W zagubionym wśród błot, aplańskim siole, zwanym Polasem żył kmieć imieniem Pinda. Wielki był z niego bibosz, uwielbieniem darzący złocisty a zdradliwy dar Kuneteja, syna Boruty. Co dzień zachodził do karczmy. Wracał zaś z niej niezwykle późno, zataczając się i czepiając ręką płotu. Jego młoda żona, Sołocha o czarnych warkoczach, niegdyś pobierająca nauki w chramie Welesa, nie była rada wyjściom męża do karczmy. Wręczyła mu przeto krzemienny nóż z wyrytymi na nim czarodziejskimi znakami, aby Pinda mógł bronić się przed strzygą, wilkołakiem, rassamachem czy ,,inszą paskudą’’. Sołocha kochała swego małżonka. Choć Pinda nie wylewał za kołnierz, nigdy nie podniósł na nią ręki. Po powrocie z karczmy zwykł walić się w odzieniu do łoża i spać smacznie jak niemowlę. Za oknem jaśniała srebrna tarcza Wielkiego Chorsa, kiedy Pinda wraz z trzema kompanami sączył piwo z drewnianych kufli. Rozmowa zeszła na żerców.
- Powiadam – gardłował kmieć Raduch – że kapłani są pasożytami niby te wszy. Nic dobrego z nich nie masz, jeno zdzierają z nas daniny i obmacują nasze baby i dziatki. Bodaj piorun! - Pogroził pięścią, a Rychlik i Rzepik przytaknęli mu.
- Co wy, kumie, pleciecie – jako jedyny zaperzył się Pinda. - Nie wszyscy są tacy. Słyszałem o takim żercy, co wypędza Čorty. Zwie się Ciamajda czy jakoś tam. Jeździ po całym Aplanie na oślicy z głową baby. Ma taką szablę całą ze srebra i siecze nią siły nieczyste! - Twarz Pindy poczerwieniała z przejęcia.
- Bajdy starych bab! - Raduch machnął lekceważąco ręką.
- Właśnie, że prawda, jak to, że Agej istnieje! - Pinda stuknął kuflem w blat stołu na potwierdzenie wagi swych słów. Tenże Cia… Cia… majda ubił wąpierza. Ten wąpierz nazywał się Sawicki, bo żłopał krew ssawką, którą miał zamiast języka. Ubił też córkę Sawickiego, Hankę, która w lesie wabiła chłopów swą golizną, aby ssać z nich krew, także za pomocą ssawki…
- A u mnie w komorze krasnoludki sikają do mleka i staje się przez to kwaśne! - Zarechotał Rychlik.
- Sio, pijaki! - Karczmarka zdecydowanie przerwała wywód. - Już mnie kość ogonowa rozbolała od słuchania waszych bredni. Pora mi zamykać przybytek Koffela, bo jakbyście nie wiedzieli, nie jestem nocnicą, ani północnicą, jeno córką Aivalsy i muszę spać w nocy!
Kmiecie burcząc pod nosem, ruszyli w stronę drzwi.
Pinda zataczając się jak marynarz na pokładzie statku, wracał przez las do domu. W głowie mu szumiało. Kiedy się przedzierał przez gąszcze, zboczywszy z właściwej ścieżki, ujrzał świecące w ciemności oczy barwy zielonej i niebieskiej. Należały one do sześciu niezwykle urodziwych panien, noszących kwietne wianki na długich, rozpuszczonych włosach barwy złotej, zielonej, błękitnej, czarnej i rudej. Odziane były w cienkie jak pajęczyna, białe giezła do kolan. Nosiły też ozdoby z pereł i drogich kamieni. Uśmiechały się zalotnie do Pindy, machały do niego rękami i wyginały nieprzystojnie.
- Zatańcz z nami – krasawice kusiły go słodkim głosem.
Pomimo całej ich urody i wdzięku, Pinda zadrżał. Wiedział, że ma przed sobą rusałki, zdolne zatańczyć go na śmierć. Dobył noża, daru swej żony, Sołochy i zakreślił nim wokół siebie krąg. Pomimo upojenia narysował go bezbłędnie. To moc zaklęta w nożu poprowadziła jego rękę. Teraz rusałki nie mogły już porwać go do tańca. Pinda upadł na trawę pośrodku kręgu i szczękał ze strachu zębami. Na zewnątrz rusałki nadaremno pląsały, odsłoniwszy swe pełne wdzięku piersi i wabiły go upajającymi głosami. Tak mijały godziny. Pinda myślał już, że oszalał. Ujrzał bowiem jak zza drzew wyłonił się wycharsły starzec o długiej, siwej brodzie i żółtych oczach, odziany w białą szatę kapłana. U pasa miał przytroczoną szablę w szkarłatnej pochwie i dosiadał szarej oślicy z twarzą urodziwej, czarnowłosej niewiasty.
- Cia… cia… majda… - Wybełkotał Pinda i z wielkiego napięcia rozpłakał się jak bóbr.
Czarcipłoch zwrócił się do rusałek.
- Panienki raczą ostawić tego nieboraka w spokoju. Już ledwo żyje ze strachu.
- Ale my nie robimy mu nic złego – obruszyła się niebieskowłosa rusałka. - Chcemy z nim tylko tańczyć.
- Rusałki i wiły mogą bezpiecznie tańcować z płanetnikami, strelami, Lynxami, dziwami i żmijami. Synowie Novalsa są za słabi, by z wami tańcować. W tańcu może im serce pęknąć z wysiłku.
- Jaka szkoda! - Westchnęła zielonowłosa rusałka załamując teatralnie ręce. - Nie mogę odżałować.
- W imię Mokoszy, która zrodziła pierwszą nimfę, nakazuję wam ostawić tego charłaka w spokoju! - Majda groźnie zmarszczył brwi, zaś naburmuszone rusałki pobiegły lekko w knieje.
- Czy już dobrze? - Czarcipłoch zwrócił się z troską do Pindy.
- Tak, panie.
- Gratuluję mistrzowsko zakreślonego kręgu ochronnego. Widzę, że masz nóż poświęcony Welesowi. Równie dobre wyniki daje użycie w tym celu siekiery. I jeszcze jedno. Nie nazywam się Ciamajda, jeno Majda z Niżu.
- Dziękuję ci, panie!
Pinda powrócił bezpiecznie do domu. Od czasu tej przygody na długie miesiące zaniechał nawiedzania karczmy. Noce spędzał z żoną, pośród cielesnych uciech i radości, aż oboje doczekali się pary uroczych bliźniąt.
*
Za rzeką Odirną na Bliskim Zachodzie stał zamek Hexstein, zbudowany z rozkazu Kościeja w czasach, kiedy jeszcze istniało Imperium Zachodu. Jego ruiny leżały wśród zielonych wzgórz, lasów i okolicznych wiosek. Budziły trwogę w sercach miejscowego chłopstwa, dając asumpt do snucia przerażających opowieści. Za rządów Kościeja zamek był siedzibą imperialnych czarnoksiężników, praktykujących magię najczarniejszą z czarnych, wywodząca się wprost z najgłębszej czeluści Čortieńska. Magowie ci, mający na swe usługi oddział zbrojnych, porywali dzieci i młode niewiasty. Przeprowadzali na nich takie eksperymenty i rytuały, że skóra cierpła od samej próby wyobrażenia ich sobie. Dość powiedzieć, że strzeżone laboratoria alchemiczne opuszczały wąpierze, wilkołaki, potwory, przypominające skrzyżowanie człowieka z psem, niedźwiedziem lub świnią oraz takie istoty, których strasznego wyglądu nie da się wręcz opisać. Zespół Hexsteinu swą demoniczną sztuką warzył trucizny, powodował zarazy oraz przywoływał katastrofalne grady, wichury, susze, śnieżyce i ulewy. Po ostatecznym upadku Kościeja, zamek został zdobyty przez zaciężnych grafa Milobrata von Lamberga i popadł w ruinę. W czasie oblężenia magowie ulotnili się w chmurze gryzącego dymu. Kmieci radzi byliby potraktować znienawidzoną budowlę jako źródło kamieni do naprawy dróg, mostów i domostw. Bali się jednak tych ruin. Wierzyli bowiem, że tam straszy. Dowodem miały być krwawe światła widziane po nocach oraz dobiegające z ruin wycie i potępieńcze wrzaski. ,,Tu trzeba mocnego czarcipłocha’’. - Kiwali głowami nad kuflami z piwem.
Majda przybył na Bliski Zachód na zaproszenie grafa Mamrotha von Lamberga. Asela ostrzegała czarcipłocha, pełna złych przeczuć.
- Pamiętasz jak uparłeś się sam walczyć z watahą ażdach i jak to się skończyło? Tym razem możesz mieć znacznie mniej szczęścia.
- Dzięki za troskę – odparł Majda. - Jestem jednak czarcipłochem i mam obowiązek przepędzać sługi Rykara skąd tylko się da. Czarcipłoch musi być odważny niczym woj na bitwie. Ostatecznie jest tylko orężem w dłoniach Enków…
Majda zjadł suty obiad w dworcu grafa, złożony z pieczonego żurawia w żurawinie. Następnie, odprowadzany smutnym wzrokiem Aseli, udał się na noc do ruin Hexsteinu. Odnalazł komnatę, w której stało połamane i butwiejące łoże. Ułożył się na nim, zamknął oczy i zasnął. Prastary zegar zajęczańskiej roboty wybił dwunastą, godzinę duchów. Wtedy to do komnaty wkroczył kościotrup, grzechocząc pociemniałymi gnatami i roztaczając wokół powalający odór rozkopanej mogiły. W jego oczodołach płonęły piekielne ognie. Byłaby to potępiona dusza Kościeja Nieśmiertelnego, jak prawili bajarze? Majda zbudził się. Zacisnął dłoń na rękojeści szabli i zerwał się z łoża. Z szybkością atakującej żmii przyłożył srebrne ostrze do kręgów szyjnych widziadła.
- Wyjaw swe imię, siło nieczysta!
- Zowię się Zmór, bo spędzam sen z powiek całej okolicy – odrzekł kościotrup.
- W imię Mokoszy Anahity, Królowej Świata, nakazuję ci wracać do Čortieńska!
- Ani mi się śni! - Odparł buńczucznie Zmór. - Prędzej cię uduszę, klecho!
Majda zadał szablą szybki cios w czaszkę, która rozsypała się na kawałki jak stłuczone naczynie z sineańskiej porcelany. Szabla z łatwością przecinała spróchniałe żebra, kręgosłup i kości kończyn. Kościotrup zamienił się w garstkę żółto – brązowego, cuchnącego prochu, a ożywiający go do tej pory, nieczysty duch odleciał z wizgiem przez okno. Majda zauważył, że na podłogę upadła należąca do Zmora sakiewka z wyprawionej, ludzkiej skóry. Mieściła w sobie złote jajo, na którego skorupie były wytłoczone magiczne znaki.
- Rzuć to w ogień! - Zapiszczała przebiegająca obok mysz, w której Majda rozpoznał swego na co dzień niewidzialnego jeniusza, ducha opiekuńczego, zesłanego przez Ageja.
Czarcipłoch idąc za myszą – jeniuszem, udał się do sąsiedniej komnaty. Na jej środku płonął ogień. Majda cisnął doń z obrzydzeniem sakiewkę wraz z jej zawartością, po czym wybiegł z zamku z szybkością jelenia, ściganego przez sforę psów. Bardzo dobrze uczynił, bowiem chwilę później potężny wybuch zmiótł ruiny Hexsteinu z powierzchni ziemi. Asela odetchnęła, widząc czarcipłocha żywym. Graf von Lamberg podszedł doń i poklepał po plecach.
- Trygław mi świadkiem, że jestem ci wdzięczny, Aplańczyku – zapewnił graf. - Mimo to, nie zrozum mnie źle, żal mi tych ruin, które zniszczyłeś. Pragnąłem odbudować zamek i uczynić zeń swoją siedzibę. Wszak w wielkim zamku mieszka wielki pan.
- Uczyniłem to co trzeba. - Odrzekł Majda zmęczonym głosem.
*
W owym czasie w ponurą, bezksiężycową noc do starej wieży nad rzeką Nisą wprowadził się czarnoksiężnik Sandalec; dziad wycharsły, chytry i złośliwy, odziany w gwiaździstą szatę i spiczasty kapelusz. Prawił, że nie zrodził się z niewiasty jak inni, jeno wyrósł niczym owoc na gałęzi drzewa sandałowego w dalekiej Bharacji. Stąd właśnie wzięło się jego imię. Zatruwał umysłu pogubionych ludzi swymi przewrotnymi naukami. Bluźnił przeciwko Agejowi i Enkom, a także wyśmiewał kapłanów i filozofów, nauczających o naturze świata. Zgromadził wokół siebie licznych wyznawców, którzy obwołali go królem. Uzbrojeni w toporki, z ogolonymi głowami strzegli posiadłości czarnoksiężnika i wiecznie niedożywieni pracowali niewolniczo w jego ogrodzie. Sandalec wymagał on nich, by porzucali rodziny i oddawali mu swe majątki. Mieli odcinać sobie nożem wstydliwą część ciała i wrzucać je w płomienie ofiarnego ogniska. Samozwaniec głosił zapiekłą nienawiść do niewinnych dzieci, zwłaszcza dotkniętych kalectwem. Kazał rzucać kamieniami w koty i znęcał się nad pochwyconą w trawie jaszczurką.
Nienawidził Majdy z Niżu niczym ryś żbika. Czarcipłoch demaskował bowiem jego kłamstwa i pomagał skrzywdzonym przez złego maga. Sandalec pragnął bolesnej śmierci Majdy. Kiedy psy wyły przeraźliwie do Księżyca, udał się na rozstajne drogi wraz ze swym akolitą, Miłarem. Srebrne promienie padały na wysuszone zwłoki Dogrumowej, nierządnicy przybyłej z Orlandu. Była ruda i miała wszystkie zęby ze złota, twarz pokrytą grubą warstwą makijażu, a jej obdarte z odzieży ciało było wzdęte od trupich gazów.
- Będzie idealna. - Uśmiechnął się obleśnie Sandalec.
Następnie oddał mocz na zwłoki przeskoczki. Uniósł ramiona w górę i począł kamłać zaklęcia, których nie godzi się powtarzać. Miłarowi cierpła skóra, gdy jego mistrz przyzywał takie Čorty, których lękali się nawet adepci Ossorii.
- … Ciatuszo powstań, aby wypełnić prawa życia! - Sandalec zakończył inwokację.
Miłar zadygotał, widząc jak zwłoki ożyły. Goecja Sandalca uczyniła ze zmarłej, lubieżnej kobiety potwora. Napełniona nieczystymi duchami Ciatusza Dogrumowa miała teraz wielką jak ceber, łysą głowę, wyłupiaste oczy, świecące na podobieństwo zielonych latarni oraz szerokie usta od ucha do ucha, wypełnione dwoma rzędami wilczych kłów. Była całkiem naga, zaś jej piersi zwisały do kolan. Z sutków sączyła się silnie trująca, jadowicie zielona ropa, zaś pokryty czarnymi kolcami srom wydzielał fetor, wyciskający łzy z oczu. Całą skórę Ciatuszy pokrywały brodawki i włókniaki. Brzuch miała wzdęty od trujących gazów, zaś kończyny krótkie i krzywe, z dwudziestoma czterema palcami, zakończonymi pazurami.
- Jestem ci posłuszna, władco Aplanu! - Zaskrzeczała Ciatusza, z trudem zginając kolana przed czarnoksiężnikiem.
Sandalec uśmiechnął się wrednie i pogładził z zadowoleniem po popielatej brodzie.
- Pójdziesz do pobliskiego sioła, zwanego Sielawą. Odnajdziesz w nim i ubijesz czarcipłocha, Majdę z Niżu. Przyniesiesz mi jego głowę, abym mógł użyć jej jako podnóżka po me lotosowe stopy. Możesz oczywiście ubić nie tylko jego.
- Usłyszeć znaczy wykonać! - Wycharczała czołobitnie Ciatusza Dogrumowa.
Zła siła zamieszkująca trupie cielsko Ciatuszy, dostarczyła jej całej potrzebnej wiedzy zarówno o położeniu wsi Sielawy jak też o wyglądzie Majdy z Niżu. Po drodze potworna istota, silna jak dwa tury ułamała sobie w pobliskim lesie sękaty konar z drzewa, aby uczynić sobie z niego maczugę.
Następnego dnia w Sielawie wyszedł na pole dwunastoletni otrok, Stasiek. Poczciwy był z niego chłopak, tę jednakże przywarę mający, że wyśmiewał opowieści starszych o nienaruszalności między i srogich południcach, z całą bezwzględnością karzących za pracę w południe.
- Ależ matulu kochana, to są tylko śmieszne zabobony! - Chichotał Stasiek jak głupi do sera. - Nie wypada w nie wierzyć w naszych oświeconych czasach!
Było właśnie skwarne południe, kiedy Stasiek ułożył się beztrosko na między. Wydobył z sakwy kawał wędzonego mięsiwa, włożony między dwie kromki razowego chleba. Wnet kanapka wypadła mu z drżącej dłoni, gdy ujrzał nadbiegającą w jego stronę Ciatuszę z maczugą, wzniesioną do ciosu. Stasiek popłakał się ze strachu.
- Ocal mnie, Swarogu, rozpalający Słońce na niebie, a przysięgam, że już zawsze będę posłuszny matuli! - Modlił się Stasiek.
Na szczęście Majda był w pobliżu, z wolna patrolując pole na grzbiecie Aseli.
- Ostaw dzieciaka! - Rozkazał czarcipłoch.
- Sandalec cię pozdrawia – Ciatusza wyszczerzyła kły w upiornym uśmiechu. - Szczyl zaś musi umrzeć, bo złamał aż dwa zakazy Świętej Tradycji jednocześnie.
- Powiadam, że nie wolno ci go skrzywdzi. - Zapowiedział groźnie Majda.
Stasiek ukrył się w wysokim zbożu jak zając. Drżał cały niczym w febrze i tylko co jakiś czas spozierał jednym okiem na zmagania Majdy z Ciatuszą.
- Czarodora, która była twoją żoną, znalazł wreszcie śmierć w płomieniach stosu. Pomiot zaś, który zasiałeś w jej łonie, dobrzy ludzie potopili w rzece niby szczenięta. Gdybyś przed laty nie chlał jak smok, twa luba nie zostałaby wiedźmą i żyłaby z dziećmi u twego boku do tej pory…
Stasiek dostrzegł przednie kopyta Aseli, wybijające zęby Ciatuszy i miażdżące jej twarz. Ciatusza zawyła przeszywająco, gdy Majda odrąbał jej dłoń zaciśniętą na trzonie maczugi. Potem Stasiek ujrzał jak z rozciętych piersi maszkary wylały się potoki cuchnącej ropy, gęstej i gorącej jak piekielna smoła. Te widoki i zapachy wywołały w nim torsję. Zacisnął oczy tak mocno jak tylko się dało i czekał na cud.
- Możesz już wstać, chłopcze. Nie zrobi ci już krzywdy. - Dobiegł go zmęczony głos czarcipłocha.
Stasiek posłusznie wstał. Ciatusza Dogrumowa leżała na polu martwa. Prawie martwa. Ostatkiem sił wlepiła w Staśka czerwone ślepia.
- Nie jestem taka zła… Pod starą gruszą…. w opuszczonym sadzie jest … zakopany skarb. Wykop go… - Po tych słowach ostatecznie skonała. Jej truchło zamieniło się w rzadką masę, wydzielającą ostry odór uryny, zaś uwolnione z niego, nieczyste duchy odleciały do Čortieńska pod postacią czarnego dymu.
Stasiek stał zamyślony, aż poczuł na swym ramieniu rękę czarcipłocha.
- Dobrze ci radzę, chłopcze. Nie wierz sługom Rykara, nawet wtedy gdy mówią prawdę.
Niestety Stasiek nie posłuchał Majdy. Gdy czarcipłoch odjechał z Sielawy, niesforny chłopiec zakradł się z łopatą do opuszczonego sadu. Odnalazł starą gruszę i wykopał żelazny kufer czarny jak skóra nocnicy. Kiedy nie bez trudu go otworzył, rozradował się na widok złotych monet. Niedługo jednak trwała jego radość. Otwierając kuferek skaleczył się żelaznym kolcem, tak mocno, że omal na wylot nie przebił sobie dłoni. Co gorsza, kolec okazał się zatruty jadem dziewiątki. Stasiek sycząc z bólu, upadł na ziemię i pociemniało mu w oczach. Jedni bajarze prawili, że umarł, ponosząc w tym momencie karę za swe zuchwalstwo i nieposłuszeństwo. Inni przeciwnie, powiadali, że Staśka ocaliła przed śmiercią Złota Baba, przez Greków zwana Epione. Sprowadzić ją miały dwa obdarzone ludzką mową ptaki, trznadel i grubodziób, które wcześniej ostrzegały Staśka przed szukaniem przeklętego skarbu. Złota Baba napoiła Staśka musującym eliksirem, mającym moc neutralizowania trucizn. Zmienił się Stasiek uzdrowiony. Odtąd słuchał się starszych i mądrzejszych od siebie, aż zaczęto go chwalić i za wzór stawiać młodszym.
*
- Zawróć, kra! Tam śmierć! Zginiesz marnie, kra! - U schyłku listopada natrętny kruk nad głową Majdy, zmierzającego ku kolejnej przygodzie.
Czarcipłoch i jego oślica przekroczyli rubież Montanii, zmierzając ku ziemiom, podlegającym berłu królów Oylandu. W erze trzynastej ziemie te otrzymał Słowak, młodszy i zapomniany brat Lecha, Czecha i Rusa. Majda przybył, odpowiadając na usilne prośby kmieci z siół Liptaka, Lupova i Markulic. Wysłali oni do Aplanu delegację ze skargą na szalejącego nocami Nelapsiego. Był to zmarły wójt z Liptaka, człowiek niegodziwy, mający upodobanie w okrucieństwie. Po śmierci siła nieczysta zawładnęła jego trupem, czyniąc zeń największego mocarza pośród wąpierzy. Każdej nocy Nelapsi masakrował całe wsie. Żłopał posokę przerażonych ludzi i ich zwierząt, puchnąc przy tym jak kleszcz. Ogień ni żaden oręż nie były w stanie zadać mu rany, jeno rozsierdzały go. Zastępy junaków z całego Oylandu i Kraju Stepów topniały niczym wiosenne śniegi, gdy przychodziło im potykać się z Nelapsim. Trwoga ogarnęła też oyskiego króla, Zbyluta Trzęsionkę, zasiadającego na złotym tronie w Łucznie, że Nelapsi odbierze mu koronę.
- … ubiłeś tyle wąpierzy, pewnikiem znajdziesz sposób i na tego huncwota – zamyśliła się Asela. - Mimo to mam złe przeczucia. Wszak kruki są mądre mądrością Welesa i warto ich słuchać.
- Nie żałujesz czasem – zmienił temat Majda – że wędrując ze mną, ustawicznie narażasz się na niebezpieczeństwo śmierci? Nie chciałabyś raczej być pokryta przez przystojnego osła i urodzić śliczne oślątko? Albo może przyjąć nasienie ogiera i urodzić pracowitego i silnego muła?
Asela zamyśliła się.
- Istotnie, zdarza mi się pragnąć podobnych rzeczy. Wiedz jednak, że nigdy cię nie zostawię, dopóki pierwiastek życia zawarty jest w moim ciele.
- Jesteś kochana – wzruszony Majda ucałował ludzką głowę oślicy.
Czarcipłoch zjawił się w Liptaku kilkanaście chwil przed zachodem Słońca. Nie zdziwił się widząc wszystkie chaty zabezpieczone grubymi deskami, zasłaniającymi drzwi i okna, kolcami tarniny, licznymi główkami czosnku oraz srebrnymi blachami i łańcuchami.
- Twierdzą nam będzie każdy próg – powiedział sam do siebie.
Na jego widok kmieci ogarnęło szaleństwo. Płacząc rzucali się pod kopyta Aseli. Niewiasty i dzieci piszczały histerycznie, a zewsząd dawały się słyszeć okrzyki.
- Liptak zbaw!
Majda spróbował perswazji, nie po raz pierwszy w swej karierze czarcipłocha.
- Jestem jeno synem Novalsa jak i wy. Więcej nadziei powinniście pokładać w Ageju i Enkach oraz jytnas, niźli w mojej szabli.
- Liptak zbaw! Liptak zbaw! - Kmiecie puszczali napomnienia czarcipłocha mimo uszu.
Wraz ze zmierzchem nadszedł Nelapsi.
- Po kiego grzyba przywędrowałeś tu, staruchu? Swoją szabelkę możesz wrazić sobie w zadek, miast wymachiwać mi nią przed nosem.
Straszny był Nelapsi, wysoki i muskularny, o trupio bladej cerze. Jedyny jego przyodziewek stanowił biały całun udrapowany na biodrach i ramionach. Wąpierz miał długie, kruczoczarne włosy, wystające kły, przypominające uzębienie białopolskiego tygrysa, czerwone oczy, strzelające rubinowymi promieniami, raniącymi jak strzały oraz długie, zakrzywione pazury na palcach dłoni i stóp.
Majda dobył oręża i dał Aseli znak do galopu. Siwa broda i włosy czarcipłocha powiewały na nocnym wietrze niczym sztandar. Kmiecie spozierali trwożnie a ciekawie przez szpary w deskach zasłaniających okna. Na gałęziach drzew rozsiadły się zaś licznie wąpierze, strzygi i nocnice, które sycząc, pohukując i szczekając, zagrzewały Nelapsiego do walki.
Nelapsi zacisnął dłoń na srebrnym ostrzu szabli czarcipłocha. Szarpnięciem wyrwał mu ją z dłoni i odrzucił daleko. Wnet zatopił szpony w ślicznym obliczu Aseli. Kopniakami połamał jej nogi, a następnie skręcił jej kark. Majda wylądował na ziemi. Nelapsi postawił ciężką, jakby odlaną z ołowiu stopę na jego piersi. Zaśmiał się szyderczo, miotając bluźnierstwa przeciw Agejowi i Enkom. W tym czasie w jednej z chat pięcioletnia Jedliczka modliła się o ratunek wraz ze swą babcią, Lutomiłą.
Wąpierz pochylił się by wyssać krew z bezbronnego Majdy. Nie dane mu jednak było zrealizować tego zbrodniczego zamiaru. Nelapsi zawył rozdzierająco, przeszyty na wylot ognistą włócznią. Jego nieumarłe ciało zajęło się płomieniami. Chwilę później nie został już z niego nawet popiół. Prawili potem ludzie, że włócznię cisnęła urodziwa, czarnowłosa niewiasta w olśniewająco białej szacie, która latała na chmurze. Była to pewnikiem aplańska królowa Tatra, niestrudzona wojowniczka Ageja, po śmierci przyjęta w szeregi jytnas. Kogut zapiał, ogłaszając, że straszna noc dobiegła kresu. Majda ocknął się. Spostrzegł, że Asela nie żyje i zaniósł się płaczem.
*
Kiedy po dwudziestu latach panowania umarł Burus Żółty, tron Aplanu odziedziczył jego syn, Ćwieczek I. Majda był podówczas już bardzo stary i zmęczony życiem. Choć zdobył sławę i poważanie, doskwierał mu ból po śmierci wszystkich, których ukochał. Czarcipłoch szedł przez step, porastający dzielnicę Orlandu, nazywaną Dzikimi Polami. Było południe, kiedy ujrzał samotną chatkę. Stał przed nią biały słup, zwieńczony ludzką dłonią. Zza lekko uchylonych drzwi wyszła Madzie na spotkanie niezwykle urodziwa wiedźma, złotowłosa, odziana w czerwoną suknię, a jej szyję zdobiły nanizane na sznurek czaszki krasnoludków. Poznał Majda, że była to Upiorczyca, czerpiąca moc z wypitej krwi, której czary już nieraz przychodziło mu niweczyć. Upiorczyca przymilała się doń zalotnie.
- Jesteś taki smutny… Taki samotny… Odeszli wszyscy, których kochałeś. Nie musisz ze mną cały czas walczyć. Nie jestem twoim wrogiem. Dość się już namodliłeś i nawojowałeś. Teraz moglibyśmy zamieszkać we dwoje. - Majda milczał z zaciśniętymi ustami. - W moich ramionach znajdziesz czułość i rozkosz. Znam czary, które uczynią cię znów młodym, jurnym jak zarodowy buhaj, a do tego nieśmiertelnym. Zamieszkamy na tym stepie oboje, poza jurysdykcją Ageja i Rykara – Majda westchnął boleśnie. - Naści tu słodki lek dający nieśmiertelność, który sama zrodziłam – Upiorczyca podsunęła pod nos Majdy srebrną salaterkę pełną różowych landrynek.
- Nie chcę twoich darów – rzekł wreszcie Majda i ruszył przed siebie, zostawiając Upiorczycę z szeroko otwartymi ustami.
Na pobliskim pagórku stała Mar – Zanna w wieńcu z chryzantemy i powłóczystej sukni, czarnej jak żałoba. W ręku trzymała ostry oścień z sopla lodu.
- Pójdź do mnie, strudzony rabie Ageja! Czeka cię odpoczynek na zielonych pastwiskach Welesa. Tam spotkasz tych, których kochałeś. Już więcej nie będziesz się trudził, ni cierpiał.
- Pójdź, pójdź! - Zawtórowała sowa, siedząca na ramieniu Mar – Zanny.
Poszedł.