,, […] Pewnej zimy [Dennica] chcąc się ogrzać, usiadła przed Słońcem, dopiero co rozpalonym przez Swaroga i wyciągnęła swe białe dłonie. Było to niedługo po tym jak Mokosza powiła Europę i Bałkana Łobastę, a zima była bardzo sroga. Dennica z lubością ogrzewała się przed ogniskiem płonącym na niebie, gdy wtem – czy to przez nieuwagę, czy z innej przyczyny, poparzyła sobie dłoń, na szczęście lekko. Z tej to przyczyny poczęła i w dziewiątym miesiącu zeszła na ziemię i na brzegu jeziora Świteź na krywickiej ziemi powiła cztery urocze dzieczynki, we wszystkim podobne do rusałek. 'Jesteście córkami Świtu i urodziłam was nad jeziorem Świteź; przeto nazywajcie się Świteziankami'! - rzekła Dennica szczerze miłując swe dzieci. Nazwała je: Ninia, Płomienka, Beločka i Ważka. Gdy dorosły, rozeszły się do innych jezior, stały się żonami wodników i dały im dzieci […]'' - M. Rymwid ,,Nymphologia''
Królowa
Albirea z rasy beregińskiej, urodziwa grafini de Borysthenes o
żmijowych nogach, napełniona czystym nasieniem Maty, pierwszego
króla Krobacji, zrodziła Słowona I; następcę tronu i Jurgę;
wielkiego księcia Czerstwicy. Jurga, mąż dzielny i silny, dobry w
robieniu mieczem i maczugą, oraz w strzelaniu z łuku, otrzymawszy w
darze od malików arabskich białego konia, nazwanego Stoporą,
wzorem ojca, który poznał jego matkę nad daleką Tinerpą,
wyruszył za sławą i przygodami ku dalekim, tajemniczym krainom
Północowschodu Sklawinii. Jurga udał się nad Świteź –
jezioro, nad którym w erze trzynastej osiedli Krywicze, potomkowie
królewny Krywicy, córki Leszka II Płodnego, króla Analapii.
*
O
Krywiczach i ich potomkach Białorusinach prawi się, że dostali
jednocześnie najpiękniejszą ziemię i najgorszych władców, aby
nie zapomnieli, że nie są w Niebie. W czasie, gdy królem Czerwonej
Krobacji był Mato, nad plemionami Słowian znad Świtezi panował
tyran biorący wzór z Musulusa, ciemiężącego Bałtów. Słowianie
Nadświtescy zostali zmuszeni do zgięcia karku przed wiedźmakiem,
czyli czarownikiem, a imię jego Żmijec (Vyperes),
bo umiał brać na siebie postać żmii i w gada owego zamieniony,
przemierzał swe włości wypatrując spisków przeciwko sobie. Luty
był Żmijec tak jak Musulus, również czarownik. Był wycharsły i
łysy, wąsy miał czarne i sumiaste jak u Kozaka, szaty zaś czarne
i powłóczyste. Gnębił podbitych przez siebie Słowian pańszczyzną
i wysokimi daninami, by samemu opływać we wszystkie dobra i wygody.
Ponadto palił wszystkie książki i zabijał pieśniarzy –
skoromochów, określając ich jako włóczęgów. Pod jego knutem
ani biedny, ani bogaty nie mógł opuścić nie tylko carstwa, ale
nawet swej wsi, czy grodu bez pisemnego pozwolenia, w przeciwnym
razie groziła kara zamknięcia w Wieży Płaczu, z której nikt nie
wracał żywy. Żmijec tak jak Kościej i Musulus porywał nadobne
dziewice, aby brukać je obrzydliwością swego nieczystego ciała i
w swym zamku kolekcjonował je niby stada bydła. Na swe usługi miał
rozbójników, których ominął katowski topór – wojów bez
honoru i litości, jeszcze liczniejsze hufce szpiegów i donosicieli,
policje tajne, jawne i dwupłciowe, w oprócz ludzi służył mu
srogi łowca Hern – hetman Dzikiego Gonu, oraz złydnie.
Wystarczyło, że czarownik powiedział ,,aby
go złydnie oblazły'',
a już nieszczęśnika dopadały wielkie jak szczury, oślizgłe
larwy ważek gustujące w ludzkiej krwi i ciele, potrafiące w
krótkim czasie zostawić z człowieka same kości. Zadając im
złydnie, Zmijec obrócił w lśniące bielą kościotrupy junaków,
braci Milina i Malina, którzy chcieli ubić wiedźmaka i nawet
przetrzebili żywe szkielety z Dzikiego Gonu. Mało tego! Car –
Wiedźmak czcił węża Gorynycza jako boga, a prześladował tych co
sławili Ageja i Enków. Palił chramy i obalał kumiry, zabijał
żerców i wołwchów, a kamienne ołtarze cara Čortów co dzień
spływały krwią ludzi i zwierząt.
*
,,Mój kochanek jest synem Południa. Jego siwy koń dyszy pod nim. Jego pas ze smoczej skóry błyszczy w promieniach Słońca. Niewidzialna zbliżę się do kochanka; pojrzę na niego ze skały. Piękny był gdy ujrzałam go po raz pierwszy pod sędziwym dębem Lesawika; on wysoki, najpiękniejszy z ludu Krobatów'' - ,,Pieśń Świtki''.
,,Czyż już opuściłaś swa zieloną drogę w pachnącym lesie, złotowłosa córko Dennicy? Świteź zaprasza falami, wśród wodorostów jest łoże twego odpoczynku. Wodne zwierzęta i wodniki przychodzą oglądać twoją krasę. Widzą jak jesteś piękna we śnie i napełniają się radością. Spoczywaj, o Świtezianko w twym srebrzystym jeziorze i wracaj do mnie wesoła'' - ,,Pieśń Jurgi''
Jurga,
syn króla Maty, jechał przez lasy i błota w stronę stołecznego
miasta, zwanego Hradna, by zatrzymać się w nim na popas. Nie znał
jeszcze ziemi, którą przemierzał, bo jej mieszkańcy mieli surowy
zakaz goszczenia cudzoziemców, a nawet rozmowy z nimi. Książę
usłyszał jeno od bałtyjskiego ludu Jatvów, że ,,strach
jechać w owe strony, bo ich konatem jest zły czarownik''.
Jatvowie opowiadali mu, że w stołecznym grodzie owego ponurego
carstwa studnia, z której wodę czerpie się złotym kubkiem,
którego to naczynia nikt nie śmie ukraść lękając się gniewu
cara. W ziemi owej sioła były nieliczne i zabite deskami, a ich
mieszkańcy widząc strojnego w jedwabie i złote guzy potężnego
junaka na cudnym koniu, bez słowa czynili gesty odpędzające Licho
i w pośpiechu zatrzaskiwali drzwi i okna. ,,Czy
myślą, że jestem Čortem''?
- dumał książę Jurga. Jadąc brzegiem wielkiego jeziora
poświęconego Dennicy ujrzał jak z prastarego dębu wychodzi panna
niewypowiedzianej krasy, zbyt piękna, by mogła być istotą ludzką.
Jej włosy opadały do pasa lśniącą, złocistą falą, a duże
oczy błyszczały błękitem. Urokliwa istota, widać rusałka, albo
inna nimfa, odziana była w lśniącą, białą suknię z jedwabiu,
albo z chmury, cienki pasek zaś miała z zielonej kitajki. W jej
uszach połyskiwały złote kolczyki w kształcie rybek. Wypisz –
wymaluj; ubóstwiona Zosia. Jurga widział już w Krobacji nimfy;
Wiły, rusałki i najady; istoty przyjazne ludziom, przeto nie zląkł
się nieznajomej. Dwornie zapytał ją o drogę do grodu stołecznego,
lecz panna odradziła mu jechać do Hradny.
-
Szkoda byłoby twojej duszy i ciała, panie – rzekła nimfa. - W
Hradnie zasiada na stolcu Żmijec – wiedźmak – car luty, co lud
słowiański katuje. Od nie zdzierży mocniejszego od siebie, a widać
po was, panie, żeście junak potężny i chrobry. Wiedźmak będzie
chciał was przeciągnąć na swą służbę, a jeśli odmówicie –
ubije was.
-
Jestem synem króla krobackiego, wielkiego pana – odrzekł Jurga. -
Jam ksiądz wolnego ludu i nigdy nie zegnę głowy przed tyranem, ani
nigdy nie przestanę walczyć ze złem, nawet takim, które mnie
przerasta. Dziwne to, że rozprawiamy teraz o polityce; gdyby nasze
spotkanie opiewali poeci, włożyliby nam w usta inne słowa.
-
Tam gdzie nie ma wolności, tam wszystko się kojarzy z polityką –
odrzekła panna w bieli.
-
Jestem Jurga, syn króla Maty, co ocalił Wielki Dąb przed Czerwiem
i z łaski Ageja wielki książę doliny rzeki Czerestwicy. A czy ty,
pani, jesteś rusałką? Nawet wśród nimf wyglądasz jak perła
wśród popiołów – panna przepasana zielonym jedwabiem
zarumieniła się lekko słysząc ów komplement.
-
Nazywam się Świtka, na cześć pani Dennicy, która porodziła moją
rasę, którą prosty lud nazywa świteziankami.
-
Mój lud czci Dennicę – odparł Jurga – i z ust żerców
słyszałem świętą opowieść jak Gwiazda Jutrzenka poparzywszy
się ogniem, urodziła gdzieś na północy
jakieś
piękne panny podobne do rusałek.
-
To jezioro nazywamy Świteź i to nad jego brzegami porodziła nas
mateczka Dennica – objaśniła Świtka. - Gdybyś tylko mógł,
panie, zanurzyć się w jego chłodnych falach i napełnić serce
radością z powodu jego piękna! - junak podziękował świteziance
i zamiast do Hradny ruszył do wsi Selenetova, czyli Zielonej, gdzie
chłopi byli solidarni i tępili donosicieli, a jeden z nich, stary
gospodarz imieniem Żałos zgodził się udzielić księciu Jurdze
gościny u noclegu. Junak i świtezianka spotykali się odtąd niemal
dzień w dzień, pędząc długie godziny na wędrówkach po puszczy,
rozmowach, czytaniu i słuchaniu zakazanych poezji o czasach gdy
plemiona nadświteskie były wolne, żyli junacy i dokonywali
bohaterskich czynów, na paleniu ognisk i tańcach po jeziorze. Jurga
ani razu nie skrzywdził swej towarzyszki, ani wianka nie odebrał,
bo tak uczył go ojciec. Książę i Świtka czuli między sobą to
co niegdyś Mato i Albirea w dalekim kraju nad Tinerpą. Czekająca
ich miłość próba czasu nadeszła szybciej niż myśleli.
*
Tego
dnia, gdy książę Jurga udał się nad Świteź z naręczem białego
kwiecia, nie zastał ukochanej. Choć długo czekał, dla zabicia
czasu ostrząc miecz pod modrzewiem – ponoć zaklętym w drzewo
niewiernym kochankiem, Świtka nie przychodziła. Co też mogło jej
się stać? Dzikie zwierzęta nie tykają nimf, jeno żyją z nimi w
zgodzie. Jurga nie pomyślawszy nawet, że kochanka mogłaby dać mu
kosza, przypomniał sobie rozmowę, w której mówiła mu, że tyran
Żmijec, tak jak przed wiekami Kościej porywa nadobne panny i
mężatki, by wszetecznić się z nimi. ,,Jeśli
to uczynił
– zazgrzytał zębami Jurga aż poleciały iskry – to
choćby był samym Čortem, nie ujdzie bez kary''!
Książę przymknął oczy i posłyszał w swym sercu cichy głos
Srebronia – Księżyca; Enka, któremu oddawały cześć wszystkie
nimfy:
-
Świtkę i parę jej sióstr uprowadził Dziki Gon. Ta, którą
kochasz, płacze teraz na zamku w Hradnie, gdzie car – Żmijec
włada... - Jurga skłonił się i podziękował Chorsowi Car –
Księżycowi, wskoczył na lśniącego bielą wiernego konia Stoporę
i pogalopował przez ciemny, pełen wilków las w stronę Hradny.
Pędząc
przez las, junak ujrzał stojący wśród drzew drewniany kumir
Boruty, oblubieńca Dziewanny Medine i Meże Mate, któremu knajacy
wiedźmaka utrącili ręce.
-
Vujči Pastir jest bez rąk, więc my musimy mu je zastąpić –
rzekł Jurga nie przestając pędzić, a Srebroń wskazywał mu
drogę.
Ksiądz
wielki krobacki gnał jak na skrzydłach Pochwista – Strzyboga,
lecz i on był tylko człowiekiem. Wyczerpany zeskoczył z konia,
legł pod dębem i zasnął. Upaść może i człowiek wielki, ale
zginąć – nikczemy – mawiał król krobacki Stachon – gor.
Kiedy Jurga spał, zielony dąb prastary przemówił doń w szumie
liści, ludzkim głosem go skarcił.
-
Obudź się i siodłaj konia – masz wiadomość. Nie czas na sen.
twoja luba wzdycha w bólach niewoli i jęczy za tobą! Zły czar
więzi ją na zamku w Grodzie Grodów, a strzegą jej złydnie –
oślizgłe potworki o spiżowych zębach. Aby cię nie zjadły, idź
do grodu Neopolis Minor, gdzie na ulicy Szerokiej znajdziesz ukrytą
przed światem pracownię alchemika Lucisława. On da ci argentum
potabile,
czyli takie srebro, które można pić bez szkody jak wodę. Srebro
to obroni cię przed złydniami, a teraz ruszaj! - gdy dąb skończył
szumieć, Jurga obudził się i czym prędzej udał się do
wskazanego grodu, gdzie w erze trzynastej przyszedł na świat Adam
Mickiewicz.
Odnalazł
ukrytą wśród dzikich pijalni wódki tajną pracownię alchemika,
a gdy powiedział mu, że przysyła go dąb, ów uwierzył w to bez
zastrzeżeń. Lucisław Borojarowicz za garść złotych monet nalał
księciu kubek płynnego kruszcu, a ów wypiwszy srebro poczuł jak w
jego członkach rozlewa się siła.
-
Teraz żaden wąpierz nie będzie mógł cię zabić – z
zadowoleniem stwierdził alchemik, syn woja, co nie chciał służyć
czarownikowi.
Jurga
zaś podziękował mi i udał się na zamek w Hradnie, rzekomo, by
nająć się na nosiwodę. Żmijec śledził nowo przybyłego za
pomocą zwierciadła i nie było mu tajnym, że jego nowy sługa nie
pochodzi bynajmniej z rodziny chłopów jak mówił i że przybył po
to, aby uwolnić jedną z jego niewolnic. Kiedy nocą, krobacki
książę wyrąbując sobie mieczem drogę przez straże zakradał
się do komnaty porwanej niedawno świtezianki, Żmijec wypowiedział
zaklęcie: ,,Niech
go złydnie oblezą'',
którym na przestrzeni lat uśmiercił setki swych wrogów. Ledwo to
powiedział, na ciele Jurgi pojawiły się wychodzące ze wszystkich
zakamarków obmierzłe potworki podobne do ogromnych larw ważek. Ich
żuwaczki potrafiły przecinać stalowe zbroje, a zatrute były jadem
stokroć mocniejszym od żmijowego. Jurga uśmiercił dziesięć
złydni ostrzem miecza Rezaka, lecz było ich za dużo by mógł
wszystkie ubić, więc gryzły go do krwi. Płynne srebro w jego
żyłach ochroniło przed jadem złydni, a co więcej, te z nich,
które nie zginęły od żelaza, zginęły od srebra. Jurga ociekając
krwią rozbił dębowe drzwi, odnalazł Świtkę i inne niewolnice
cara. Zaopatrzył je w rumaki z carskich stajni, po czym podłożył
ogień i wszyscy uciekli w stronę lasu. Żmijec swą magiczną mocą,
jednym mrugnięciem ugasił pożar i wysłał pogoń, lecz znając
pieśń ludu wiedział, że tron odbierze mu cudzoziemiec.
*
Jurga
i ocalone niewolnice, drzewa zakryły swymi liśćmi, a wilki,
Neurowie, tury i żubry rozpędziły ścigających ich carskich
wojów. Wiele z ocalonych panien niechętnie uciekło, nie dlatego,
że miłowały cara – wiedźmaka, ale dlatego, że po swym
uprowadzeniu do jego babińca nie miały już gdzie wracać. Świtka
jednak zaradziła temu. Poprosiła o schronienie Sarfanę; królową
jeziora Świteź; po części świteziankę, a po części rusałkę.
Sarfana nie podlegała władzy Żmijca, ani nie wysyłała mu dani.
Była niepodzielną panią swego jeziora. Chętnie udzieliła azylu
zbiegłym nałożnicom i zamieniła je w świtezianki, aby car –
władca ludzi stracił do nich wszelkie prawa. Uratowane niewiasty –
Jelica, Traszymira, Bogdana, Milena, Jarosława i Bogna – Milena
otrzymały herby i zostały damami dworu królowej świtezianek.
Tymczasem
lud nadświteski – kniaziowie, bojarowie, wołwchowie, kupcy,
rzemieślnicy i chłopi, tak jak przed laty ich dziadowie zgromadzeni
pod stanicami kniazia Łukojara, wypowiedzieli posłuszeństwo carowi
i ruszyli do walki przeciw całej jego potędze. Słowianie obrali na
wiecu swoim wodzem księcia Jurgę, bo wierzyli, że jako
cudzoziemiec ma od Welesa szczególną moc magiczną i siłę. Oprócz
ludzi pod stanicami powstania stanęły szyjące z łuku rusałki i
świtezianki: sama królowa Sarfana jechała do boju pozłacanym
rydwanem zaprzężonym w białe jednorożce i potrząsała włócznią,
Neurowie, Lynxowie, Płanetnicy i żmijowie, krasmoludki, wodniki,
południce i nocnice, krocie leśnych zwierząt, a nawet nieco
przygłupie skrzaty gamonie. Skrzaty te nie nosiły bród jak
krasnoludki, za to zakładały kolorowe; czerwone, lub pomarańczowe
czapeczki, miały pękate brzuszki, oraz nosy jak kartofle. Stworzyła
je Mokosza w erze czwartej i tylko ona sama wie dlaczego obdarzyła
gamonie tak małym rozumkiem. W wojnie ludzi z wiedźmakiem, gamonie
i krasnoludki pomagały Słowianom jako szpiedzy i posłańcy, choć
trzeba przyznać, że niewiele było z nich pożytku. Ci co powstali
z władzy Żmijca pod stanicami księcia Jurgi, zadali mu zrazu
szereg klęsk w wojnie szarpanej, lecz najmężniejsi z insuregentów
nie mogli sprostać sile Dzikiego Gonu. Liczył on sobie dziesięć
razy sześćdziesiąt wojów, a były to człowiecze kościotrupy,
uzbrojone po zęby, galopujące po nocnym niebie na szkieletach koni.
Owi nieumarli wojowie, zrodzeni z witezi wciągniętych przed wiekami
przez trąbę powietrzną, służyli pod czarną stanicą Łowcy
Herna, wielkiego pana z ziemi teutońskiej. Gdy czarne jak kir niebo
rozdzierał ptasi wrzask Dzikiego Gonu, odwaga opuszczała serca
najdzielniejszych. Wojowie i wojowniczki rzucając broń, salwowali
się ucieczką, a jedynie książę Jurga z mieczem i maczugą, oraz
świtezianka Świtka, w potokach deszczu samotnie odpierali szarżę
żywych trupów. Jednak ich męstwo na niewiele by się zdało, gdyby
nieoczekiwanie nie wyskoczył z zarośli Zajączek Złocieniaszek,
przez Bałtów zwany Puszkaitis, syn Boruty i Leśnej Matki. Wygląd
miał zajęczy, lecz futerko złociste, a nad jego głową płonęła
ognista korona – znak, że był jednym z Enków. Zajączek
Złocieniaszek nie szczędząc butnych słów i naigrywania się
rozgniewał wielce Dziki Gon. Nieumarli wojowie wiedźmaka puścili
się w pogoń za nim, ostawiając w spokoju Jurgę i Świtkę. Zając
biegł niestrudzenie, ciągnąc Dziki Gon za sobą. Nie został
złapany. Na końcu pościgu czekał Pochwist razem z rycerzami stuha
– ludźmi obu płci, dorosłymi, dziećmi i starcami, oraz gromadą
żmijów i groźnych zwierząt. Łowca Hern widząc kogo spotkał,
dał swym nieznającym strachu, ani żadnych innych uczuć wojom znak
do ataku. Był to ostatni bój Dzikiego Gonu. Po niebie przetoczył
się straszliwy łomot i szczęk oręża, a niedługo potem spadł
deszcz połamanych kości ludzkich i końskich.
Żmijec
spał na łożu z kości słoniowej, nakryty wilczymi skórami, a sny
jego były straszne. Śnił o tym co ujrzał przed laty, za dni swego
dzieciństwa. Oto ze wschodu nadciągnął srogi Wyrwibaj; chan
tartarski, a z nim zbrojne hordy jakiegoś dziwnego ludu; ni to
ludzi, ni demonów, przybyłych z równoległego świata, albo z
przyszłych
czasów. Hordy te ciskały piorunami jak oszczepami, a za środek
lokomocji służyły im żelazne wozy bez koni, wypuszczające z
trzewi dym niczym smoki. Ludzie ci tępili smoki i jednorożce,
rozpuszczali krasnoludki w kwasie siarczanym, gwałcili i zarzynali
rusałki, palili zaczarowane lasy, obracali w perzynę zamki i
ścinali królów. Z ust toczyli pianę jak wilkołaki i co rusz
groźnie pokrzykiwali o ,,diabelstwie'',
które trzeba wyplenić....
Żmijec
obudził się z lotosowego snu. Wyrwibaj i jego hordy dawno już
przeminęły, zaś w dniu dzisiejszym miał poważniejsze
zmartwienia. Odkąd pojawił się Jurga, czarnoksiężnik stracił
najgroźniejsze ze swych potworów – złydnie zostały wytrute
płynnym srebrem, a Dzikiemu Gonowi sam Pochiwst połamał kości.
Siły księcia Jurgi rosły, na jego stronę przechodzili bojarzy i
smerdowie, a lada dzień Hradna miała wpaść w ręce buntowników.
Żmijec tracił nie tylko wojów, ale i moc magiczna zdobyta dzięki
Čortom
powoli go opuszczała. Któregoś dnia, gdy Jurga zadał kolejną
klęskę jego wojskom, wiedźmak osiwiał. Koszmary jęły nawiedzać
go każdej nocy, w dzień zaś stale czuł, że ktoś za nim chodzi –
niechybny znak, że Čorty
upominały się o duszę czarownika. Nic go nie cieszyło i nawet
myśl o zgnieceniu powstania nie pociągała go jak dawniej. Żmijec
był stary – żył już pięć wieków i chętnie by umarł, lecz
nawet tego się bał.
Tymczasem
książę Jurga rozbił obóz pod wałami Hradny. Żmijec, choć jego
własna sztuka magiczna jęła napawać go wstrętem, otworzył
księgę zaklęć spisaną na ludzkiej skórze, wyrwał i zjadł
serce młodej dziewicy, po czym dygocząc padł na kamienną
posadzkę. Wyginał się i syczał aż przybrał postać wielkiego
węża trusia o szmaragdowej łusce. Wyszczerzył szpilkowate kły
ociekające jadem i sekretnymi korytarzami wyruszył by pożreć
krobackiego księcia w jego namiocie. Tymczasem straż jego zamku
miast do obrony przykładała się bardziej do rozpusty, pijaństwa i
rozkradania skarbów swego pana. Żmijec pełzł w stronę namiotu
wodza. Choć wielki jak pyton, zdołał przedostać się
niepostrzeżenie. Dopiero przed samym namiotem krobackiego księcia
zauważył go wartownik, a była to wydra imieniem Lirsa. Dzielne to
zwierzę ubiło już wiele węży – żmij i trusi, obroniło swe
młode przed orłem, a ponoć nawet zagryzło rysia Skorosława.
Lirsa całą się najeżyła i dobyła zza pasa sztyletu widząc
węża – potwora, a ów szybko jak myśl rzucił się na nią z
obnażonymi kłami. Pojedynek był długi i zawzięty, a nad ranem
gdy zęby wydry skruszyły kręgi szyjne trusia, ów olbrzymi gad
ponownie stał się wiedźmakiem Żmijcem. Tymczasem na zamku w
Hradnie pijana czeladź zaprószyła ogień.
Po
upadku czarownika, Jurga i Świtka założyli korony z pawich piór i
stanęli na wzorzystym kobiercu przed królową Sarfaną, która
udzieliła im ślubu dając do wypicia miód z jednego rogu.
Słowianie znad Świtezi i ci możni i ci ubodzy zwołali więc,
który obrał Jurgę na nowego władcę, grożąc mu gniewem Enków i
ludzi gdyby odmówił. Jurdze z największym trudem udało się
wytłumaczyć, że jako wielki książę Czerestwicy ma obowiązki
wobec Krobacji, przeto nie może panować nad Świtezią. Obiecał za
to, że rządy w Hradnie obejmie jego syn. Jurga i Świtka żegnani z
żalem powrócili do Czerwonej Krobacji, gdzie przywitał ich król
Mato, oraz królowa Albirea z całym dworem.
Tymczasem
Słowianie znad Świtezi obrali swym carem bojara Kanina (Caninus),
który niestety poszedł w ślady Żmijca i jął dręczyć swój lud
pańszczyzną, daninami, gwałtami i grabieżami. Kanin z racji
imienia i charakteru porównywany do wściekłego psa, nękał lud
słowiański przez długie lata, aż wreszcie nad Świteź przybył z
Krobacji książę Jurga II Parszywa Główka, syn Jurgi I i Świtki.
Po matce - świteziance miał cudne, złote włosy, lecz z
niewiadomego powodu ukrywał je pod chustą, mówiąc, że ma na
głowie paprzysko, czyli strupy. Książę ów zabił cara Kanina,
lecz wbrew obietnicy ojca odmówił przyjęcia korony.
,,Nieszczęsny
to lud, w którym źli gwałtem obejmują tron, a dobrzy od tronu
stronią''
– ułożono potem przysłowie.