Z
wszystkich
junaków, których sędziwy już król pasował w święto Stada na
witezi, Borzywoj Błyszczyński był najmłodszy, ale też
najdzielniejszy. Jako giermek pana Stodoranusa nie szczędził sił w
walce z nikczemnymi kadukami mającymi swe leże wśród krzaków
bzu, gdzie ogryzały dziecięce kości. Nie raz uratował życie
swemu panu płacąc za to ranami odniesionymi w boju, a jego odwaga
była powszechnie chwalona. Był to młodzieniec rosły, o silnym
ramieniu. Jego włosy wiły się w złocistych puklach niby u
dziewczęcia, wąs poczynał się już sypać, a oczy modre jak krew
rusałki patrzyły śmiało przed siebie. Po turnieju i uczcie na
przestronnym, wzniesionym jeszcze przez Lecha I Dalmackiego zamku w
Neście, powrócił młody Borzywoj Błyszczyński do swego
rodzinnego majątku Wymrocze, jadąc na srokatym ogierze Srożyku.
Powiadali żercy, że w zwierzęciu tym zaklęta była moc Świętowita
i Welesa, że rumak ten władny jest wyczuwać i omijać gniazda węży
i Čortów, oraz że podobne mu służyły wierzchem Hucułom –
Hyksosom w czasie wyprawy na Egipt.
-
Tak jestem z ciebie dumna, synaczku! - ze łzami radości wybiegła
go powitać pani Bielisława Błyszczyńska.
-
Każdym swym słowem i czynem miej na uwadze, aby pomnażać sławę
rodu Błyszczyńskich jak i całej Analapii – upominał przybranego
syna pan Wiatysław.
Na
Srożyka czekał już w marmurowym żłobie słodki owies i woda
krystalicznie czysta, Borzywoj zaś zasiadł za nakrytym białym
obrusem stole uginającym się od kołaczy, pieczonych kiełbas,
pierogów, jarzyn, owoców, dzbanów miodu i tuzina innych
przysmaków. Z niecierpliwością czekano na jego opowieści o
przygodach w drodze na królewski dwór w Neście i z powrotem.
Prawił więc Borzywoj o potokach małmazji sprowadzanej aż z
Carogrodu, o wychowanych w nieprzebytych lasach mocarzach z Burus i
Jatvy, z którymi potykał się na turnieju, o radosnych wygłupach
królewskiego błazna Kukawki, które sprawiały, że nawet najwięksi
ponuracy zwijali się ze śmiechu, o Wiłach i rusałkach
zabawiających króla Olszana tańcem i grą na złotej harfie,
wreszcie o zwierzyńcu, którego chlubę stanowiły dwa dromadery z
Arabii i para abisyńskich lampartów.
-
A powiedz, drogi synu – rzekł nieoczekiwanie pan Wiatysław –
czy upatrzyłeś już sobie damę swego serca?
-
Ojcze, kiedym na błoniach Nesty polował z sokołami wespół z
królewiczem Barnimem, szóstym tego imienia, mój raróg pochwycił
skowronka trzymającego w dziobie włos niewieści ogniście rudy a
jak przędza jedwabna miękki. Odtąd w mym sercu zagościło
pragnienie nieugaszone, aby odnaleźć niewiastę, do której ten
włos należał i pojąć ją za żonę – pan Wiatysław uśmiechnął
się do swoich wspomnień, kiedy to jako junak stawał w szranki o
rękę nadobnej Bielisławy.
-
Daję ci na drogę swe ojcowskie błogosławieństwo, ale i ostrzec
nie omieszkam. Kronikarz w swych księgach wspominają jak nasz król
Syward, syn Wizimira w podobnych okolicznościach zdobył włos
Selencji, królowej Amazonek, lecz nic dobrego dla Analapii z tego
nie wynikło – ostrzegł pan Wiatysław.
-
Bierz przykład, synaczku z rasy Akefali, których rozum i serce
pozostają zawsze we wzorowej harmonii – dodała pani Bielisława.
-
Jeśli nie poślubię tej panny o ognistym włosie, moje trzewia
spopieli smoczy ogień tęsknoty – oświadczył zdecydowanie
Borzywoj.
-
Ruszaj więc i niech cię Enkowie Ageja prowadzą – rzekł pan
Wiatysław.
*
Borzywoj
przedzierał się przez Las Ciemny niosąc błyszczący jak czerwone
złoto włos niby skarb najdroższy. Stary żerca Mądrostek
przeprowadził białego jak mleko rumaka przez rozłożone włócznie
co pozwoliło mu dojść do wniosku, że włos mógł należeć do
tylko jednej niewiasty: urodziwej czarownicy Daniki z Vompierska,
której serce było zimne i wyniosłe. Niezrażony tym pan Borzywoj
udał się do Vompierska – grodu straszydeł, do którego droga
prowadziła przez prastary, nawiedzony przez złe moce Las Ciemny
pełen bielejących czaszek niefortunnych wędrowców. Pomny, że
nawet najostrzejszy miecz może nie wystarczyć przeciw
zamieszkującym las bestiom Čortieńska, zaopatrzył się w białą
lilię zerwaną ze szczytu Sobotniej Góry. W kwiecie tym krążyła
źródlana woda stawiająca zmarłych na nogi i niwecząca złe
czary. Potężny las, rozciągający się na północny zachód od
Wymrocza, dlatego nazywany był Lasem Ciemnym, bo złote promienie
Swaroga – Dadźboga nie miały doń dostępu, panowała w nim
przeto wieczna noc. Borzywoj jechał na swym srokatym koniu, a
zatknięta za pasem lilia z Sobotniej Góry rozpraszała mroki niczym
mały Księżyc spadły z nieba. Las Ciemny przerażał nawet
najbardziej odważnych. Wśród gęstej, niemal dające się dotknąć
ciemności unosił się słodkawy, mdlący fetor śmierci i rozkładu.
Kora drzew przypominała marszcząca się skórę węża, zaś z
zarośli złowrogo pobłyskiwały czerwone ślepia straszydeł i
potworów. Na wołowej skórze nie spisałbyś wszystkich bestii,
które tego dnia śliniąc się, wpatrywały się chciwie w pana
Borzywoja i jego rumaka! Čorty, wapierze, wilkołaki, czarownice,
jędze, mamuny o wężowych piersiach, mory, smoki, nocnice i
południce, strzygi, kikimory, ały, ażdachy, harpie, Tartale z
dalekiej Pireny, ghule, ifryty, duchy, utopce, karakondżule,
bezkosty, zmory, brukołaki, sysuny, sfinksy, chimery, mantykory,
trolle, ogry, ludożercze olbrzymy, dusiołki, panki, léwice, lisy i
niedźwiedzie demoniczne, zaborowe, kaduki, bajstruki, olbrzymie
węże, gobliny, srożyce, Minotaury, kolanka, kobyle łby, ożywione
kościotrupy, kotołaki, potwory podobne do pni i grzybów –
wszyscy ci mieszkańcy Nawi Čortów radzi byliby rozszarpać śmiałka
i zaciągnąć jego duszę na wieczne męki na Madejowym Łożu.
Jednak moc Sobotniej Góry zaklęta w kruchej lilii trzymała je na
dystans.
-
Już majaczą z oddali wały Vompierska – rzekł pan Borzywoj do
swego szczękającego zębami konia.
Istotnie;
już widać było Vompiersk; gród wzniesiony przez straszydła z
trupich czaszek i piszczeli. Oświetlało go blade światło
wydobywające się z zatkniętych na długich tyczkach ludzkich i
zwierzęcych czaszek. Tu nigdy nie dochodziło Słońce, a ciemnymi
ulicami snuły się monstra jakie zobaczyć można tylko w
najgorszych koszmarach. Kiedy pan Borzywoj podjechał do bramy
zdobionej rzeźbami Čortów i wyrytymi zaklęciami, drogę zastąpiły
mu dwie ażdachy uzbrojone w krzywe szable. Były to upadłe upiory w
czarne płaszcze odziane, mające skrzydła kruków, a zamiast głów
– czerwone trupie czaszki zakończone białymi kitami.
-
Panie człowiek; daj pan w łapę! - wychrypiała ażdacha swoim
zwyczajem domagając się łapówki.
Pana
Borzywoja przeszedł zimny dreszcz, lecz szybko się opanował.
Wydobył cudowny kwiat liliowy i dotknął nim wyciągniętej dłoni
ażdachy.
-
Auuu! - wrzasnęła ażdacha. - Przeklęty kwiat; parzy, oślepia! -
oba upadłe upiory nie mogąc znieść blasku wydobywającego się z
lilii, odleciały skonfundowane, omal sobie skrzydeł nie łamiąc.
Pan
Borzywoj wjechał przez otwartą bramę. Po zaśmieconych ulicach
hulał lodowaty wiatr, a z ciemnych zaułków spoglądały na witezia
wrogo dziesiątki czerwonych oczu. Witeź omal nie spadł z konia,
któremu pod kopyta wszedł mumacz – ropucha wielkością
przypominająca dobrze utuczonego wieprza, o tłustym, zwisającym
brzuchu, ślepiach płonących niczym pochodnie i olbrzymich zębach
ociekających zatrutą śliną.
-
Nie zabijaj mnie! - zaskrzeczał żałośnie mumacz, gdy pan
Błyszczyński dobył miecza.
-
Oszczędzę cię, poczwaro – warknął pan Borzywoj – jeno
zaprowadź mnie do domu jaśnie wielmożnej pani, Daniki z
Vompierska! - płaz wzdrygnął się słysząc jej imię.
-
To sroga pani – rzekł mumacz – a w jej piersi bije serce zimne i
bezlitosne! - mimo to wskazał drogę panu Błyszczyńskiemu.
Rycerz
i wodny potwór szli przez labirynt krętych, ciemnych uliczek
zapełnionych przez rozsypujące się ze starości domostwa, z
których dobiegał swąd palonego mięsa i włosów, oraz wrzaski
pożeranych żywcem. Gałęzie bladych, bezlistnych drzew uginały
się od rozkładających się wisielców, a wśród stert gnijących
odpadków złydnie o ni to ludzkich, ni to szczurzych twarzach grały
o drewniane, piekielne pieniądze oczami wydartymi żywym ludziom. W
rynsztoku zamiast wody płynęła krew, którą chciwie chłeptały
strzygi i wąpierze, zaś z okien spoglądały lubieżnie nagie
wiedźmy i mamuny. Z oddali niosło się dalekie wycie wilkołaków.
-
Daleko jeszcze? - spytał pan Błyszczyński ze wstrętem strącając
wspinające się po jego wierzchowcu robactwo.
-
Jeszcze moment, jeszcze chwila… - rechotał mumacz.
Istotnie;
po przejściu przez rozchybotaną kładkę, oczom witezia ukazała
się willa z białego marmuru podobna do tych, w których mieszkali
zamożni Rzymianie. W oknach paliły się złociste światła, po
ścianach zaś pięły się bluszcze. Uszu wędrowca dobiegały
odgłosy uczty. Pan Borzywoj podziękował mumaczowi, ten zaś wypluł
z zębatej paszczy dużą perłę i skacząc udał się w swoją
stronę, aż skrył się w zimnych wodach ciemnego bajora. Ledwo
witeź zbliżył się do bramy willi, drogę zastąpiły mu dwa
borsuki o zakrytych bielmem oczach, dzierżące w przednich łapach
halabardy.
-
Werdo? - groźnie spytał jaźwiec w teutońskim narzeczu.
-
Przybywam do jaśnie pani, Daniki z Vompierska – oznajmił pan
Błyszczyński – a na dowód pokazuję jej włos rdzawy, który
zdobyłem polując z sokołami – borsuk powąchał pasmo włosów i
wzdrygnął się.
Przez
chwilę naradzał się gorączkowo ze swoim kompanem, a po chwili
przyszedł chłopak stajenny o dziczych kłach wystających z ust i
zaprowadził wyrywającego się Srożyka do stajni, zaś pan
Błyszczyński zaczął szukać gospodyni. Wnętrze wilii okazało
się znacznie bardziej przestronne niż przypuszczał. Komnaty były
tak rozległe, że bez poczucia ciasnoty mogłyby się w nich parzyć
słonie. Zdobiły je skóry tygrysów i złocistych panter,
błyszczące zbroje z Cipangu, rzeźby greckich mistrzów, freski,
perskie dywany i złote i srebrne misy pełne drogich kamieni, bądź
dymiącego kadzidła. Drogę wskazywał mu wróbel z Roxu noszący
złotą obrączkę na lewej nóżce. Pan Borzywoj minął malachitowy
postument ze stojącym na nim pozłacanym popiersiem Hermesa
Trismegistosa – sławnego maga żyjącego w erze dwunastej i stanął
przed masywnymi, kunsztownie rzeźbionymi drzwiami. Wróbel usiadł
na mosiężnej klamce i drzwi zaczęły się z wolna otwierać
przeraźliwie przy tym skrzypiąc. Pan Błyszczyński wszedł do
wielce przestronnej komnaty pełnej oszołomionych winem i miodem
biesiadników i tancerzy.
-
Jestem Borzywoj syn Wiatysława z rodu Błyszczyńskich – zawołał
donośnym głosem. - Przybyłem tu do pani Daniki z Vompierska;
właścicielki tego oto włosa! - pokazał swój ognistorudy skarb
wszystkim zgromadzonym.
W
komnacie rozległy się szepty i tysiące czerwonych i żółtych
oczu należących do wampirów i czarownic wlepiły się w pana
Błyszczyńskiego. Smoliście czarny karakondżul z Valkanicy –
olbrzymi karaluch o psiej głowie, pałaszujący dziecięce paluszki
nadziewane ślimakami, nastawił uszu i uderzył po podłodze długimi
czułkami.
Wśród
zmęczonych, złych twarzy gości, pan Borzywoj z wielkim zdumieniem
ujrzał księżną Dorosławę z Pomori i Weselichę ze Śląża,
które z mandatu króla Olszana pełniły władzę namiestniczek tych
prowincji. ,,Nigdy
bym nie przypuszczał, że i one są czarownicami’’
- jęknął w duchu witeź patrząc na dwie pijane niewiasty odziane
jeno w przepaski ze żmijowej skóry.
-
Jam jest Danika – w stronę gościa zaczęła iść gospodyni balu.
Była
to niewiasta nadzwyczaj piękna; smukła i wysoka, o cerze jasnej jak
porcelana z Sinea i oczach zielonych jak ognie płonące w Zmaragdos.
Jej ogniste włosy opadały lśniącą kaskadą , aż do kolan.
Danika miała na sobie powłóczystą suknię z czarnego jedwabiu
zakupionego aż w Carogrodzie, w talii zaś nosiła srebrny pasek
wysadzany bursztynami. W blasku setek świec jarzyły się jej liczne
klejnoty; dzieło krasnoludzkich mistrzów z Nürtu. Danika lekkim,
tanecznym krokiem podeszła do pana Borzywoja i nic nie mówiąc
zarzuciła mu nagie ramiona na szyję i pocałowała w usta. W dotyku
była chłodna jak marmur.
-
Oto twój włos, najłaskawsza pani, który szczęśliwym trafem
zdobyłem na łowach – pan Borzywoj czerwieniąc się podał włos
urodziwej czarownicy.
Danika
wzięła go w dwa palce o paznokciach pomalowanych na czarno, a wtedy
włos zamienił się w pozbawionego jadu, zielonego węża z
zatopionej krainy Bimini. Wzięła go do ust i połknęła jak nitkę
makaronu, a zgromadzone wiedźmy, strzygi i baby wodne widząc to
biły brawo.
-
My w Vompiersku też przestrzegamy praw gościnności – słodkim
głosem oznajmiła Danika. - Vade mecum! - pan Borzywoj poszedł za
nią, ona zaś rzymskim obyczajem posadziła gościa na miękkiej
sofie przykrytej skórą panterczą.
Morus
o czarnej jak antracyt skórze, czerwonych, żarzących się ślepiach
i zębach dzika postawił przed panem Błyszczyńskim kielich białego
wina, półmisek z pieczoną w glinie pentarką i srebrną paterę z
afrykańskimi owocami.
Wnet
dosiadły się księżne Dorosława i Weselicha, w których żyłach
płynęła krew Grakchidów. Pierwsza z owych niewiast miała włosy
brązowe opadające do ramion i brzuch opasły. Nosiła naszyjnik z
dziczych kłów, a jej półnagie ciało zdobiły malunki z czerwonej
wydzieliny ardzawienia z bagien Pinos. Weselicha z kolei była
szczupła, a włosy miała długie, czarne i kręcone. Na jej piersi
opadał ciężki medalion z wizerunkiem Bogini – Babirussy
odbierającej cześć na zatopionej wyspie Rutas. Obie księżne
wpatrywały się w pana Borzywoja jak sroka w gnat i obłapiały go
jakby nigdy wcześniej nie widziały męża.
-
Mój ci on… - skomlała Dorosława ciągnąc pana Błyszczyńskiego
za włosy.
-
Właśnie, że nie, bo mój! - zaprzeczyła Welelicha i mało
brakowało, aby obie namiestniczki pobiły się o swoją zdobycz.
Danika
spojrzała na nie groźnie i pogroziła im palcem.
-
Idźcie popływać, dziewczyny, a nas zostawcie samych! - na te słowa
Dorosława i Weselicha wstały z sofy i chichocząc, chwiejnym
krokiem poszły w kierunku basenu wypełnionego lemoniadą. Z piskiem
zanurkowały, a tam czekał już na nie lubieżny tryton z Morza
Śródziemnego.
-
Odwaga panów Błyszczyńskich jest tematem wielu legend –
powiedziała Danika – jednak nigdy wcześniej nie spotkałam się z
tym, aby samotny witeź sam przejeżdżał przez Las Ciemny, aby
odnaleźć pannę, do której należał znaleziony przezeń
przypadkiem włos! Podobasz mi się. U nas w Vompiersku ze świecą
szukać równie dzielnych mężów.
-
Brak mi słów, by wyrazić jak bardzo mnie zachwycasz, o pani.
-
Nie przeszkadza ci, że jestem czarownicą?
-
Dla mnie jesteś czysta i dobra jak lotos z Bharacji wyrastający
nieskalany z mulistego bajora, albo jak krucha lilia rosnąca wśród
cierni – mówił rozgrzany winem pan Błyszczyński. - Nie wierzę,
aby tak niewinna istota jak ty mogła kogokolwiek skrzywdzić –
zakończył z przekonaniem.
-
Pochlebiasz mi – zarumieniła się lekko Danika.
Ogromny,
czarny pająk wyposażony w macki ośmiornicy z zapamiętaniem bił w
wiele bębnów, gdy pan Borzywoj i Danika tańczyli godzinami, lekko
unosząc się w powietrzu. W końcu gdy gdzieś w oddali zapiał
donośnie kur, goście zaczęli się w pośpiechu rozchodzić. Sala
balowa opustoszała, a spleceni w miłosnym uścisku Borzywoj i
Danika z wolna opadli na wypolerowaną posadzkę. Danika skinieniem
przywołała karła o brązowej skórze i jednym oku pośrodku czoła,
który trzymał mieszek wypełniony brzęczącymi denarami.
-
To czarodziejskie złoto, abyś o mnie nie zapomniał i kiedyś tu
wrócił – oznajmiła Danika. - Każę osiodłać twego konia, czy
może wolisz wrócić do Wymrocza na hipogryfie?
-
Dziękuję ci, piękna pani, za twą szczodrość, ale Srożyk to nie
tylko mój rumak, ale i bratnia dusza.
-
Bywaj – Danika na pożegnanie pocałowała go w policzek.
Udał
się przeto dziedzic rodu Błyszczyńskich w powrotną drogę przez
Las Ciemny przyświecając sobie blaskiem lilii z Sobotniej Góry.
Nocne mary pospiesznie chowały się do swych kryjówek, kiedy
różanopalca Dennica tańcem urokliwym zapowiadała rozpalenie na
niebie Słońca przez Swaroga. Z każdą chwilą Las Ciemny stawał
się coraz mniej straszny. Pan Borzywoj jechał na poły zarośniętą,
leśną dróżką, gdy oczom jego ukazał się widok wielce urokliwy.
W pierwszej chwili wydawało mu się, że to zleciał z niebios jeden
z owych ,,janiołów’’, w które wierzą chrystolubcy w
dalekim Carogrodzie. Patrzy uważnie i widzi, że to panna złotowłosa
niezwykłej piękności w zieloną sukienkę odziana, klęczy na
śródleśnej polance i przesuwa w białych palcach paciorki różańca,
szepcząc słowa modlitwy do Matki Boga większej od wszystkich
bogiń. Owa panna zdawała się należeć do prastarej rasy
toropieckiej, jej uroda dorównywała bowiem wdziękowi rusałek, a
kiedy modliła się bił od niej złoty blask niczym od małego
Słońca. Pan Borzywoj patrzył na nią z ukrycia maślanymi oczami.
,,Wiele
jest niewiast urodnych w świcie podksiężycowym, ale tylko jedna
może być dla prawego męża panią jego serca i towarzyszką
życia’’ - skarcił samego siebie, po czym odjechał
pospiesznie. Gdy powrócił do Wymrocza otworzył po raz drugi
mieszek od Daniki. Jednak zaczarowane złoto zamieniło się w
pożółkłe liście, które rozwiał jesienny wiatr…