,,Jeśli
któregoś dnia człowiek podejmie próbę budowania swojego życia
na ateizmie, stworzy coś tak wstrętnego, tak ślepego i
nieludzkiego, że cała budowla runie pod ciężarem ludzkich
przekleństw’’ - Fiodor Dostojewski
,,W
owym czasie gdzieś w Azji pojawił się car Czerwony Człowiek. Nie
wiemy jaki kraj był jego ojczyzną, być może pochodził z Presnau.
Przypominał trochę Rdzeniejewa. Był nagi, pokryty czerwoną skóra,
miał czarne włosy, wąsy i spiczastą brodę, a żeby lepiej
widzieć przystawiał do oka oszlifowany diament niczym Rus. W
herbie i na chorągwi nosił w polu srebrnym czerwoną gwiazdę
Exterminans. Zawiesił ją czarami na niebie, a ona ogień i pioruny
zsyłała na tych, których jej Czerwony Człowiek wskazał. Na
piersi miał napisane czarnymi, sineańskimi literami imię Nąpkś
(Nopokoś). W erze jedenastej nosił je sęp Ixmarga, który wyjadał
mózgi. Czerwony Człowiek zgromadził wojsko i zaczął podbijać
kraje. Jego imperium rozpościerało się od Carogrodu po wyspy
Wyraju. Flota płynąca pod banderą Exterminansa opłynęła
Kazuarię i Zielony Kontynent. Carstwo rozciągało się od Oceanu
Białopolskiego po Ocean Wyrajski. Car zwyciężył królową
Amazonek, Arutis i w Kapadocji wziął do niewoli cesarza
bizantyjskiego. Odtąd trzymał go w złotej klatce na pohańbienie,
a cesarzowa zabiegała o pomoc u Teodoryka Wielkiego i Papieża.
Czerwony Człowiek nienawidził wszelkiej wiary, czy to
chrześcijańskiej, żydowskiej, czy to pogańskiej. Tępił je.
‘Wiara to opium dla mas’ - mówił. Przelał jeszcze więcej krwi
niewinnej niż Kościej. Któregoś dnia nakazał przekroczyć Pasmo
Gorynycza. W mig zniewolił ludy wywodzące się od Strażników
Kurhanów, po czym uderzył na Rox. Szybko zdobył Dendropolis, a
król Żyżław z żoną i córką schronił się w Neście. Obiecał
nawet przyjąć chrzest, choć król Bogdal nie naciskał na niego.
[…] Zły car sam poszedł do Analapii. Porwał Anej z Lasu,
narzeczoną pana Bożywoja Błyszczyńskiego, aby uczynić z niej swą
żonę lub niewolnicę. Gdy nie chciała, uwięził ją w Katowni.
Był to obóz na stepach Taj – Każk gdzie więziono liczne
stworzenia z całego imperium. Bez wypowiedzenia wojny uderzył na
Analapię. Bharatyjczycy na słoniach, Białopolacy na mamutach,
nosorożce, lwy, tygrysy i lewarty, wilki, Amazonki, konnica,
łucznicy, machiny oblężnicze, piechota, wojenne korabie,
Kynokefale, Warańcy, proch, olbrzymy, smoki, wozy, ‘navata’ -
ciecz, która się pali, ogień grecki zdobyty na Bizantyjczykach,
czarna magia, a na niebie – morderczy Exterminans – Czerwony
Człowiek rzucił w Analapów całym swym potencjałem. Królowie
Bogdal, Artur, Klodwik i Teodoryk Wielki ze swymi wojownikami zdawali
się przy nim jak owady miażdżone butami. Papież mówił:-
Cesarz Czerwony Człowiek to wróg bardziej luty niż Neron i
Dioklecjan, starożytni prześladowcy naszej wiary. Jest gorszy od
bałwochwalcy Juliana Apostaty. Bowiem nawet oni mieli swych bogów,
a dla niego bogiem jest Brzuch i Pięść! Mówią o nim, że
przyjmuje ofiary z dzieci zabitych w łonach matek. Władca, który
tak czyni jest bardziej obrzydliwy od Heroda!’ - ,,Codex
vimrothensis’’
-
Przybył
nasz pan! Nasz piekielny pan! - ze złowrogim błyskiem w żółtych
ślepiach piszczały z uciechy czerwone baby o karminowej cerze
witając Wielką Czerwoną Ordę złożoną z niewolników cara
Czerwonego Człowieka, która właśnie wkroczyła do grodu Vinopolis
w Roxie niosąc gwałt, rzeź i pożogę…
W
rękach czerwone baby niosły girlandy z goździków, przyklękały i
wdzięczyły się przed najezdnikami, szczerzyły białe kończyste
kły, obnażały swe piersi i łona. Czerwony Człowiek w obecności
wołchwa obdartego ze skóry i zawieszonego głową w dół zaślubił
czterdzieści czerwonych bab, z których każda trzymała w rękach
ociekającą krwią głowę ludzką. Owe nieszczęsne czerepy zostały
ułożone w piramidę, u stóp której odbyła się dzika orgia
połączona ze składanie gwieździe Exterminans w krwawej ofierze
młodych dziewic i niewiniątek pierś jeszcze ssących. Czerwony
Człowiek wynagrodził ich okrucieństwo oddając do ich dyspozycji
modrzewiowy pałac księcia Lubicza Fertunza Winogradowa; z mandatu
króla Żyżława posadnika Vinopolis, gdzie czerwone baby co dzień
ucztowały rozszarpując lśniącymi bielą kłami upieczone w ogniu
pożogi ciała dziewcząt i chłopców, piły zaś z ludzkich czaszek
i ozdobnych naczyń zrabowanych w bogatych domach.
Horda
wciąż posuwała się na zachód wbijając na pale, krzyżując,
obdzierając ze skóry, paląc, topiąc, zakopując żywcem, gwałcąc
bądź pożerając setki i tysiące Agejowi ducha winnych poddanych
króla Żyżława; obracając w siwe popioły uroczyska i chramy, jak
również kościoły budowane przez misjonarzy króla Bogdala.
Tymczasem
wzniosły pałac, w którym zamieszkiwały czerwone baby zajął się
ogniem od pioruna. Choć później Czerwony Człowiek przysyłał
swych niewolników aż z Nikobarów, aby go odbudowali, niebieski
ogień jeszcze dwa razy pochłonął całą budowlę. ,,Widno
Perun sroży się na bezbożników’’
- szeptali między sobą mieszkańcy Roxu. Czerwony Człowiek
zmarszczył brwi, aż jego gniewne myśli przybrały postać zarazy.
Zbrzydły mu już czerwone baby; nudne i fanatyczne, ogłosił więc,
że to one wznieciły pożary; wydał je na tortury i zamknął za
murami Katowni skąd niosły się po stepie płacz i zgrzytanie
zębów…
*
Ci,
którzy na własne oczy widzieli cara Czerwonego Człowieka
powiadali, że walczył z grzbietu błotnicy, której imię brzmiało
Pripegala. Błotnice budziły trwogę swym wyglądem, rozmiarami
bowiem przewyższały najroślejsze buhaje. Miały głowy i szyje
żmijowe, pękate tułowie okryte żółwiową skorupą, liczne
odnóża wijów i zaopatrzone w kolec jadowy odwłoki skorpionów.
Władne były żyć tak w wodzie jak i na lądzie, a z ich paszcz
wydobywały się płomienie niczym z ognistych trzewi smoków.
Pożerały każde stworzenie mniejsze od nich samych, szczególne
upodobanie znajdując w połykaniu małych dzieci zabłąkanych na
bagnach. Oprócz Pripegali, Czerwony Człowiek zgromadził pod
gwieździstymi sztandarami swej hordy jeszcze dwadzieścia błotnic,
które wynurzyły się z moczarów słysząc jęk jego rogu. W bitwie
pod obronnymi wałami grodu Minos w ziemicy Krywiczów,
dziewiętnaście błotnic ubiły kamiennymi maczugami olbrzymy z
plemienia
Asiłków, często płacąc za to głębokimi ranami i
oparzeniami. Czerwonemu Człowiekowi ostała się jeno Pripegala. Car
Czerwonej Ordy w popłochu opuszczał ziemię krwyicką ścigany
przez wodniki i leśnych ludzi. Wycofał się na południe w stronę
grodu stołecznego Dendropolis, zaś przeciw Krywiczom i Asiłkom
rzucił hordy bagiennych demonów z Vietmy i Siamu o głowach bawołów
arni dzierżących włócznie zatrute jadem smoczej kobry.
Czerwona
Orda z wolna zajmowała Rox rozprzestrzeniając się jak pożar na
stepie lub jak gangrena atakująca ciało zranione. Nad Tinerpą i
Tinestrą rosły obwieszane wciąż świeżymi ciałami gaje pali i
krzyży. Daleko niosły się jęki gwałconych i obdzieranych ze
skóry niewiast oraz pożeranych żywcem niemowląt. Grody i sioła
sprzeciwiające się najezdnikom płonęły wraz ze swymi
mieszkańcami, a głód i spustoszenie znaczyły szlak Czerwonej
Ordy. ,,Gdybyż
tu byli z nami Ilja Muromiec, Alosza Syn Wołchwa, Dobrynia
Zwyciężca, Volch Alabasta czy inni herosi z zamierzchłych
wieków...’’
- zawodzili kmiecie wśród osmalonych ruin swoich wsi, podczas gdy
mantykory, brukołaki i tygrysy rozszarpywały na moczarach ciała
pobitych Asiłków…
*
Czerwony
Człowiek ucztował w zajętym pałacu króla Żyżława, który
zbiegł do Analapii. Siedział za dębowym stołem zastawionym
ludzkimi czaszkami napełnionymi czerniną, upieczonym w całości
wieprzem, głową tura nadziewaną kaszą, oraz parującymi daniami
ze szczeniąt, żab, jaszczurek, nad mózgiem wydobytym z czaszki
żywego rezusa, zgniłym kaczym jajem i cuchnącymi owocami durianu z
puszcz Wyraju. Jego potęga budziła powszechną trwogę. Czerwony
Człowiek rozdziawił szeroko gębę i pochłaniał kolejne dania
niczym pisklak robaka gdy przerwał mu zakuty w kirys Sineańczyk o
czerwonych oczach.
-
Towarzyszu… - wydyszał przestraszony – Pripegala nie żyje! -
Czerwony Człowiek omal nie udławił się mięsiwem.
-
Kto na czerwoną gwiazdę, ośmielił się ubić mojego wierzchowca?
- zapytał strasznym głosem, a z jego oczu posypały się złote
iskry.
-
Jakiś kowal z Roxu; chłop ciemny, który wywija młyńce maczugą i
rozbił nią skorupę błotnicy – mówił Sineańczyk. - Daremnie
trudzą się ci, którzy usiłują go pojmać. Zmierza prosto do
pałacu i chce walczyć z wami, towarzyszu… - Czerwony Człowiek
zaklął szpetnie, gdy do sali biesiadnej wparował mocarz w
kolczudze pokrytej zakrzepłą krwią, a ręku trzymający ciężką
maczugę, pod której ciosami pękały hełmy najtęższych
wojowników Czerwonej Azji.
-
Kim jesteś, chmyzie, że zakłócasz spokój Słońca Ludzkości? -
zasyczał Czerwony Człowiek, a jego usta ociekały krwią i
tłuszczem.
-
Jam Mikuła Sielanowicz, a to mój Orhan, – potrząsnął maczugą
z drewna orzechowego – którym wybiję ci z głowy rojenia o
podboju słowiańskiej ziemi! - Czerwony Człowiek zazgrzytał
białymi, ostro zakończonymi zębami.
Z
jego uszu z gwizdem wydobywać się poczęły kłęby pary, a z
palców, ust, oczu, pępka i sromu wystrzeliły w kierunku Mikuły
palące promienie barwy tęczowej władne wypalać dziury w drewnie i
stali. Kowala chroniła jednakże zbroja ze skóry bladego potwora
Kazdęba żyjącego w Morzu Ciemnym przeto tęczowe promienie
ześlizgiwały się po niej. Czerwony Człowiek zanurkował pod stół,
lecz Mikuła uderzył weń maczugą aż pod sufit poleciały drzazgi.
Stół pękł z hukiem na osiemnaście kawałków, aż Mikule żal
się zrobiło leżących na nim wiktuałów, które teraz
poniewierały się w nieładzie na podłodze razem ze zmiętym i
poplamionym obrusem. Mikuła schwycił Czerwonego Człowieka za kark
i potrząsnął nim aż zaklekotały gnaty. Czerwony Człowiek, który
swych niewolników tysiącami posyłał na śmierć, teraz piszczał
jak wystraszona mysz.
-
Nie zabijaj mnie, witeziu – skamlał car Czerwonej Ordy. - Dam ci
tyle złota, srebra, pereł, rubinów ile dusza zapragnie…
-
Milcz, psie – uciął Mikuła, po czym wziął z półki dużą
bańkę z czarnego szkła i zaczął wciskać do niej Czerwonego
Człowieka.
Pełen
buty władca sypiący kopce z czaszek swych wrogów, parskał jak
koń, bluzgał w trzynastu językach i usiłował ugryźć Mikułę w
palec, lecz im mocniej bohater wpychał go do bańki, tym tyran robił
się coraz mniejszy, aż w końcu zniknął cały w naczyniu. Wówczas
Mikuła zamknął bańkę korkiem, po czym naczynie wraz z uwięzionym
z nim carem cisnął z rozmachem do wielkiej rzeki Tinerpy. Nastała
wówczas wielka radość w całym Roxie, a hordy Czerwonych Azjatów
poczęły się wycofywać w popłochu. Fale zaniosły bańkę wraz z
uwięzionym w niej Czerwonym Człowiekiem ku Morzu Ciemnemu.
Jednak
u ujścia miało swe komysze plemię Rachmanów – stworów ni to
ludzkich o skórze śniadej, oczach kosych i czerwonych w mroku
świecących, włosach czarnych tworzących osełedce, dłoniach
szponiastych, a ustach szerokich od ucha do ucha kryjących ogromne
kły zabarwione na niebiesko denaturatem. Były to istoty niskiego
wzrostu, mające po sześć palców u stóp, uzbrojone w krzywe,
kościane szable. Mieszkały w ziemiankach, a ich największy
przysmak stanowiło surowe, ociekające krwią mięso ludzi i
suhaków. Kiedy Rachmany wyłowiły z wody czarną bańkę, uwolniły
z niej cara Czerwonego Człowieka, po czym pod wpływem wygłoszonej
przezeń mowy stanęły pod jego stanicami by nieść ludziom pożogę
i mord rumiany. Czerwona Orda widząc powrót swego cara, ze zdwojoną
energią pomaszerowała w stronę Dendropolis.
Mikuła
syn Sielana zebrał drużynę trzydziestu kmieci z rodu Golców,
których siły potroiła wypita w karczmie ,,Pod
Dwugłowym Wężem’’
beczka aromatycznego piwa, które jak prawią guślarze uwarzył na
tę chwilę sam Weles pod postacią starca Nikoły. Kowal wraz ze
swymi wojami zastąpił hordom Czerwonego Człowieka drogę pod
Gurczewem. Po jednej stronie spiętej mostem rwącej rzeki stali
słowiańscy junacy, których wiódł do boju Mikuła groźnie
potrząsający orzechową buławą Orhanem, po drugiej zaś stali
nieprzeliczeni żółci ludzie zakuci w kirysy, białe wilkołaki z
tajgi, ogromne kraby i krokodyle, rozjuszone bawoły arni, dewy z
Persji, rakszasy z Bharacji, oni z Cipangu, tokkebi z Kori,
wielogłowe olbrzymy, karły, smoki i wiedźmy. Władzę nad nimi z
mandatu Czerwonego Człowieka dzierżył potwór Jaczej (Yachei) z
niebosiężnych gór Imalain. Przypominał nieco Minotaura. Był
mężem o głowie dzikiego górskiego byka nazywanego jakiem to jest
,,ojcem
ogona’’,
oraz rękach przypominających ludzkie. Pokrywały go niezwykle
długie, czarne włosy, nogi zakończone były racicami, a w
nozdrzach rzucał złoty blask magiczny pierścień z krainy zwanej
Ibetain. Nad rogatą głową Jaczeja łopotał trupio blady sztandar
z czerwonym jak miesięczna krew pentagramem, pod którym skrzeczały,
wyły i groźnie potrząsały orężem ghule i ifryty z Arabii, duchy
uor i abaasy z Białopolski, oraz nigdy niesyte żeru gaaki z
Cipangu. Groźnie porykiwały niebieskie i
różowe tygrysy oraz
wielki jak słoń, białopolski niedźwiedź Irkuiem. Po wymianie
rytualnych zniewag w kierunku wrogiej armii, Mikuła dał swoją
ciężką maczugą sygnał do ataku.
-
Bij, zabij, morduj! - zawołał kowal i pierwszy ruszył przez most,
a za nim poszła jego drużyna.
Jednak
kiedy junacy forsowali most rozległ się trzask, a cała konstrukcja
rozsypała się jak domek z zapałek. Okryci kolczugami i łuskowatymi
pancerzami wojowie z krzykiem pospadali w rwący nurt pełen ostrych
kamieni rzeki, bowiem zawczasu sineańscy inżynierowie uszkodzili
most, chcąc zastawić w ten sposób pułapkę. Część wojów
Sielanowicza poniosła śmierć od ran, innych wywęszyły i
rozszarpały ċisti – straszące Giptów niewieście demony o
lisich głowach i sięgających pięt złotych grzywach, oraz
uzbrojeni w trójzęby i bosaki żołnierze z infernalnej rasy
Asurów.
-
Na potęgę Tiamat, odnajdźcie przeklętego wroga klasowego Mikułę
Sialanowicza i rzućcie mi go żywego lub martwego do moich kopyt! -
zaryczał przeciągle komandir Jaczej.
Do
rwącej rzeki wszedł na cienkich jak szczudła odnóżach potwornej
wielkości krab z Cipangu i odszukał Mikułę rozpoznając go po
jasnej, skórzanej zbroi. Krab ujął herosa w szczypce i zarzucił
go sobie na grzbiet po czym wyniósł na brzeg i złożył przed
Jaczejem. Wówczas przystąpił do Mikuły wojskowy felczer z Persji
należący do demonicznej rasy Dewów. Zbadał puls pokonanego
dowódcy i oznajmił Jaczejowi.
-
Ten Rusicz jest mocny jak lew; tyle ciosów otrzymał a nadal żyje.
Nie będzie łatwo go ubić – pokręcił smagłą, rogatą głową.
-
Na takich jak on, ludowa sprawiedliwość Czerwonej Ordy przewiduje
karę sroższą od śmierci! - uśmiechnął się wrednie Jaczej
kopiąc leżącego bohatera, a służące pod jego rozkazami
straszydła wydały z siebie straszliwy wizg triumfu.
Kiedy
po kilku dniach Mikuła otworzył oczy, spostrzegł, że leży na
pryczy w zimnym baraku
leżącym gdzieś pośród bezkresnych stepów
krainy Taj – Każk, z której pochodził Kobłyndy – batyr. Nie
miał już przy sobie maczugi ciężkiej jak żubr i niedźwiedź,
której nikt inny prócz niego samego nie był władny unieść.
Odtąd dni mijały Mikule wśród głodu, zimna i upału, uderzeń
korbacza i pracy przy wznoszeniu murów i kopaniu studni tak
ciężkiej, że zmóc mogła nawet herosa. Pojął wówczas Mikuła,
że trafił do osławionej w ponurych pieśniach Katowni –
olbrzymiego obozu, w którym Czerwony Człowiek zamykał swych
wrogów, aby doznawali tu udręki. Niegdyś w erze jedenastej
podobnie czynił Kościej I Nieśmiertelny. Razem z Mikułą
uwięzieni byli ołonchosut z Białopolski, jogin z Bharacji, lama z
Ibetainu, hwarang z Kori, alchemik z Sinea, rabin z Bożego Grodu,
rybak z wyspy Seylan, paru chłopów z Roxu, młody mirza z Mogolu,
księżniczka z Carogrodu i pięciu Persów. Cierpieli oni od bicia,
chorób, tortur, aż ich blizny pokrywały się pleśnią. Kto nie
przeżył tych katuszy, tego rozszarpywali w poszukiwaniu serca i
wątroby obozowi strażnicy rekrutujący się z białopolskich
upadłych upiorów zwanych uor o bladej cerze i długich na piędź
kłach i pazurach. Mikuła nie raz i nie dwa chłostany był
zardzewiałym łańcuchem po obnażonych plecach za to, że stawał w
obronie słabszych współwięźniów. Widział jak księżniczka
Marfiza – pojmana w niewolę córka cesarza Carogrodu, w obronie
której zadusił rozszalałego wilka, potajemnie modliła się na
różańcu ulepionym z głodowych racji chleba. Gdy zapytał ją o
to, usłyszał o Chrystusie. Zrazu nieufny wobec chrześcijańskiej
wiary, złożył ślub, że przyjmie chrzest o ile Jezus Chrystus
pozwoli mu uciec z Katowni. Wielu więźniów podejmowało takie
próby, lecz rzadko kiedy kończyły się powodzeniem, a ci, których
schwytano byli nabijani na pal i patroszeni przez uory. Komendant
Katowni, uor Parachsit w skwarny dzień zarządził kopanie głębokich
dołów, aby potem zasypać je z powrotem. Wówczas kiedy od wschodu
powiał wiatr niosący ze sobą tumany piasku, Mikuła ciosem łopaty
pozbawił głowy strażnika, po czym razem z Persem Atanerem i
Sineańczykiem Ping – Pinkiem rzucił się do ucieczki. Wspólnie
planowali ją już od dłuższego czasu. Księżniczka Marfiza miała
uciekać razem z nimi, lecz zmarła z wycieńczenia nim nadarzyła
się okazja do ucieczki. Mikuła rad byłby ocalić wszystkich
więźniów, nawet zbója Urkę i czerwonego maga Temuldżyna z Tmu –
Tarakanu, a samą Katownię obrócić w perzynę, nie miał jednak
dostatecznie dużo sił, by to osiągnąć. Mikuła i jego towarzysze
szli niezmordowanie przez stepy, a Pochwist sprzyjał im zacierając
ślady. Kiedy dotarli do Roxu, był on zajęty przez hordy Czerwonego
Człowieka aż po rzekę Divinę. Schronienie znaleźli w Analapii
gdzie przyjęli też chrzest. Mikuła pozostał wierny nowej wierze,
a po latach kiedy Czerwony Człowiek już dawno przeminął, oddał
życie za nią, kiedy na tronie w Dendropolis zasiadał uzurpator
Kościej III.
-
W moim rodzie od pokoleń utrzymuje się przekaz, że wywodzimy się
od Palikopy, którego Żydzi zowią Samsonem. Dlatego też ja sam
nazywam się Samson Samsonowicz – dziewięć miesięcy przed
najazdem Czerwonego Człowieka na Rox przy ognisku rozpalonym na
stepie siedziało dwóch bohaterów, którzy dopiero co zawarli
braterstwo wymieniając się nawęzami. Jednym z nich był kowal
Mikuła Sielanowicz.
-
Tenże Samson był junakiem o włosach długich i zaklętej w nich
sile ogromnej. Niestraszny był mu lew, a wojowników wrogiego ludu
Filistynów potrafił pokonać sam jeden mając za cały oręż oślą
szczękę – opowiadał przy piekącym się nad ogniskiem dziku
Samon Samsonowicz. - Pytasz czemu mój zacny przodek otrzymał od
Słowian imię Palikopa? Ano razu pewnego wojując z Filistynami
wypuścił na ich pola trzysta złapanych przez siebie lisów z
pochodniami przywiązanymi do ogonów, przez co kopy siana puścił z
dymem…
-
Co to za lud, ci Filistyni? - spytał Mikuła.
-
Powiadał Berdycz Geograf gdy miał już w czubie – rzekł Samson
Samsonowicz – że Dagon, bóg filistyński dał mężom tego ludu
członki sromliwe zawsze sztywne, więc nazwa Filistyni miała jakoby
od sztywnej pały się wywodzić.
-
Ten Berdycz nie tylko miał w czubie, ale i prąciem kłopoty –
skwitował ze śmiechem Mikuła.
-
Wracając do mego przodka – podjął przerwany wątek drugi heros –
Samson Palikopa zadurzył się
nieszczęśliwie w pannie imieniem
Dalila; rudej i chytrej jak lisica, która szpiegowała dla
Filistynów. Za jej przyczyną stracił włosy i trafił do ciężkiej
niewoli. Synem Samsona Palikopy i Dalili był Jadut, który osiadł w
kraju Rosz nad Morzem Ciemnym jak Żydzi nazywają naszą Ojczyznę.
Od niego właśnie wywodzi się mój ród – wypiął dumnie pierś
Samson Samsonowicz.
-
Rozumiem, że to swoim przodkom zawdzięczasz swą siłę ogromną? -
spytał Mikuła.
-
Zdziwisz się, ale nie – zaprzeczył Samson Samsonowicz. - Mocny
jestem stąd, że jako osesek piłem mleko z wymienia Muczysławy –
krowy tura dzikiej i silnej niczym orkan, bo urodziłem się słaby i
chuderlawy. Dopiero jej mleko uczyniło mnie mocnym tak jak mocny
był mój przodek; Samson Palikopa.
-
Pij mleko, będziesz wielki jak prawił mój dziadek! - uśmiechnął
się Mikuła.
Kiedy
hordy Czerwonego Człowieka rozłożyły się w Azji obozem pod
białymi murami
chrześcijańskiego królestwa Chorezmu, w Roxie na
Burym Polu pojawiła się łasica Pastinaca. Swą wielkością nie
tylko przewyższała zwykłe łasice, ale dorównywała rozmiarami
smoku i tak jak smok miała władzę zabijać swym smrodliwym
oddechem. Od tchnienia łasicy Pastinaki usychały drzewa, zboża,
kwiaty i zioła, zdychało bydło, ptaki i ryby, a ludzie marli w
męczarniach. Mikuła Sielanowicz i Samson Samsonowicz kiedy
dowiedzieli się o grasującym potworze, udali się po radę do
huculskiego – hyksoskiego czarodzieja Molfara mieszkającego w
chacie u stóp Czeremoszu. Molfar dał im obłożony zaklęciami i
moczony siedem dni w eliksirach korzeń rośliny zwanej pasternakiem.
Polecił herosom, aby podrzucili go potwornej łasicy owinięty
płatem mięsiwa. Na Burym Polu, Samson Samsonowicz rzucił na step
pasternak owinięty schabem. Nie musiał czekać długo, gdy zwabiona
zapachem mięsa łasica Pastinaca przybiegła węsząc i sapiąc. Z
jej pyska wydobywał się fetor tak straszliwy, że obu bohaterom
krew ściekała z nosów. Pastinaca zjadła przynętę i ledwo
połknęła ostatni kęs, straciła swój zabójczy oddech. Wówczas
Mikuła z bojowym okrzykiem zaatakował łasicę orzechową maczugą
Orhanem, podczas gdy Samson Samsonowicz cięciem miecza Srogosta
pozbawił ją ogona. Pastinaca zdołała zatopić białe kły w
kolczudze Mikuły, lecz nie dane jej było uszkodzić ciała. Podczas
gdy Mikuła pochwycił mocarnymi dłońmi obie szczęki potwornej
łasicy, Samson Samsonowicz wskoczył jej na grzbiet i zatopił
czubek miecza w stosie pacierzowym. Pastinaca po raz ostatni rzuciła
się jak ryba wyjęta z wody, po czym znieruchomiała na zawsze. Obaj
bohaterowie oddali cześć jej męstwu paroma chwilami ciszy, po czym
Samson odciął jej głowę większą niż łeb konia. Głowa i ogon
łasicy Pastinaki zostały przywiezione do stołecznego grodu
Dendropolis i rzucone do stóp króla Żyżława i królowej
Zorianny.
W
czasie gdy car Czerwony Człowiek rozwarł szeroko szczęki i
wypuścił ze swych trzewi tuman cuchnącego dymu, w którym kłębiły
się demony w stronę oblężonego Carogrodu, Mikuła Sielanowicz i
Samson Samsonowicz bawili w Dendropolis nad Tinerpą gdzie razem z
bojarami, kupcami, rzemieślnikami i biedotą słuchali nauk Łodzisza
z Brzostowej – analapijskiego misjonarza, zaopatrzonego w list
żelazny przez samego króla Bogdala. Jego słowa zapadły w serce
Samsona Samsonowicza, który jeszcze tego samego dnia poprosił o
chrzest w wodach Tinerpy. Mikuła nie był jednak zbytnio przekonany
do nowej wiary.
Wreszcie
car Czerwony Człowiek przekroczył Pasmo Gorynycza i począł
pustoszyć Rox. Król Żyżław rozesłał wici do swoich witezi.
Również Mikuła i Samson Samsonowicz dobyli oręża i stanęli na
czele swych drużyn. Podczas gdy Mikuła walczył przeciwko Jaczejowi
pod Gurczewem, Samson Samsonowicz w bitwie pod Ptyszlem uległ
znacznie liczniejszym hordom dowodzonym przez Arsuna Burundaja.
Dostał się żywy do niewoli, wcześniej kładąc wokół siebie
stos trupów nieprzyjacielskich; rosłych ghuli, rakszasów, juszów
i asurów. Sąd doraźny skazał go na męczarnie w grodzie Kazamat
gdzieś na Dalekiej Północy. Pognano zatem bohatera w
trzydziestopudowe łańcuchy zakutego do miejsca nad lodowatym
morzem, gdzie ziemia od mrozu była twarda jak skała, gdzie białe
niedźwiedzie pożerały ciała zmarłych od bicia i wycieńczenia
niewolniczą pracą, a Zorza Północna kładła barwy czarowne na
nocnym niebie.
-
Czy pamiętasz mnie, ojcze? - w Kazamacie Samson Samsonowicz spotkał
swego dorosłego już syna Daszbisława, którego ongiś spłodził z
rusałką Miłuną i nie poświęcił wiele uwagi jego wychowaniu.
Teraz
Daszbisław przyjął bezzakonny zakon Czerwonego Człowieka; został
oprawcą w grodzie Kazamat i na wszelkie sposoby zadawał męczarnie
swojemu ojcu, którego nienawidził.
-
Pamiętasz mnie jeszcze, ojcze? - Daszbisław dyszał jak piekielny
ogar. - Pamiętasz jak przed laty porzuciłeś macierz i mnie, aby
gonić za przygodami? Wiesz jak to jest wychowywać się bez ojca?! -
mówiąc to Daszbisław smagał plecy Samsona Samsonowicza biczem
uplecionym z żelaznych kolców.
-
Nawet nie wiesz, synu, jak bardzo jest mi teraz przykro! - wystękał
upokorzony bohater.
-
Jest ci przykro, stary pryku? - zmrużył oczy Daszbisław. - To
zdechnij!
Tak
mijały w Kazamcie dni i noce podobne jedne do drugich, a ogromne
wszy nękały Samsona Samsonowicza niczym cesarza Arnulfa. Gdy nikt
nie widział, potężny niegdyś bohater modlił się do Najświętszej
Bogurodzicy, aż zdawało mu się, że przez zasłonę rzęsistych
łez dostrzega Jej oblicze.
-
Słuszna jest kara jaką tu ponoszę, bo potraktowałem syna i jego
matkę wyjątkowo podle – modlił się Samson Samsonowicz. - To
moje samolubstwo popchnęło Daszbisława do służenia Czerwonemu
Człowiekowi. Nie zasługuję na uwolnienie.
-
Dni twojej kary zostały policzone – w uszach modlącego się
rozbrzmiał kojący głos, a jego serce z wolna napełniało się
otuchą.
Istotnie;
policzone zostały dni panowania Czerwonego Człowieka. Analapia
złamała krwawe jarzmo Czerwonej Ordy, a król Żyżław powrócił
do Dendropolis. Mikuła Sielanowicz zebrał nową drużynę, w której
znalazł się olbrzym Białojar z plemienia Asiłków i ruszył nad
Morze Białe, aby uwolnić przyjaciela uwięzionego za murami
Kazamatu. W czasie śnieżnej zawiei drużyna Mikuły sforsowała
mury Kazamtu i obaliła wieże strażnicze, w których siedzieli
łucznicy o końskich i krokodylich głowach. Olbrzym Białojar
odniósł rany zadane w pachwinę od zatrutej strzały łucznika z
Mogol – Tartarii, jednak nim padł od trucizny uzyskanej z drzewa
Bohun Upas rosnącego w Bharacji, zdołał zburzyć siedzibę
komendanta obozu. Wielki rwetes podniósł się w Kazamacie gdy
Mikułowi wojowie przetrząsali baraki rozcinając więzy krępujące
liczne stworzenia. Na wolność wychodzili Akefale i Kynokefale z
Bharacji, Alanowie z Aseth, ostatni na świecie Scytowie i Sarmaci,
Manadrino – człowiek z głową i piórami kaczki mandarynki z
Sinea, Ind mający zamiast nóg dwa wężowe ogony, Waraniec z Wyspy
Szczurów, Cyjanopod mający tylko jedną stopę za to tak ogromną,
że mógł się nią zasłaniać przed palącymi promieniami Słońca,
Fanezjanin władny latać na uszach wyglądających jak wielkie
błoniaste skrzydła oraz wielu innych więźniów. W ostatnim baraku
byle jak zbitym z desek, w którym lodowaty wiatr hulał bez
przeszkód, Mikuła odnalazł swego przyjaciela. Niegdyś potężny
bohater, Samson Samsonowicz, w którym płynęła krew Samsona
Palikopy teraz był już tylko wrakiem człowieka, aż Mikuła
zapłakał na jego widok. Wychudł niczym Kościej, aż żebra można
na nim było policzyć. Okryty ranami, strupami i wrzodami leżał w
gorączce na twardej pryczy, a wzrok miał zamglony.
-
Biedaku, co tobie zrobili?! - zawołał Mikuła Sielanowicz.
-
Atamanie – do baraku wszedł i ukłonił się Mikule jego esauł
Bardzisz Psiogłowiec – ujęliśmy jednego z oprawców, który
dręczył Samsona. Ponoć to jego rodzony syn Daszbisław.
-
Dobrze – warknął Mikuła. - Niech się na nim dokona
sprawiedliwość!
Drużyna
Mikuły Sielanowicza udała się w drogę powrotną do Dendropolis z
postojem w grodzie Mox. Samson Samsonowicz z wolna nabierał sił i
odzyskiwał zainteresowanie światem. Przez ten cały czas jego syn
Daszbisław wędrował wraz z drużyną uwiązany na postronku. Teraz
gdy za oknem prószył śnieg, Mikuła udał się wraz z Samsonem
Samsonowiczem do tonącego w białym puchu gaju Peruna – Jarowita.
Odgarnął dłonią śnieg z dużego i płaskiego kamienia ofiarnego,
po czym z wielkiego skórzanego miechu wydobył związanego i
zakneblowanego Daszbisława. Rzucił go pod nogi Samsonowi, a do jego
ręki włożył miecz.
-
Teraz nastał czas, abyś dokonał wróżdy na wyrodnym synu –
oznajmił Mikuła.
Samson
Samsonowicz zamachnął się mieczem i rozciął nim powrozy
krępujące syna, po czym wyjął knebel z jego ust.
-
Uciekaj, synaczku – rzekł drżącym głosem, a Daszbisław nie dał
sobie tego dwa razy powtarzać; czym prędzej wziął nogi za pas.
Zdziwienie
Mikuły było wielkie jak pasmo górskie otaczające pierścieniem
Mangazję.
-
Dlaczego uwolniłeś tego gnojka? - spytał Mikuła.
-
On dużo wycierpiał – odrzekł Samson Samsonowicz – a ponadto
jak mówił nasz Pan, Jezus Chrystus: ,,Błogosławieni
miłosierni, albowiem miłosierdzia dostąpią’’
- gdy to mówił ofiarny kamień Peruna pękł z hukiem i wydobywać
się z niego poczęło złote światło.
*
Kiedy
w sierpniu Czerwona Orda wkroczyła do Analapii z nocnego nieba jął
spadać deszcz gwiazd świetlistych.
-
Wojna idzie – kiwali głowami starcy siwi jak gołębie. - Widno
Enkowie nas opuścili – dodawali ciszej, a wojna przyszła pod
trupiobladym sztandarem z czerwonym jak skóra mantykory pentagramem.
Razem
z wojną nawiedziły Analapię głód, pomór i rzezie o jakich nie
słyszano odkąd cesarz Tytus spustoszył Boży Gród.
W
Lubii – grodzie założonym niegdyś przez królową Julię
Rzymską, żonę Kraka, sotnia, na której czele stał rogaty potwór
Jaczej poczęła palić wzniesione przez króla Bogdala kościoły
wraz z zamkniętym w nich wiernym ludem. Dwóch żołdaków; Chazarów
o jaszczurczych oczach pochwyciło miejscowego biskupa Żmiciera
obeznanego w pismach filozofów i przywlokło go przed czarne,
kosmate oblicze Jaczeja. Biskup Żmicier trząsł się ze strachu.
-
Powiadasz – zaryczał przeklęty Jaczej – że służysz Bogu. Czy
mocno w Niego wierzysz? - potwór spytał przez tłumacza.
-
Tak tylko trochę – odparł roztrzęsiony biskup lubiański.
-
Jak to tylko trochę? - zdziwił się Jaczej. - I ty śmiesz wymagać
od innych mocnej wiary?! - rozsierdzony potwór ściął krzywym
mieczem głowę biskupa, która potoczyła się po ziemi jak piłka.
-
Po trupie Analapii nasza Orda zaleje Rzym, Akwizgran, Logres i cały
świat! - ryknął Jaczej przypatrując się płonącemu grodowi.
*
Ksiądz
Damian był jednym z pierwszych chrześcijańskich kapłanów
konsekrowanych przez samego biskupa Tytusa z Nesty. Wywodził się z
okrytego sławą rycerskiego rodu Demisławiców, który
zdobył herb
i nadania ziemskie za zasługi w odpieraniu ataków Scytów za króla
Mirmiła. Damian Demisławic płonął ogniem żarliwości i pragnął
zapalać nią innych. Kiedy się modlił, ukazywała mu się Matka
Boża, chóry anielskie i świeci. Do dziś pamiętał gdy po
przebudzeniu usłyszał głos każący mu pilnie wyjść ze swej
plebanii na spotkanie Boga. Ksiądz Damian posłuchał. Szedł w
pośpiechu i spotkał leżącego człowieka, któremu rany zadali
zbójcy. ,,Nie
mam czasu nim się zająć, kiedy sam Bóg mnie wzywa’’
- pomyślał kapłan i udał się na wskazane w wizji wzgórze.
Spędził na nim cały dzień, lecz Boga nie spotkał i zasmucony
powrócił do swej izdebki. Modląc się przed nocnym spoczynkiem,
pytał Boga, czemu mu się nie ukazał i usłyszał takie słowa:
-
Spotkałeś Mnie w tym rannym człowieku, lecz poszedłeś dalej.
Od
tej pory ksiądz Damian zawsze pilnie baczył, by nikomu
potrzebującemu nie odmówić pomocy.
Te
wspomnienia paliły jak rozżarzone żelazo, którym w grodzie
Kazamat znakowano więźniów jak bydło. Straszne to było miejsce
przywodzące na myśl obozy śmierci zakładane z rozkazu Kościeja I
Nieśmiertelnego na rubieżach jego imperium.
-
Nagnij hardy kark, klecho i słuchaj – zasyczał szkieletożmij;
maszkara wyhodowana mocą czarnej magii Czerwonego Człowieka ze
żmija; był to pokryty żółtą skórą ni to człowiek, ni
jaszczur zamiast głowy mający nagą lwią czaszkę. - Trafiłeś do
miejsca gdzie umierają bogowie, a ich wyznawcy tracą wiarę – w
żółtej, szponiastej dłoni szkieletożmij trzymał bat. - Masz mi
natychmiast podeptać ten krzyż i uznać, że towarzysz car Czerwony
Człowiek jest panem Wszechświata – szkieletożmij zerwał
krucyfiks z szyi księdza Damiana i cisnął go w błoto. - Jeśli to
uczynisz, będziesz więcej żarł i mniej pracował. Wybieraj,
rzymski klecho! - w kościanych oczodołach szkieletożmija zapłonęły
szkarłatne ognie.
-
Kiedyś zawiodłem Chrystusa zostawiając Go bez pomocy, nie zawiodę
tym razem! - zawołał okrutnie zbity ksiądz Damian, pochwycił
ubłocony krzyż i złożył na nim pocałunek.
-
A więc wybrałeś własną śmierć, głupcze! - ryknął
szkieletożmij, chwycił szponiastymi palcami za głowę i łopatki
księdza, po czym zatopił lwie kły w jego karku.
Kazamat
do późnych godzin nocnych rozbrzmiewał odgłosami mlaskania,
chłeptania krwi i i mózgu, oraz kruszenia kości, lecz duszy
księdza Damiana jego oprawca nie mógł już skrzywdzić. Znajdowała
się bezpiecznie w Domu Pana.
*
Grakchov
huczał od plotek. Opowiadano z przejęciem o apokaliptycznej
gwieździe Piołun wiszącej nad Ziemią jak miecz Damoklesa i
zabijającej ludzi i zwierzęta czerwonymi jak krew promieniami.
W
grodzie Sandomir założonym przed tysiącami lat przez króla
Sudymira, wataha Kynokefali pożerała pieczone nad ogniskiem
niemowlęta, później zaś wymordowała zakonników w miejscowym
klasztorze.
Wielki
strach budziły kałmuki – rasa czarnych małp mających tylko
jedno oko, dosiadających wielbłądów lub małych, włochatych
słoni. Kałmuki przeraźliwie wrzeszczały i wymachiwały
zakrzywionymi szablami, a u ich siodeł zwisały ponuro ucięte głowy
mężów, niewiast i dzieci.
Ponoć
ze stepowych mogił wychodzić poczęły wąpierze i brukołaki,
które przyłączyły się do Czerwonego Człowieka.
W
stronę Slawii gdzie władali kapłani jytnas królowej Tatry, szły
kolumny uchodźców z Roxu i Analapii, a nad nimi unosili się
bezlitośni łucznicy na latających dywanach i raz po raz razili
śmiertelnie uciekających. ,,Co
to będzie? Co to będzie?’’
- szeptano z trwogą, a chramy i kościoły pękały w szwach.
Książę
Czasław z mandatu króla Bogdala grododzierżca Grakchova i
namiestnik całej prowincji Viscli, przyjmując chrzest rozkazał,
aby co dzień z wysokiej wieży grano hejnał ku czci Najświętszej
Bogurodzicy Maryi. Zadanie to wykonywał stary trębacz Stylichon,
ongiś biorący udział w wyprawach króla Olszana do Burus. Również
i jego przerażały wieści o okrucieństwach Czerwonej Ordy.
Wybudzony ze snu zawodzeniem lelka, spojrzał w stronę wałów
obronnych i ujrzał połyskujące w ciemności ślepia ghuli i
ifrytów, jednookich kałmuków i wszelkich innych stworów
piekielnych jakie Czerwony Człowiek sprowadził z głębi Azji.
Stylichon pojął, że o ocaleniu Grakchova zdecydować mogą
zaledwie minuty. Ujął swą złotą trąbkę, podniósł do ust i
rozpoczął grać hejnał w środku nocy. Zgodnie z zamierzeniem
postawił tym uśpione straże na nogi. Wojowie pochwycili za miecze,
topory, włócznie i maczugi i dalejże odpierać atak Czerwonych
Azjatów. Stylichon wciąż grał alarmującą melodię, aż
wypatrzył go łucznik Kara Uigur z Mogol – Tartarii dosiadający
dwunożnego smoka z Ułan Raptor. Kara – Uigur napiął łuk i
wypuścił zeń strzałę godząc starego trębacza prosto w serce.
Trąba wypadła z dłoni Stylichona, a on sam łapiąc się za
sterczącą z piersi strzałę upadł na kolana, następnie na twarz
i skonał. Jednak zabicie trębacza nie przyniosło zwycięstwa
Czerwonej Ordzie. Książę Czasław poderwał do boju całą swoją
drużynę, która siekąc, kłując i rąbiąc odrzuciła najezdników
daleko od wałów Grakchova. Wody Visany napełniły się trupami
agresorów spod czerwonej gwiazdy, aż poczęły występować z
brzegu. Książę Czasław postanowił uczcić poległego trębacza
Stylichona. Od tego czasu na jego pamiątkę hejnał mariacki już
zawsze gra się przerwany.
*
Kiedy
Czerwony Człowiek najechał Analapię, król Bogdal rozesłał
posłów do chrześcijańskich władców Europy. Przybył wraz z
wojskiem jego teść Artur – król Brytanii, Klodwik z rodu
Meroweusza; pierwszy chrześcijański król Franków, oraz Teodoryk
Wielki – ariański władca Ostrogotów, ponoć wywodzący się od
mężnego Dytryka z Bern. Swoich wojów przysłał też Mnata –
pogański król Bohemii z dynastii Przemyślidów. Tak chrześcijanie
jak i innowiercy rozumieli, że Czerwony Człowiek jest ich wspólnym
wrogiem. Do portu w Canum przypłynęły korabie z dalekiego Logres
wioząc na pokładach zakutych w stal Rycerzy Okrągłego Stołu.
Teodoryk
Wielki wraz ze swoimi Gotami złożył wizytę królowi Mnacie
zasiadającemu na stolcu w Piropolis, po czym wspólnie przeszli góry
Montanii i zatrzymali się w Grakchovie.
Klodwik
wyruszył do Analapii drogą morską lądując w nadmorskim grodzie
Błyszczydłach, należącym do panów Błyszczyńskich. Mnich
Kazimierz Byczkowski opisał w ocalałym do naszych czasów
fragmencie swej zaginionej dziś ,,Kroniki
czterech królestw’’
jak król Klodwik ubił morskiego smoka Gargulca przez Słowian
zwanego Rzygaczem; gada potwornego o długiej szyi i płetwiastych
kończynach, z którego gardzieli wylewały się potoki słonej wody
zatapiającej ludzkie domostwa wraz z ich mieszkańcami. Imć
Kazimierz z Byczkowa, herbu Ciołek, naoczny świadek tamtych
wydarzeń, był podówczas rycerzem wywodzącym się z rodu wasali
panów Błyszczyńskich. Kiedy Gargulec – Rzygacz zatapiał
Błyszczydła wodą ze swych trzewi, Kazimierz porwany jej bystrym
nurtem był bliski utonięcia. Ogarnięty rozpaczą, zanosił modły
do Boga i Matki Najświętszej ślub składając, że jeśli wyjdzie
z tej opresji żywy, resztę życia poświęci jako mnich. Uchwycił
się obiema rękami przydrożnego krzyża i trzymał mocno, a wokół
niego huczały spienione bałwany. Tymczasem Klodwik podobny w boju
do Donara mordującego lodowych gigantów, zatopił miecz w gardle
Rzygacza. Przeciągnął ostrzem raz i drugi, a wtedy wielki szpetny
łeb kłapiąc zębatymi szczękami upadł w fale. Z długiej szyi
wytrysnęła fontanna posoki, a całe szaro – bure cielsko poczęło
się rzucać na wszystkie strony jak ryba wyjęta z wody. Wraz ze
śmiercią Gargulca – Rzygacza ustała spowodowana przezeń powódź.
Rozszalałem fale cofnęły się do Morza Srebrnego. ,,Była
to zapowiedź przyszłych zwycięstw jakie chrześcijański król
Franków miał jeszcze odnieść nad zalewającymi Analapię hordami
Czerwonych Azjatów’’
- napisał w swej kronice mnich z Błyszczydeł. Był nim właśnie
imć Kazimierz Byczkowski, który wypełnił swój ślub.
Zdarzyło
się podówczas, że do króla Klodwika bawiącego o rzut kamieniem
od Nesty przybyło potajemnie poselstwo od Czerwonego Człowieka. W
jego skład wchodził czarownik Ojun – bujan i sam potwór Jaczej.
Nie szczędzili gróźb, ani obietnic.
-
Nasz pan, towarzysz Czerwony Człowiek zawsze był wielkim
przyjacielem chrobrego ludu Franków – kłamał jak najęty Ojun –
bujan, aż mu się prawe oko zapaliło jak lampka. - Wolą Czerwonej
Ordy jest żyć w pokoju z Frankami. Wystarczy, że do nas dołączysz,
a nie tylko oszczędzimy Paryż, Akwizgran, Reims i inne grody twego
królestwa, ale i dostaniesz szmat nowych
ziem, nigdy wcześniej nie
deptanych stopą Franka. Twój sztandar Oriflame załopocze nad
Nürtem, Konstantynopolem, Egiptem, Abisynią, Hiszpanią, Irlandią,
Atenami, Cyprem, Jerozolimą, Wołogoszczą, Sedinum i Nestą!
-
Sojusz z Czerwoną Ordą pozwoli ci zrzucić zależność od Papieża
– obiecywał Jaczej. - Będziesz
mógł spustoszyć Rzym i
wszystkich klechów zesłać do Magonii. Staniesz się wolny i nie
będziesz już potrzebował ukrzyżowanego Boga, bo sam staniesz się
bogiem w oczach twych poddanych! Bacz dobrze jak wielkie i cenne dary
ofiaruje ci towarzysz Czerwony Człowiek! - zakończył swe orędzie
Jaczej ciężko sapiąc i wypuszczając kłęby pary z pyska.
Król
Klodwik zastanowił się chwilę. Zasięgnął porady swych doradców;
tak świeckich jak i duchownych po czym udzielił odpowiedzi posłom.
-
A ja mu dam Atlantydę, Doggerland i Kvenland! - odpowiedź ta wielce
rozbawiła dworzan króla Franków; wszak lądy te od eonów leżały
zakryte morskimi falami.
Posłowie
Czerwonego Człowieka zaciskając pięści odeszli skonfundowani. Po
dotarciu do Nesty, Klodwik nie omieszkał ostrzec króla Bogdala i
pozostałych sojuszników o podstępnych zamiarach Czerwonego
Człowieka.
*
Kiedy
Czerwona Orda przekroczyła rzekę Soprač, król Bogdal rozesłał
wici do swego rycerstwa aż po Lebanę. Stawił się również pan
Bożywoj Błyszczyński herbu Smok, pan na Wymroczu i Błyszczydłach.
Nim wyruszył na pole walki nakazał ukryć swoją narzeczoną,
nadobną Anej z Lasu w żeńskim klasztorze w Barstukowie w Burus,
ufając, że tam nie dosięgną jej knajacy Czerwonego Człowieka.
-
Jesteś tu pod opieką Najświętszej Panienki i ludzi pobożnych –
mówił na pożegnanie. - Klasztor leży na uboczu i nie jest łatwo
dostać się doń przez gęste lasy i bagna. Wątpliwe, aby hordy
Czerwonego Człowieka zapuściły się aż tu. A nawet gdyby ten łotr
poważył się ciebie porwać, nie spocznę, aż nie wyrwę ciebie z
jego czerwonych łap. No nie płacz już kochanie! - pan Bożywoj
ocierał łzy cieknące po policzkach Anej z Lasu.
-
A co stanie się z tymi, którzy zostali w Wymroczu?
-
Wszystkie moje włości zostały solidnie obwarowane, a ty sama
chroniona będziesz jak najdrogocenniejszy klejnot w koronie –
zapewnił pan Bożywoj.
W
drużynie pana Błyszczyńskiego walczyć mieli Rekuć, Korzeniec,
Michał z Krówna mający w herbie egipskiego żuka skarabeusza i
dwudziestu siedmiu innych junaków, wśród których byli także
wojowie z Bohemii, Slawii i Roxu. Posuwał się pan Bożywoj ze swymi
zastępami jak dzik torujący sobie drogę przez zarośla. Jego miecz
straszny był dla gwałcących i plądrujących maruderów, strzyg,
wilkołaków jak też dla Czerwonych Azjatów. Wrogowie jak też
sojusznicy Analapii zdumiewali się męstwem jej obrońcy. Sam Jaczej
wyznaczył nagrodę za głowę pana Bożywoja, choć skrycie pragnął
przeciągnąć go na swoją stronę. Pan Błyszczyński tymczasem
szedł jak burza rozbijając czambuły Mogol – Tartarów, aż nad
wielką rzeką Visaną przyszło mu zdobywać szaniec broniony przez
wielkiego, sinego wilka, na którego głowie srożyły się rogi.
Powiadali w swych pieśniach rybałci, że zwierz ten przybył z
Persji, gdzie z mandatu Czerwonego Człowieka dzierżył władzę nad
stadami podobnych mu rogatych wilków. Jednak pan Bożywoj rozpoznał
w nim dawno widzianego wroga – Starego Utrapa. Był to basior
opętany przez sto Čortów, szczególnie rozsmakowany w mięsie
małych dzieci i młodych dziewcząt, który zabijał znacznie więcej
zwierząt niż potrafił zjeść.
-
Zasłużyłeś na metal – rzekł mu pan Błyszczyński. - Ten metal
– dodał prezentując ostrze miecza.
-
Twoja Analapia przepadnie jak kamień w wodę! - zawarczał Stary
Utrap obnażając olbrzymie kły.
Po
obu stronach szańca uderzano mieczami o tarcze, miotano groźby i
wyzwiska.
-
Myślisz, głupcze, że ten metal będzie ciebie bronił? - zakpił
Stary Utrap, a jego oczy zajaśniały niczym dwie czerwone gwiazdy z
piekielnego nieba.
Potężny
podmuch wyrwał panu Bożywojowi oręż z ręki i odrzucił go
daleko.
-
Giń, głupcze, za tę twoją niewartą funta kłaków Analapię! -
roześmiał się Stary Utrap i skoczył jak pantera obalając pana
Błyszczyńskiego na plecy.
Witeź
mógł się bronić samymi tylko gołymi rękami, a jego drużyna
stała bez ruchu jakby sparaliżowana zaklęciem diabelskiego wilka.
W oczach Starego Utrapa czaiły się bezmierna nienawiść i poczucie
nadciągającej zagłady, oraz rozpacz, której nie sposób opisać.
Wpatrując się w te przerażające czerwone latarnie, pan Bożywoj
czuł, że próżne są jego wysiłki i rany odniesione w boju, bo
lada moment ukochana Analapia odejdzie w niebyt tak jak przed nią
upadł Rzym i wiele innych imperiów. Z sinego pyska kapała cuchnąca
ślina, a zęby już miały rozerwać gardło, gdy w głowie pana
Bożywoja dał się słyszeć dźwięczny głos Anej z Lasu.
-
Musisz żyć dla mnie! Nie wolno ci zginąć! - Nowe siły wstąpiły
w obalonego rycerza.
Wyciągnął
dłonie i zacisnął je na gardle Starego Utrapa. Póty dusił i
dusił wilka, aż wydusił zeń życie. W czasie tych zmagań niebo
zakryte było gęstymi czarnymi chmurami, spomiędzy których niczym
żmijowe żądła wysuwały się z łoskotem żółte i srebrne
pioruny. Gdy Stary Utrap skonał, rozległo się wycie wichru jak
wtedy gdy Čorty porywają duszę wisielca i ciężkimi kroplami
począł padać deszcz. Pan Bożywoj wyłamał z paszczy martwego
wilka dwa największe kły i podniósł je w górę ze słowami:
Junacy
z jego drużyny ocknęli się wówczas ze złego snu i dalejże
szturmować szaniec. Pod ciosami mieczy, włóczni i maczug padali
Sineańczycy i Korijczycy, rakszasy, piśacze, gaki, demony podobne
do wielkich szczurów i węży. Pan Bożywoj odzyskał swój miecz i
przyłączył się do szturmu. Od stóp do głowy zlany był posoką
ludzi i demonów, aż powstrzymał się od zadania śmiertelnego
ciosu na widok bijącego przed nim pokłony otyłego Sineańczyka w
granatowym, jedwabnym chałacie. Sineańczyk nie miał przy sobie
broni.
-
Tego bierzemy w jasyr; niech nikt nie waży się go skrzywdzić! -
rozkazał pan Błyszczyński swoim podkomendnym.
Wzięty
do niewoli Sineańczyk okazał się nestoriańskim medykiem, który
do udziału w wyprawie Czerwonego Człowieka został zmuszony wbrew
swej woli. Nazywał się doktor Pu – Pi i miał moc przybierać
postać urodziwego, długowłosego kota. W tej postaci nieraz
wyświadczył wielkie usługi panu Błyszczyńskiemu szpiegując dlań
Czerwonych Azjatów. Poza tym doktor Pu – Pi służył też jako
lekarz. To on właśnie sineańskim korzeniem kudzu wyleczył pana
Bożywoja i jego towarzyszy z choroby z przepicia.
*
Jakże
daremne okazały się nadzieje pana Bożywoja na to, że hordy
Czerwonych Azjatów nie dojdą do Barstuków! Doszły. Dziesiętnik
Kizył Aga spustoszył wieś i zdobył klasztor. Jego żołdacy
zamęczyli mniszki, samą zaś Anej z Lasu zakutą w kajdany pognali
daleko na wschód, aż na stepy Taj – Każk do grodu zwanego
Katownią gdzie co dnia słychać było płacz i zgrzytanie zębami.
Kiedy wieść o tym dotarła do uszu pana Bożywoja, jeszcze zajadlej
począł rozbijać czambuły, cały czas obmyślając nad ratunkiem
dla ukochanej.
Tymczasem
koło Fortuny obróciło się na niekorzyść Czerwonego Człowieka.
Po walnej bitwie stoczonej przez króla Bogdala i jego
sprzymierzeńców pod Sirenopolis – grodem założonym w czasach
królowej Wandy przez Warsa i Sawę, pobite hordy Czerwonego
Człowieka poczęły wycofywać się na wschód. W całym
chrześcijańskim świecie od Ultima Thule po Abisynię rozległo się
bicie w dzwony gdy zdobyte zostało Dendropolis, a król Żyżław
powrócił na tron w swojej stolicy. Wbrew temu co wcześniej obiecał
Bogdalowi, nie spieszył się z przyjęciem chrztu.
Bogdal,
Artur, Klodwik i Teodoryk Wielki ścigając Czerwonego Człowieka
dotarli aż do grodu Mox gdzie postanowili przezimować, aby wiosną
kontynuować zmagania. Wówczas to pan Bożywoj pośród śnieżnej
zamieci odnalazł Jaczeja dowodzącego niewielkim oddziałem
chunchuzów z
Białopolski. Wywiązała się walka, w której
straszliwy Jaczej padł z uciętą głową i idiotycznie wywieszonym
jęzorem. Chunchuzi widząc śmierć swojego dowódcy uciekli w
popłochu. Gdy król Bogdal zapytał pana Błyszczyńskiego jakiej
pragnie nagrody za ubicie Jaczeja, ten odrzekł:
-
Pozwól mi, królu, abym ze swoją drużyną udał się do Katowni
uwolnić stamtąd moją ukochaną i innych jeńców Czerwonego
Człowieka.
-
Nie mogę się nie zgodzić – odparł po namyśle król Bogdal –
choć wiem, że na niebezpieczną rzecz się porywasz. Czy nie
wolałbyś zaczekać z tą wyprawą aż śniegi stopnieją?
-
Do tego czasu te łotry zdążą już zamęczyć Anej – pan Bożywoj
hardo spojrzał w oczy swojemu władcy.
-
A więc idź i niech cię święci Michał i Jerzy, patroni rycerstwa
prowadzą! - zgodził się król Bogdal.
Pan
Błyszczyński zebrał swoich junaków, wygłosił do nich płomienną
mowę, po czym nie żegnając się z nikim, opuścił Mox kierując
się na południowy wschód zgodnie ze wskazówkami mapy Joannisa
Turqusa z Bizancjum. Za przewodnika i doradcę służył doktor Pu –
Pi w postaci leśnego kota z Urvegii, który nie raz ratował życie
całej ekspedycji pomagając w znalezieniu jadła i noclegu, jak
również w unikaniu zasadzek. W drodze przez zaśnieżone stepy pan
Bożywoj stoczył walkę z białym niedźwiedziem Azefem
Lorenzkrafftem; fanatycznym wyznawcą Czerwonego Człowieka, któremu
składał żertwy z głów pożartych podróżnych, oraz z patrolem
Sibir – Tartarów jadących na grzbiecie mamuta. Długo trwał
marsz przez śniegi. Gdy junacy znaleźli się u bram Katowni, w
przyrodzie panowała już Wiosna, a unoszący
się nad stepem orzeł zwiastował wielkim głosem:
-
Carogród wyzwolony! Oto nadchodzi kres Czerwonego Człowieka!
Pan
Bożywoj dobył włóczni i cisnął ją w bramę Katowni ze słowami:
-
Dziś stanica Krwawej Gwiazdy upadnie, aby więcej się już nie
podnieść przygnieciona własną sromotą i przekleństwami
skrzywdzonych! - ledwo to powiedział, niebo zakryły tak gęste
chmury, że stało się czarne niczym włosiany wór.
Pośród
nieprzeniknionej czerni nieba złowrogi blask rzucała gwiazda
Exterminans, cała barwy posoki, którą zawiesiły wysoko nad ziemią
złe czary Czerwonego Człowieka. Widok ten zasiał lęk i zwątpienie
w sercach najodważniejszych junaków z drużyny pana Bożywoja.
Jeden tylko pan Błyszczyński dobył łuku, nałożył strzałę,
napiął cięciwę i wystrzelił prosto w czerwoną gwiazdę. Od
grodu Mox po Kazuarię rozległ się straszliwy wizg jakby
umierającej wiwerny, a następnie Extrminans rozleciał się na
kilkadziesiąt płonących z sykiem kawałków z wolna opadających
na ziemię. Zagrzmiało i z czarnych jak atrament chmur spadł ulewny
deszcz, a jednocześnie znów zaczęło świecić Słońce. Pan
Bożywoj spostrzegł, że u jego stóp leży nie kto inny, ale sam
car Czerwony Człowiek; poraniony i poobijany po upadku z nieboskłonu
gdzie przebywał pod postacią złowrogiej gwiazdy. Czerwony Człowiek
wyszczerzył lśniące białe kły niczym u wilkołaka, aby ugryźć
pana Bożywoja w piętę, lecz witeź był szybszy.
-
To za Anej i za Analapię! - rzekł surowo odcinając głowę
Czerwonego Człowieka mieczem i zatykając ją na kiju wbitym w
ziemię.
Strażnicy
Katowni ujrzawszy sromotną śmierć swego cara, zamienili się w
kruki i wrony i odlecieli kracząc przeraźliwie. Drużyna pana
Błyszczyńskiego sforsowała bramę obozu. Poszukując Anej z Lasu,
pan Bożywoj przetrząsał barak po baraku oswabadzając ich
mieszkańców. Uwolnił siwą jak
gołąb królową Moszel z Latyki,
której oprawcy kazali wypasać stada owiec i bydła, sześcioro
śnieżnych karłów, zwanych uldrami z Karelii, parę łuskowców i
podobnego do nich, lecz znacznie
większego zwierza veo, straszliwie
wychudzonych króla tygrysów Bengalę i jego małżonkę; królową
Anej Arztein z Bharacji, księżniczkę Lastenę z Liteny, dziewiczą
łuczniczkę Dali z Kolchidy, orang
pendeka, leśną nimfę Makiling
z odległego archipelagu, elfa Tujula z dalekiej wyspy Dżawy, syreny
i trytony, farysa z Arabii, cierpiących na anemię Nagów, hienę
Chuti, niedźwiedzia Dre – Mo z Ibetainu, elfy z wyrajskiego
plemienia Orang Banian, zamożnych gospodarzy z Darii, trapera z
Mangazji, będącą zdolnym murarzem małpę lisią z Imalainu,
chłopca wychowywanego przez wilki, żółtego, wodnego niedźwiedzia
Kuna z Sinea, licznych mnichów, księży, biskupów, rabinów,
żerców,
wołchwów, szamanów, joginów, braminów, Warańca z
Wyspy Szczurów, pandę sepiową i
niebieskiego tygrysa, lecz Anej z
Lasu nie mógł znaleźć. Uwolnił człowieka o głowie wielbłąda
z plemienia Al – Baktar, rodzinę Pigmejów z Bharacji, Kynokefala,
najady z rzeki Mekong, Angara i Żółta Holanka oraz ormiańskiego
wilkołaka o skołtunionej sierści. Wreszcie w ostatnim baraku
ujrzał leżącą w gorączce na pryczy tą, dla której zniósł
tyle trudów i cierpień i dla której gotów był przecierpieć
drugie tyle.
-
Wybacz, najdroższa, że nie obroniłem cię przed dostaniem się do
niewoli – mówił pan Bożywoj ocierając łzy.
-
Wiedziałam, że po mnie przyjdziesz – słabym głosem odrzekła
Anej z Lasu, którą paliła gorączka.
-
Teraz będzie już tylko lepiej – zapewnił pan Błyszczyński. -
Doktor Pu – Pi cię wyleczy i wracamy do Ojczyzny! - Anej była
zbyt zmęczona, by odpowiedzieć, a jej wybawca czule ucałował ją
w rozpalone czoło.
,,
[…] Imperium Czerwonego Człowieka rozpadło się, a Analapowie
wrócili do ojczyzny. Cesarz bizantyjski został uwolniony ze złotej
klatki i powrócił do Carogrodu.-
Nie mogę się nadziwić dlaczego on miał krasną skórę? - po
powrocie smokobójca pytał uwolnionego z Katowni Sineańczyka,
nestorianina.-
Kiedyś jego skóra była biała jak twoja, panie, lecz zmieniła
kolor pod wpływem magii. To promienie Exterminansa tak go zmieniły.-
Cieszę się, że ta poczwara już nie żyje – westchnął pan
Błyszczyński.-
Źle robisz – rzekł Sineańczyk. - Nienawiść do Boga uczyniła
zeń potwora, bacz by ciebie nie skrzywiła nienawiść do człowieka.
Kto nienawidzi nie może być szczęśliwy’’ - ,,Codex
vimrothensis’’