Sylwia Andrzejczykowa urodziła się 8 maja 1930 roku w Łodzi w rodzinie kupieckiej. W niektórych opowiadaniach pisze się o jej rzekomo żydowskim pochodzeniu twierdząc, że nazywała się Abigail Markwein. W rzeczywistości było to imię jej pra - pra - pra - babki z XVIII wieku. Pochodziła z wierzącej, katolickiej rodziny, podobnie jak większość Dziadowskich.
Związała się z ruchem feministycznym, a następnie socjalistycznym, wreszcie gdy w latach 40 - tych przebywała w Lublinie, jej największą miłością stał się Witold Sieradzki, dla którego została komunistką i wstąpiła do Dziadostwa. Zamach przeprowadzony przez Plaptoniusa i Czarnego udaremnił jej plan poślubienia Sieradzkiego. Teraz zaś o zemście nie mogło być mowy; Towarzysz Pogranicznik już nie żył i nikt nie mógł jej pomóc. Z rozmyślań w punkcie obserwacyjnym Fortu Marksa wyrwał ją potężny wybuch. Przyłożyła lornetkę do oczu. To wybuchł słynny ,,Sławoj Hotel''; wczoraj włożyła doń minę przeciwpiechotną.
- Co za idiotyczna śmierć! - westchnęła konając z nudów i zgryzoty.
Przez długi czas nie widziała nic ciekawego. Na szczęście już niedługo przyjdzie towarzysz Włodzimierz Szurkowski i zastąpi ją w punkcie obserwacyjnym. Potem zapewne pójdzie pilnować Wisły z bronią w ręku. Znów wyrwano ją z zamyślenia. Za pomocą dzwonka. Andrzejczykowa zeszła na dół, a towarzysz Szurkowski zajął jej miejsce.
- Ten dzień - mówił na mównicy zrobionej z ambony Plaptonius - jest dla nas dniem wielkiej żałoby. - ,,Co on bredzi''? - pomyślała Andrzejczykowa. - Tego dnia całe Dziadostwo zostało pozbawione swojego
Antychrysta, odtąd nie ma z nami Słońca ludzkości, gwiazdy przewodniej narodów, koryfeusza nauki, orła górskiego i najlepszego przyjaciela dzieci; towarzysza Józefa Wissarionowicza Stalina! - tyrada dobiegła końca.
- Wygadał się wreszcie! - pomyślała Andrzejczykowa, a wokół wypadało lamentować, więc lamentowano.
Nie brak było tych co się cieszyli w głębi duszy.
- Teraz ten dzień będzie dniem żałoby - ciągnął Plaptonius - a żeby uczcić naszego zmarłego dobroczyńcę, niech każdy ze zdwojoną mocą pójdzie w głąb wsi i niech zabije tylu kułaków ile tylko może. Jak mawia nasz towarzysz Bierut: ,,Władza czyni nas bogami''!
- Ave Stalin! - zakrzyknęło wiele głosów idących pod sklepienie Fortu Marksa.
Andrzejczykową przydzielono do grupy podpalaczy; poszli nad Wisłę i wlewali do niej benzynę, którą podpalali, oraz strzelali do wszystkich ruszających się obiektów. Następnie poszli zanieczyszczać Jezioro, a potem profanować groby. Stoczyli kilka drobnych potyczek, a o zachodzie Słońca ruszyli palić chaty i strzelać do wszystkiego co się rusza. Andrzejczykowa nie mogła już tego znieść; teraz ku chwale Stalina miała strzelić do uciekającej z płomieni kobiety w ciąży. Mężczyźni patrzyli wyczekująco, więc zagryzłszy wargi, wzięła karabin i wystrzeliła. Celowo jednak chybiła, po czym udając omdlenie zsunęła się na ziemię, aby nie uczestniczyć w walce. Nad nią rozlegały się szydercze śmiechy mężczyzn, ktoś inny mówił:
- Teraz uczcimy Stalina zabijając dlań sabotażystkę!
- Co ty pleciesz? - ktoś znów zaprzeczył - Jest ciemno, a zapewne i wielka rozpacz po śmierci Wodza musiały utrudnić strzelanie. Z babami zawsze tak jest!
Następnego dnia leżała na spalonym polu twarzą ku niebu. Wczorajsza masakra byłą ponad jej siły. ,,Mamo''! - z domu dobiegał płacz małych dzieci. Otworzyła oczy. Był to tylko sen. Pole, na którym leżała było czarne i pełne popiołu, zapewne tak samo jak spalone wczoraj domostwa. Ręką wyczuła drobne
kosteczki polnej myszy; nie zdążyła uciec przed pożogą. Potem słyszała płacz noworodka, którego kołyskę pochłonął ogień, a dziecko płakało nawet zakryte płomieniem. Widzenia były coraz nowsze i nowsze, ale już to wystarczyło. Sylwia leżała wśród popiołów i wylewała na nie potoki łez, łkając nad zmarnowanym życiem, które straciło dla niej sens. Bezbronne owce beczały, a ogień popielił ich runo. Teraz wczorajsza morderczyni pragnęła śmierci dla siebie, a twarz skryła w prochu ziemi...
- Zabij mnie kimkolwiek jesteś! - zakrzyknęła w desperacji widząc kobietę w ciąży, tą samą, którą wczoraj uratowała. - Nie jestem już komunistką, wyrzekam się Stalina i Dziadostwa! To ja paliłam wasze domy i mordowałam wasze dzieci! Zabij mnie! - krzyczała w stronę przybyłej.
Ta jednak pomogła Andrzejczykowej wstać i ocierała jej twarz z łez i popiołów.
- Nie chcę twojej śmierci - mówiła. - Jestem ci wdzięczna za to, że moich dzieci i mnie nie zabiłaś.
Andrzejczykowa popatrzyła zdziwiona w niebieskie oczy chłopki, która jej nie odrzucała.
- Jeśli wyrzekasz się Stalina, zostań z nami. Mój ojciec jest sołtysem, my nie pozwolimy cię zabijać. Zostań z nami! - kiedy to mówiła, Andrzejczykowa zauważyła, że jej rozmówczyni miała nóż wystający z ciemienia. - Jestem Lawendycja de Slony. A ty?
- Sylwia Andrzejczykowa - odparła była członkini Dziadostwa.
- Jeszcze rok temu był u nas Dziad, który przybył z czyśćca - Andrzejczykowa była ateistką, ale teraz była gotowa uwierzyć we wszystko. - Kiedyś powiedział Heńkowi i mnie, że będziemy mieli chłopca i dziewczynkę i kazał je nazwać Stanisławem i Faustyną na cześć Polski i tego czego Polska potrzebuje najbardziej - Sylwia Andrzejczykowa słuchała z zaciekawieniem, sama chciała być kiedyś matką. - Powiedział to w latach 40 - tych, że komuna zniknie za lat trzy i jeszcze cztery...
- Trzy i cztery to razem siedem - zamyśliła się Andrzejczykowa - a siedem to liczba doskonała, ale co ma komuna do tego?
Sylwii odechciało się samobójstwa. Znalazła wreszcie jedyną tak naprawdę od śmierci Sieradzkiego, życzliwą dla niej osobę.
- Dzisiaj przedstawię cię na wiecu i wstawię się za tobą - mówiła Lawendycja.
- W Dziadostwie są tacy - mówiła Andrzejczykowa, - którzy na wielkiej bitwie 50 roku byli leczeni przez ciebie...
- Nie mogłabym tego robić bez pomocy Starej Babuchy, ona jest naszym największym autorytetem naukowym - mówiła Lawendycja.
Andrzejczykowej coś przemknęło po głowie. Spytała się córkę Pana Sołtysa.
- A wstawisz się za mną, abym też mogła zostać znachorką?
- Wstawię się - odpowiedziała Lawendycja.
O więcej nie odważyła się pytać. Na spalonym polu poniewierała się jej legitymacja partyjna. Odtąd zaczęła nowe życie.
*
Nie było jej łatwo, bynajmniej! Wiele osób jej nienawidziło, nie wierząc w chęć poprawy dotychczasowego życia. Znalazła jednak przyjaciół. Przed Księdzem Dobrodziejem odbyła szczerą spowiedź z całego życia, oraz została przyjęta do Kościoła. Stara Babucha, lubo nienawidząca Dziadostwa za zabicie córki, przyjęła Andrzejczykową na uczennicę, zaś Łukasz już długo będący kawalerem, pokochał ją i chciał poślubić. Jednak dzień przed ślubem znalazł ją na polu; zgwałconą i z podciętymi żyłami. Przy jej zwłokach znaleziono kartkę z wierszem Wisławy Szymborskiej:
,,Pod sztandarem rewolucji wzmocnić
warty
Wzmocnić warty u wszystkich bram [...]''
,,Oto Partia - ludzkości wzrok
Oto Partia - siła ludów i sumienie
Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie [...]''
,,Partia. Należeć do niej
Z nią działać, z nią marzyć
Z nią w planach nieulękłych
Z nią w trosce bezsennej,
Wierz mi to najpiękniejsze,
Co może się zdarzyć''.