,
Niepodzielny przemówił do niego w szumie wiatru.
- Chunchuzie!
- Jestem, Panie – odparł ten,
który znalazł na Bujanie szczęście.
- Nikt nie ma prawa być szczęśliwym
w oderwaniu od innych. Posyłam cię do twojego świata, abyś mógł
tu przyprowadzić swych udręczonych bliźnich. Nie bój się, bo
będę z tobą – Chunchuzem wstrząsnął dreszcz, bowiem nagle
przypomniał sobie swój świat jako miejsce niewypowiedzianego
wprost zła, wyuzdanego okrucieństwa i przytłaczającego
cierpienia. Z drugiej strony, coś w jego sercu, niegdyś z kamienia,
a teraz z ciała, cieszyło się na myśl o podzieleniu się z ludźmi
szczęściem panującym na wyspie. Odkąd Niepodzielny mu przebaczył,
stopniowo stawał się kimś innym. Już od lat nie kradł, ni
mordował, żył w przyjaźni z Bujańczykami (stwórca wyspy dał mu
dar rozumienia ich trudnego języka) i na pierwszym miejscu stawiał
wolę swego największego przyjaciela. Tym razem jednak zawahał się.
Wrócić do świata unurzanego w niegodziwości? To zbyt straszne,
ale... Trzy dni rozmyślał intensywnie, prosząc Niepodzielnego o
jakieś wskazówki. Trzy jest tu liczbą symboliczną i w
rzeczywistości medytacjom tym poświęcił aż cztery lata. Nie
poszły one na marne. Ostatecznie zdecydował się po rozmowie z
przyjacielem, satyrem Vatorem o rudych włosach i brodzie, który był
wieszczem i kapłanem Niepodzielnego.
Gdy skończyli rozmawiać i wyszli z ogrodu, oczom Chunchuza ukazała się rzeczka Vaska Pijanica, nazwana tak, bo nad jej brzegiem satyry wzniosły winiarnię. Usłyszał głos boga: ,,Przejdź przez bród’’. Człek zrobił tak i nagle spostrzegł, że przeniósł się w czasie i przestrzeni. Znalazł się w naszym świecie w obecnej erze trzynastej. Pierwsze kroki skierował do kraju Kori w imperium Kalin – cara. Żyli tam ludzie o żółtej skórze i skośnych oczach, spokrewnieni z mieszkańcami wysp Cipangu. W dawnym języku krasnoludków; starokrasnym (langudus oldokrasnyj) kraj Kori nosił też nazwę Koriolanii (Coriolaniya). Zawdzięczał ją Rzymianinowi, Gnejuszowi Marcjuszowi Koriolanowi, który wygnany za zdradę, chciał sprowadzić na miasto najazd Wolsków, aż wreszcie słuch o nim zaginął. Opuścił Italię (w erze jedenastej: Apap) i Europę. Latami tułał się u wybrzeży Afryki i Azji, aż dopłynął na półwysep od strony lądu graniczący z Białopolską i Sinea. Na miejscu zabił wielkiego jak tur, rogatego wilka, masowo pożerającego Korijczyków i ich stada. W nagrodę, ci pozwolili by otoczony wielkim szacunkiem, dokonał w ich kraju reszty swych dni. Pod rządami Kalin – cara i wcześniej panującego kata Azji, cara Czerwonego Człowieka, Korijczycy żyli w niewypowiedzianej wprost nędzy i zastraszeniu. Codziennie tysiące dzieci marło z głodu na ulicach, mięso jedzono jedynie trzy razy w roku (min. na urodziny wodza), chleb, a właściwie jego namiastkę robiono z kory drzew – a wszystko to było winą okrutnego imperatora, który ograbił ten lud z wszelkich dóbr, a zachował je dla siebie i swoich dygnitarzy i wojowników. Na tym półwyspie ,,historia lubi się powtarzać’’. Trzeba też powiedzieć, że zarówno Czerwony Człowiek jak i Kalin – car opętani myślą o zamachu za swe zbrodnie przelali wiele krwi niewinnej, a także niczym faraonowie i rzymscy cesarze kazali czcić siebie jako bogów. Chunchuz wielu tych nieszczęśników zaprowadził na Bujan. Pomagał też innym krajom udręczonym przez Kalin – cara, a nawet Analapom jęczącym pod władzą króla Artura Apostaty. Za jego sprawą na wyspie znaleźli się ludzie o skórach żółtej, brunatnej i białej, zachwyceni swą nową ojczyzną. Królowie bujańscy, pomni, że mają pana nad sobą, w osobie Niepodzielnego, nie krzywdzili swych poddanych, bronili ich i sprawiedliwie rozsądzali spory. Niewielu było złych królów – takich jak Vatak, Hadymir czy Zagłoba Bratobójca. Bujańczycy żyli w zgodzie i szacunku (co nie znaczy, że zwierzęta nie polowały na siebie), nawet ludzie nie wszczynali wojen. Wracając do Chunchuza, w czasie swych wypraw wiele ryzykował. Kalin – car widząc, że ktoś wykrada mu niewolników i źródło krwi do ogrzewania serca, poprzysiągł temu komuś straszną zgubę. Wreszcie przyszła kryska na matyska...
Gdy skończyli rozmawiać i wyszli z ogrodu, oczom Chunchuza ukazała się rzeczka Vaska Pijanica, nazwana tak, bo nad jej brzegiem satyry wzniosły winiarnię. Usłyszał głos boga: ,,Przejdź przez bród’’. Człek zrobił tak i nagle spostrzegł, że przeniósł się w czasie i przestrzeni. Znalazł się w naszym świecie w obecnej erze trzynastej. Pierwsze kroki skierował do kraju Kori w imperium Kalin – cara. Żyli tam ludzie o żółtej skórze i skośnych oczach, spokrewnieni z mieszkańcami wysp Cipangu. W dawnym języku krasnoludków; starokrasnym (langudus oldokrasnyj) kraj Kori nosił też nazwę Koriolanii (Coriolaniya). Zawdzięczał ją Rzymianinowi, Gnejuszowi Marcjuszowi Koriolanowi, który wygnany za zdradę, chciał sprowadzić na miasto najazd Wolsków, aż wreszcie słuch o nim zaginął. Opuścił Italię (w erze jedenastej: Apap) i Europę. Latami tułał się u wybrzeży Afryki i Azji, aż dopłynął na półwysep od strony lądu graniczący z Białopolską i Sinea. Na miejscu zabił wielkiego jak tur, rogatego wilka, masowo pożerającego Korijczyków i ich stada. W nagrodę, ci pozwolili by otoczony wielkim szacunkiem, dokonał w ich kraju reszty swych dni. Pod rządami Kalin – cara i wcześniej panującego kata Azji, cara Czerwonego Człowieka, Korijczycy żyli w niewypowiedzianej wprost nędzy i zastraszeniu. Codziennie tysiące dzieci marło z głodu na ulicach, mięso jedzono jedynie trzy razy w roku (min. na urodziny wodza), chleb, a właściwie jego namiastkę robiono z kory drzew – a wszystko to było winą okrutnego imperatora, który ograbił ten lud z wszelkich dóbr, a zachował je dla siebie i swoich dygnitarzy i wojowników. Na tym półwyspie ,,historia lubi się powtarzać’’. Trzeba też powiedzieć, że zarówno Czerwony Człowiek jak i Kalin – car opętani myślą o zamachu za swe zbrodnie przelali wiele krwi niewinnej, a także niczym faraonowie i rzymscy cesarze kazali czcić siebie jako bogów. Chunchuz wielu tych nieszczęśników zaprowadził na Bujan. Pomagał też innym krajom udręczonym przez Kalin – cara, a nawet Analapom jęczącym pod władzą króla Artura Apostaty. Za jego sprawą na wyspie znaleźli się ludzie o skórach żółtej, brunatnej i białej, zachwyceni swą nową ojczyzną. Królowie bujańscy, pomni, że mają pana nad sobą, w osobie Niepodzielnego, nie krzywdzili swych poddanych, bronili ich i sprawiedliwie rozsądzali spory. Niewielu było złych królów – takich jak Vatak, Hadymir czy Zagłoba Bratobójca. Bujańczycy żyli w zgodzie i szacunku (co nie znaczy, że zwierzęta nie polowały na siebie), nawet ludzie nie wszczynali wojen. Wracając do Chunchuza, w czasie swych wypraw wiele ryzykował. Kalin – car widząc, że ktoś wykrada mu niewolników i źródło krwi do ogrzewania serca, poprzysiągł temu komuś straszną zgubę. Wreszcie przyszła kryska na matyska...
Władca
Wszechazji zasiadł na tronie ze złota i kości słoniowej, czyli
eburnu. Na głowie miał koronę ze srebra i krwawników, a w dłoni
trzymał srebrne berło zakończone czaszką króla Chana, zdobne
drogimi kamieniami i kamieniem żydowskim, nazywanym też elektronem,
lub jantarem. Odziany był w żółtą szatę z jedwabiu, którą
zdobił wyhaftowany, zielony smok, jeden z tych co żyły w rzekach i
jeziorach prowincji Sinea i w płaszcz ze skóry tygrysa (tiherny)
z Bharacji. Na kolanach leżał miecz z damasceńskiej stali,
schowany w pochwie ze smoczej skóry. U jego stóp leżał poraniony
i posiniaczony Chunchuz skrępowany grubym łańcuchem. Wcześniej
był torturowany, aby powiedział, dokąd zaprowadził poddanych
Kalin – cara.
- Odkąd mnie zdradziłeś, czekałem,
by się zemścić – mówił imperator. – Daję ci ostatnią
szansę. Naprawdę ostatnią – na jego znak przyprowadzono
Chunchuza przed ołtarz, na którym palił się ogień. Kazano mu
wrzucić weń kadzidło, by uczcić Kalin – cara jako boga.
- Jeśli będę klękać, to tylko
przed Niepodzielnym i Okrwawionym Drzewem – z wielkim trudem
wyrzekł były bandyta, za co został ukarany ciosem w głowę.
Kalin – car pytał o coś
doradców.
- Zasłużył, by szczury,
umieszczone w garnku, wlazły mu do kiszek – mówił Sineańczyk.
- Nie, lepiej wbić go na pal –
radził Pers.
- Skądże, najsurowsza kara będzie
jeśli szybko rosnące bambusy przebiją mu ciało na wylot – rzekł
mieszkaniec Wyraju.
- Głupi jesteście – ziewnął
Kalin – car, po czym wstał i wobec ludu stolicy ogłosił wyrok: -
Jutro Chunchuz z Białopolski zostanie poddany karze dwóch tysięcy
uderzeń grubą pałką, najeżoną sękami, dla pomszczenia
wykradzenia mi dwóch tysięcy niewolników i ucieczki – obecni na
placu poddani zamarli ze zgrozy i aż łzy poleciały im z oczu, że
Kalin – car tak okrutnie będzie karał ich dobroczyńcę. Jednak
zbyt się lękali, by choć pisnąć w jego obronie. Chunchuza
zamknięto w lochu, a on płacząc ze strachu szukał pociechy u
Niepodzielnego. ,,Nawet gdyby mi nie miał pomóc, to przynajmniej
umrę wierny, zresztą przelałem zbyt wiele krwi niewinnej, by
oczekiwać na pomoc’’ – myślał z goryczą, a czas
nieubłaganie uciekał... Chunchuz spał, a wówczas słyszał głos:
,,Niepodzielny o tobie zapomniał. Gdybyś oddał cześć Kalin –
carowi to byś żył. Jeśli chcesz żyć, zaprzyj się stwórcy
Bujanu i oddaj cześć mi, bom księciem tego świata’’ – głos
należał do nagiego męża z kozią głową, a imię jego: Čart.
,,Stwórco Bierzma Wszechświata, nie pozwól by on zrobił ze mną
to co z Kalin – carem’’ – wołał więzień w głębi duszy,
a zły duch groził mu pięścią. Otworzył oczy i usiadł. W blasku
pochodni ujrzał twarz Hadassy z Samarii; jeden z wodzów Kalin –
cara uprowadził ją jako łup wojenny i oddał do zamtuza –
przeklętego miejsca, które puściłaby z dymem, gdyby tylko mogła.
Na Bujanie, nawet ludzie nie założyli nigdy czegoś takiego. Obok
niej stał biały mąż o rudych włosach i brodzie. Nieoczekiwanie
więzień ujrzał, że ma on małe kozie różki, owłosione kozie
nogi i kozi ogonek. Satyr, a do tego trzymający klucze. Stał przy
nim znajomy z Bujanu, wilk Uval. Satyr otworzył drzwi.
- Vator! Jak się tu znalazłeś?! –
wykrzyknął Chunchuz, pełen wdzięczności dla Niepodzielnego.
- To długa historia – uciął
satyr. – Uciekajmy, bo zaraz Oros zburzy więzienie! – Oros to
było imię nosorożca z Bujanu.
Chunchuz, Vator, Uval i Hadassa
wybiegli z budynku, a jego ściany pękały od uderzeń potężnego,
rogatego łba. Przerażeni strażnicy błagali o litość: pozwolono
im udać się na wyspę. Gdy Oros zamienił więzienie w kupę
gruzów, cała gromada wybiegła z miasta i stanęła nad jeziorem.
- To droga do wolności! –
zakrzyknął Chunchuz; posadził przeskoczkę na grzbiecie nosorożca,
po czym wszyscy puścili się pędem przez jezioro, a za nimi
oddziały wojska, szyjące z łuku. Wtem – jezioro znikło, jakby
go nigdy nie było, a z nim uciekający. Ci byli już na Bujanie.
Przy ognisku, Vator, który wyniósł
bliznę na ramieniu z naszego świata, tak opowiadał:
- W czasie modłów, Niepodzielny
mówił mi o tarapatach w jakie wpadłeś i pokazał przejście do
przyszłości. Pozwolił zabrać ze sobą Orosa i Uvala, a potem
dzięki pomocy tej damy znaleźliśmy ciebie – najbardziej
szczęśliwa była Samarytanka Hadassa.
,,Zostałam przeniesiona z piekła
do raju’’ – mówiła, wolna od rozpusty. Jakiś czas potem
została szczęśliwą żoną wodnika i matką jego dzieci. Co do
Chunchuza żył jeszcze 250 lat (na Bujanie ludzie żyli dłużej niż
w naszym świecie, byli zdrowsi i dłużej młodzi). Znalazł sobie
żonę – rusałkę, miał synów i córki. Otaczały go przyjaźń
i szacunek i podziw. Po śmierci, w Ostrogardzie wystawiono mu
pomnik.
Subskrybuj:
Posty (Atom)