Na ulicach Warszawy roku 1980 znów pojawił się Ruskomobil, prowadzony przez Pana Sołtysa, z Łukaszem, Lawendycją, Heńkiem, Czubkiem, Dymitrem i Nataszą w środku, jadący ku nowej misji w dziejach Pawlaczycy. Zeszłoroczna pielgrzymka papieska rozniosła po Polsce posiew tego co komunistom zdawało się całkowicie pogrzebać: wspartej czynem nadziei. Pierwszy plon zebrano w Gdańsku, skąd
przysłowiowy ,,wiatr od morza'' rozniósł nowy posiew od Bałtyku po Tatry i od Odry, poprzez Wisłę, aż do Bugu. Pielgrzymka zapaliła ogień, w którym miano wykuć koronę do założenia Białemu Orłu. Tym ogniem była ,,Solidarność''...
przysłowiowy ,,wiatr od morza'' rozniósł nowy posiew od Bałtyku po Tatry i od Odry, poprzez Wisłę, aż do Bugu. Pielgrzymka zapaliła ogień, w którym miano wykuć koronę do założenia Białemu Orłu. Tym ogniem była ,,Solidarność''...
- Powiadacie, że przyjechał ,,znamienityj czełowiek''? - pytał się Dymitr.
- O tak, - potwierdził Łukasz - on znaczy więcej niż polityk. Jego imię jest Mąż Stanu...
- Tyle lat żyliśmy jak pod kloszem, martwiąc się tylko, czy aby następnego dnia dożyjemy - mówiła Lawendycja - to teraz to nadrobimy. Pokażemy Polsce, że widzimy więcej niż czubek nosa!
W latach 40 - tych gdzieś na środku Wisły, załoga turystycznego jachtu ,,Huta'' otworzywszy drzwi kajuty kapitana Jana Tadeusza Sadłowskiego, zniknęła w ogromnej chmurze szarego, gryzącego dymu. Chmurę zaatakował wiatr i uniósł jej szare runo w przestworza, w wtedy co odważniejsi marynarze weszli w głąb kajuty. ,,Rzyg, rzyyyg, rzyg, rzyg, rzyg!'' - na podłodze leżał, rytmicznie wyrzucając z siebie fontanny wymiocin jakiś wąsaty, postawny mężczyzna, którym był sam kapitan. ,,Idzie rak - nieborak, jak uszczypnie będzie znak... Więcej, więcej! Brww! Gul - gul! Pśśś! Mmm! [ocenzurowano]! Fajnie! Fajnie!'' - mamrotał przez sen, a jakiś marynarz powiedział pod nosem:
- Trzeba go ratować! - i uratowano kapitana; marynarze wyciągnęli go z kajuty, na której podłodze tliły sie szczątki skrzyń z papierosami. Wszystkie oszczędności kapitana Sadłowskiego ukradł przemytnik z Mołdawskiej SRR...
Wspomnienia te odżyły w pamięci Heńka de Slony, kiedy zobaczył przez szybę Ruskomobila jakiegoś starszego, otyłego człowieka z posiwiałym już wąsem, ubranego w marynarski uniform, po którego przykrytej czapką głowie (wciąż jeszcze czarnowłosej) skakały marzenia o emeryturze. W dłoni trzymał walizkę. Na jego widok zabiło serce Heńka.
- Ojcze - zwrócił się zięć do teścia - jeśli chcesz, racz zaparkować Ruskomobil.
- A dlaczego? - zdziwił się Pan Sołtys.
- Bo ten marynarz z walizką - wskazał na przechodnia - to kapitan Sadłowski, którego niegdyś zagazowałem w ,,obrzędzie napędzania raka'' i okradłem - tłumaczył Heniek.
Pan Sołtys zaparkował samochód a kapitan Sadłowski oglądał się na boki planując przejść po pasach na drugą stronę.
- Stój! - ktoś krzyknął, aż się kilku przypadkowych przechodniów obejrzało i złapał kapitana za ramię, aż ten przestraszony odwrócił się. - Przebacz mi, że byłem hipokrytą, wykorzystywałem twoje zaufanie i ,,Hutę'', aby przemycać kontrabandę, udawałem przyjaźń, choć nienawidziłem was i widziałem wasze zmanipulowanie, które nazywałem ,,głupotą'', że zrobiłem wam ,,obrzęd napędzania raka'' i okradłem was. Oto moje oszczędności, część łupów wojennych z 50 roku i jeszcze nie wydałem skradzionych panu pieniędzy. Oto one! - mówiąc to autentycznie żałował.
- Zcukrzaj dziadu! - odburknął Sadłowski. - Nie wiem jak się nazywacie!
- Heniek de Slony - odpowiedział natręt, a czoło kapitana groźnie się zmarszczyło, jakby sobie coś przypomniał.
- Ty skogucikrowo! - ryknąwszy jak buhaj, uderzeniem pięści powalił Heńka na chodnik, a jakaś kobieta na drugim rogu ulicy z wrażenia upuściła siatki z zakupami.Tymczasem Sadłowski zaczął teraz kopać i wypominać zadawnione urazy. - Ty rybiciotko! Zkotkicórko! Zakręcony ty! Piorunie ognisty! Kumunisto ty! - wyzywał sepleniąc, Heniek leżał na chodniku, a tymczasem z Ruskomobila wysiedli wszyscy.
- Ludzie, ludzie, mordują! - ktoś podniósł rwetes, a Czubek z dźwiękiem
- Wow!
na pysku, nadbiegł szczerząc zęby, a z nim Lawendycja, która w obronie męża wyjęła nóż z ciemienia, potęgując tym i tak już wielki poziom adrenaliny u warszawiaków.
- Trzeba wezwać milicję! - ktoś uznał i zgodnie z tym postanowieniem zaszył się w zaciszu budki telefonicznej.
- Bandyci! W biały dzień! Łapać ich! Aresztować! - apelowała jakaś starsza pani, a czterech nastolatków w odpowiedzi na apel wdrapało się na drzewo, z czego jeden próbował interwencji.
- A wy tam cicho! - odkrzyknął Sadłowski zrzucając dzielnego młodzieńca z pleców. - My się tu tylko przepychamy a poza tym mam prawo korzystać z bogactwa języka polskiego - mówiąc to zrobił przerwę w kopaniu Heńka, brutalnie odtrącił Lawendycję i widząc, że warszawiacy zaczęli odsuwać się od niego splunął, podumał chwileczkę, podrapał się w głowę i zadał sobie pytanie...
- A właściwie to dlaczego go pobiłem? - tymczasem Czubek trzymał go zębami za nogę.
- Wrwww! - warczał.
- Czubek, puść! - kazał ledwo przytomny Heniek, a pies polizał mu twarz, na której czerwieniła się krew z nosa.
- Heniek! - kapitan ryknął jak lew. - To ty żyjesz? Dalej brachu, wstawaj z bruku, nie jesteś ideałem by tu
leżeć! - mówiąc to podniósł go. - Nie gniewaj się stary, ale wiesz; jestem jaki jestem, oczywiście trzeźwy,
tylko wiesz brachu, czasem mam ,,pomroczność niejasną'' - wszyscy się roześmieli.
- Ale bogactwo masz ubogie - zauważyła Lawendycja.
- Aj, tam, co tam pani wie - Sadłowski podkręcił wąsa - mówię tak, aby zaznaczyć, że jestem męski, zakręt - dorzucił po chwili aby podkreślić swoją głupotę.
,,Mój mąż jest bardziej męski od pana, bo nie bluzga''! - pomyślała Lawendycja, a Natasza i Pani Sołtysowa były tego samego zdania.
- Ludzie, słuchajcie - przemawiał Pan Sołtys do warszawiaków. - Nie musicie wzywać już milicji, bo mój zięć już przebaczył temu człowiekowi! - ,,Och, kiedy będzie z takimi porządek''! - niejeden biadolił.
- Panie kapitanie - mówił Łukasz - przyjechaliśmy, aby nawiązać kontakt z ,,Solidarnością''. To taka organizacja patriotyczna założona tego roku w Gdańsku. Słyszeliśmy, że do Warszawy ma przyjechać Mąż Stanu, wielki człowiek. Czy pan kapitan może nam pomóc? - zapytał uprzejmie.
- A ja nie znam waszej ,,Solidarności'' - powiedział kapitan - przyjechałem tu, aby mnie skierowano na emeryturę i guzik więcej. Czy ten Mąż Stanu rozdaje złoto, diamenty, dolary; jeśli tak to OK, ale jeśli nie, to nie! - powiedział z głębi duszy.
- Czy pan, panie Sadłowski - z oburzeniem przemawiała Lawendycja - sens życia upatruje tylko w dobrach materialnych, a nie obchodzi pana pańska Ojczyzna?! - apelowała do sumienia.
- Noszę gacie, mam na wódkę i gdzie spać, więc tam mi dobrze - komentarz zbyteczny.
- Nie zależy panu na wolności? - pytała dalej.
- Przecież mówiłem, że noszę gacie... - odburknął Sadłowski.
- Pan nie wie co to jest wolność! - ze smutkiem powiedziała Lawendycja.
- A co to wolność? - spytał rozbawiony Sadłowski.
- Możliwość odróżniania dobra od zła i wyboru dobra - że też miała cierpliwość tyle dyskutować! - Czy w domu nie uczono pana czym jest patriotyzm? - to pytanie było jak piorun.
- No tak, śp. matka mówiła, ale teraz to człowiek goni za kasiorą, to niewygodnie jest mu być dobrym, ale dla miłego ciepełka w sercu, no i jak ustrój ma się rozlecieć w perzynę, to czemu by nie? Dołączam do was!
- Gdybym wierzył w reinkarnację, pomyślałbym, że to nowe wcielenie Mniszcha - powiedział Dymitr do Nataszy.
- Dobrze, panie Sadłowski - powiedział Pan Sołtys - pójdzie pan z Lawendycją swoją drogą, a my pojedziemy Ruskomobilem.
Drogi naszych bohaterów w poszukiwaniu ,,Solidarności'' rozeszły się... Pan Sołtys razem z Panią Sołtysową, Heńkiem, Łukaszem, Dymitrem, Nataszą i Czubkiem ujechał już spory kawał drogi, kiedy nieoczekiwanie utknął w korku. Nie był to bynajmniej przypadkowy korek. Choć mało ludzi o tym pamięta, tego dnia tłumy warszawskich robotników wyszły na ulice, aby strajkiem domagać się należnych sobie praw. Partia odpowiedziała we właściwy sobie sposób: pałą w łeb, pałą w łeb, tak nasza milicja zarabia na chleb. Pan Sołtys wyłączył silnik Ruskomobila.
- Co oni robią? - zdumiał się niepomiernie, a w odpowiedzi usłyszał strzały z broni palnej.
- A huncwoty! - wykrzyknął gniewnie. - Szanujcie człowieka! - chcąc ratować mordowanych robotników nacisnął klakson.
Dodać należy, że klakson Ruskomobila nie był jak inne klaksony. Kiedy zabrzmiał to z taką mocą, że naraz w najbliższym otoczeniu szyby wyleciały z okien, co wrażliwszym krew puściła z nosa, a także wszystkie czapki ,,jak jeden kapelusz'' pospadały milicjantom z głów na chodnik i jezdnię. Proszę sobie wyobrazić jak byli wściekli (milicjanci ma się rozumieć!), skoro w tamtych czasach nosili godło państwowe na czapce, a godło nie mogło leżeć na ziemi (to teraz wielu się śmieje z policji, ale w czasach PRL - u opisana sytuacja wcale nie była zabawna!). Szło się wtedy do więzienia (jeśli się przeżyło kopniaki ,,pana władzy'') a i tak miało się szczęście, bo wtedy kara śmierci też była. Tak więc Pan Sołtys skupił na sobie nienawiść wszystkich milicjantów dotąd zajętych tłumieniem strajku. W kierunku Ruskomobila posypały się strzały, lecz nadaremno. Pan Sołtys dla postrachu odsłonił działo Ruskomobila, jednak milicjantów to nie zraziło. Wcześniej bowiem jeden z komendantów rozmawiał telepatycznie z uwięzionym Plaptoniusem i ten pouczył go jak należy postąpić. Otóż działo strzelało wszystkimi częściami (bazooką, miotaczem płomieni i trzema kałasznikowami) jednocześnie, toteż funkcjonariusze MO ... oblali samochód benzyną. Teraz czekali w napięciu czy aby nie stanie w płomieniach.
- Ręce do góry! - wykrzyknął groźnie komendant, a załoga samochodu w milczeniu wyszła nie próbując desperackiego sabotażu.
Milicjanci ich skopali, lecz nie zabili; bowiem dla naszych bohaterów sądzona była straszna śmierć... Nałożył im kajdanki i na rozkaz komendanta zaprowadził w tajemniczym kierunku młody funkcjonariusz ZOMO, Onufry Kurowiec. A co się stało z Ruskomobilem?
- Ładny wóz - mówił jakiś sierżant - jakby go obmyć z benzyny i przemalować, byłby świetny radiowóz.
- Co?!!! - komendant uderzył sierżanta w twarz. - Śmiesz porywać się na kolor czerwony? Na znaki naszego dobrodzieja i sojusznika? - dodać należy, że ten komendant był tak zagorzałym komunistą, że wszelką czerwień uważał za państwową świętość, nawet jeśli była to czerwień jesiennych liści, czy krwi zalepiającej bandaż!
- Jak bym śmiał, panie komendancie! - zaprzeczył sierżant. - Niech wygląda jak wygląda, bo wygląda bardzo poprawnie.
Tak oto Ruskomobil został włączony w służbę Milicji Obywatelskiej.
Co w międzyczasie spotkało Lawendycję i kapitana Sadłowskiego? Szli razem, a kapitan czuł, że nie może jej skrzywdzić, bowiem ją szanował. Wszystko było dobrze, do momentu gdy natknęli się na trzech
członków Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, którzy szli blisko siebie, w środku szef, a dwóch przewyższających go o głowę trabantów po bokach. Ludzie ci należeli do Dziadostwa i z opowiadań starszych kolegów słyszeli o Pawlaczycy. Pociągały ich zwłaszcza mocno ubarwione opowieści o ,,krwawej suce'' Lawendycji de Slony. Teraz rozpoznali ją po wystającym z ciemienia nożu.
- Stójcie, na chwałę Breżniewa i Kani! - rozkazał szef. - Jesteście aresztowani, zabierzemy was na Mokotów... - lecz Sadłowski tego nie słyszał.
Pot, zimny jak wody opływające Antarktydę zrosił mu twarz, serce podeszło do gardła, a nogi były jak z waty.
- Łaski! - wrzasnął jak szaleniec i ukrył się za kubłami na śmieci, dygocąc jak osika.
Lawendycja była zdenerwowana, lecz spokojnie przemówiła:
- Nie róbcie krzywdy temu mężczyźnie - prosiła smakując swój zimny, słony pot. - On się boi. Pozwólcie mu odejść bezpiecznie. On nie jest z naszej wsi, a ja jestem córką sołtysa, ,,krwawą suką'' jak mnie nazywacie, choć już wam przebaczyłam. Możecie mnie zabić... - starała się zachować stoicki spokój aby ratować Sadłowskiego.
- Nic z tego! - powiedział młodzian. - On się boi i aż się prosi aby go zabić, a my lubimy zabijać różne imperialistyczne gnidy. Teraz chcemy go żywego. Oczywiście panią, krwawa suko, też skrzywdzimy. Nie wiem tylko czy najpierw mamy panią zgwałcić czy oszpecić? - zapytał po chamsku, a w stronę kubłów krzyknął.
- Ej, ty wyłaź! - a Sadłowski zaczął płakać ze strachu. - No nie pokazuj zadka spomiędzy śmietników, bo dostaniesz weń kulę! - ciekawe czy jego rodzice też tak mówili?!
Wtem jedno z oczu Lawendycji zakryło się bielmem. Wyjęła nóż z ciemienia i nagle dwóch towarzyszy stało się równych wzrostem swojemu bossowi, bo ich głowy potoczyły się na chodnik, a jakaś kobieta wrzasnęła w oknie i prosiła męża o aspirynę. Na chodniku w kałuży krwi leżały dwa trupy, a Lawendycja z wyciągniętymi rękami wciąż stała, cała dygocząc, a wełniak miała mokry od łez. Nie czuła nienawiści do zabitych i robiła to wyłącznie w obronie idącego z nią kapitana. Gdyby chodziło tylko o jej życie, wolałaby zginąć niż zabić w jego obronie. Przez chwilę trwało pełne napięcia milczenie, przerywane jedynie szlochem kapitana. Wreszcie przywódca dziadowskiej młodzieżówki z okrzykiem: ,,Świnia, suka, zakręt''! uderzeniem w brzuch, powalił Lawendycję na bruk i skopał, a półprzytomnej założył kajdanki, tak samo Sadłowskiemu i kopniakami pogonił obu na Mokotów. W gruncie rzeczy wyczyn Lawendycji budził w nim podziw.
A co było z Ruskomobilem? No cóż, była już noc, lecz przy reflektorach ciężarówki rozpoznał go Wielki Podsnajperzy z pawlaczyckiego Dziadostwa. Nie wiedział jednak, że był to radiowóz. Nie myśląc wiele wystrzelił prosto w rurę wydechową. Samochód odjechał do garażu wybudowanego na samym środku Pól Elizejskich....
W latach 40 - tych gdzieś na środku Wisły, załoga turystycznego jachtu ,,Huta'' otworzywszy drzwi kajuty kapitana Jana Tadeusza Sadłowskiego, zniknęła w ogromnej chmurze szarego, gryzącego dymu. Chmurę zaatakował wiatr i uniósł jej szare runo w przestworza, w wtedy co odważniejsi marynarze weszli w głąb kajuty. ,,Rzyg, rzyyyg, rzyg, rzyg, rzyg!'' - na podłodze leżał, rytmicznie wyrzucając z siebie fontanny wymiocin jakiś wąsaty, postawny mężczyzna, którym był sam kapitan. ,,Idzie rak - nieborak, jak uszczypnie będzie znak... Więcej, więcej! Brww! Gul - gul! Pśśś! Mmm! [ocenzurowano]! Fajnie! Fajnie!'' - mamrotał przez sen, a jakiś marynarz powiedział pod nosem:
- Trzeba go ratować! - i uratowano kapitana; marynarze wyciągnęli go z kajuty, na której podłodze tliły sie szczątki skrzyń z papierosami. Wszystkie oszczędności kapitana Sadłowskiego ukradł przemytnik z Mołdawskiej SRR...
Wspomnienia te odżyły w pamięci Heńka de Slony, kiedy zobaczył przez szybę Ruskomobila jakiegoś starszego, otyłego człowieka z posiwiałym już wąsem, ubranego w marynarski uniform, po którego przykrytej czapką głowie (wciąż jeszcze czarnowłosej) skakały marzenia o emeryturze. W dłoni trzymał walizkę. Na jego widok zabiło serce Heńka.
- Ojcze - zwrócił się zięć do teścia - jeśli chcesz, racz zaparkować Ruskomobil.
- A dlaczego? - zdziwił się Pan Sołtys.
- Bo ten marynarz z walizką - wskazał na przechodnia - to kapitan Sadłowski, którego niegdyś zagazowałem w ,,obrzędzie napędzania raka'' i okradłem - tłumaczył Heniek.
Pan Sołtys zaparkował samochód a kapitan Sadłowski oglądał się na boki planując przejść po pasach na drugą stronę.
- Stój! - ktoś krzyknął, aż się kilku przypadkowych przechodniów obejrzało i złapał kapitana za ramię, aż ten przestraszony odwrócił się. - Przebacz mi, że byłem hipokrytą, wykorzystywałem twoje zaufanie i ,,Hutę'', aby przemycać kontrabandę, udawałem przyjaźń, choć nienawidziłem was i widziałem wasze zmanipulowanie, które nazywałem ,,głupotą'', że zrobiłem wam ,,obrzęd napędzania raka'' i okradłem was. Oto moje oszczędności, część łupów wojennych z 50 roku i jeszcze nie wydałem skradzionych panu pieniędzy. Oto one! - mówiąc to autentycznie żałował.
- Zcukrzaj dziadu! - odburknął Sadłowski. - Nie wiem jak się nazywacie!
- Heniek de Slony - odpowiedział natręt, a czoło kapitana groźnie się zmarszczyło, jakby sobie coś przypomniał.
- Ty skogucikrowo! - ryknąwszy jak buhaj, uderzeniem pięści powalił Heńka na chodnik, a jakaś kobieta na drugim rogu ulicy z wrażenia upuściła siatki z zakupami.Tymczasem Sadłowski zaczął teraz kopać i wypominać zadawnione urazy. - Ty rybiciotko! Zkotkicórko! Zakręcony ty! Piorunie ognisty! Kumunisto ty! - wyzywał sepleniąc, Heniek leżał na chodniku, a tymczasem z Ruskomobila wysiedli wszyscy.
- Ludzie, ludzie, mordują! - ktoś podniósł rwetes, a Czubek z dźwiękiem
- Wow!
na pysku, nadbiegł szczerząc zęby, a z nim Lawendycja, która w obronie męża wyjęła nóż z ciemienia, potęgując tym i tak już wielki poziom adrenaliny u warszawiaków.
- Trzeba wezwać milicję! - ktoś uznał i zgodnie z tym postanowieniem zaszył się w zaciszu budki telefonicznej.
- Bandyci! W biały dzień! Łapać ich! Aresztować! - apelowała jakaś starsza pani, a czterech nastolatków w odpowiedzi na apel wdrapało się na drzewo, z czego jeden próbował interwencji.
- A wy tam cicho! - odkrzyknął Sadłowski zrzucając dzielnego młodzieńca z pleców. - My się tu tylko przepychamy a poza tym mam prawo korzystać z bogactwa języka polskiego - mówiąc to zrobił przerwę w kopaniu Heńka, brutalnie odtrącił Lawendycję i widząc, że warszawiacy zaczęli odsuwać się od niego splunął, podumał chwileczkę, podrapał się w głowę i zadał sobie pytanie...
- A właściwie to dlaczego go pobiłem? - tymczasem Czubek trzymał go zębami za nogę.
- Wrwww! - warczał.
- Czubek, puść! - kazał ledwo przytomny Heniek, a pies polizał mu twarz, na której czerwieniła się krew z nosa.
- Heniek! - kapitan ryknął jak lew. - To ty żyjesz? Dalej brachu, wstawaj z bruku, nie jesteś ideałem by tu
leżeć! - mówiąc to podniósł go. - Nie gniewaj się stary, ale wiesz; jestem jaki jestem, oczywiście trzeźwy,
tylko wiesz brachu, czasem mam ,,pomroczność niejasną'' - wszyscy się roześmieli.
- Ale bogactwo masz ubogie - zauważyła Lawendycja.
- Aj, tam, co tam pani wie - Sadłowski podkręcił wąsa - mówię tak, aby zaznaczyć, że jestem męski, zakręt - dorzucił po chwili aby podkreślić swoją głupotę.
,,Mój mąż jest bardziej męski od pana, bo nie bluzga''! - pomyślała Lawendycja, a Natasza i Pani Sołtysowa były tego samego zdania.
- Ludzie, słuchajcie - przemawiał Pan Sołtys do warszawiaków. - Nie musicie wzywać już milicji, bo mój zięć już przebaczył temu człowiekowi! - ,,Och, kiedy będzie z takimi porządek''! - niejeden biadolił.
- Panie kapitanie - mówił Łukasz - przyjechaliśmy, aby nawiązać kontakt z ,,Solidarnością''. To taka organizacja patriotyczna założona tego roku w Gdańsku. Słyszeliśmy, że do Warszawy ma przyjechać Mąż Stanu, wielki człowiek. Czy pan kapitan może nam pomóc? - zapytał uprzejmie.
- A ja nie znam waszej ,,Solidarności'' - powiedział kapitan - przyjechałem tu, aby mnie skierowano na emeryturę i guzik więcej. Czy ten Mąż Stanu rozdaje złoto, diamenty, dolary; jeśli tak to OK, ale jeśli nie, to nie! - powiedział z głębi duszy.
- Czy pan, panie Sadłowski - z oburzeniem przemawiała Lawendycja - sens życia upatruje tylko w dobrach materialnych, a nie obchodzi pana pańska Ojczyzna?! - apelowała do sumienia.
- Noszę gacie, mam na wódkę i gdzie spać, więc tam mi dobrze - komentarz zbyteczny.
- Nie zależy panu na wolności? - pytała dalej.
- Przecież mówiłem, że noszę gacie... - odburknął Sadłowski.
- Pan nie wie co to jest wolność! - ze smutkiem powiedziała Lawendycja.
- A co to wolność? - spytał rozbawiony Sadłowski.
- Możliwość odróżniania dobra od zła i wyboru dobra - że też miała cierpliwość tyle dyskutować! - Czy w domu nie uczono pana czym jest patriotyzm? - to pytanie było jak piorun.
- No tak, śp. matka mówiła, ale teraz to człowiek goni za kasiorą, to niewygodnie jest mu być dobrym, ale dla miłego ciepełka w sercu, no i jak ustrój ma się rozlecieć w perzynę, to czemu by nie? Dołączam do was!
- Gdybym wierzył w reinkarnację, pomyślałbym, że to nowe wcielenie Mniszcha - powiedział Dymitr do Nataszy.
- Dobrze, panie Sadłowski - powiedział Pan Sołtys - pójdzie pan z Lawendycją swoją drogą, a my pojedziemy Ruskomobilem.
Drogi naszych bohaterów w poszukiwaniu ,,Solidarności'' rozeszły się... Pan Sołtys razem z Panią Sołtysową, Heńkiem, Łukaszem, Dymitrem, Nataszą i Czubkiem ujechał już spory kawał drogi, kiedy nieoczekiwanie utknął w korku. Nie był to bynajmniej przypadkowy korek. Choć mało ludzi o tym pamięta, tego dnia tłumy warszawskich robotników wyszły na ulice, aby strajkiem domagać się należnych sobie praw. Partia odpowiedziała we właściwy sobie sposób: pałą w łeb, pałą w łeb, tak nasza milicja zarabia na chleb. Pan Sołtys wyłączył silnik Ruskomobila.
- Co oni robią? - zdumiał się niepomiernie, a w odpowiedzi usłyszał strzały z broni palnej.
- A huncwoty! - wykrzyknął gniewnie. - Szanujcie człowieka! - chcąc ratować mordowanych robotników nacisnął klakson.
Dodać należy, że klakson Ruskomobila nie był jak inne klaksony. Kiedy zabrzmiał to z taką mocą, że naraz w najbliższym otoczeniu szyby wyleciały z okien, co wrażliwszym krew puściła z nosa, a także wszystkie czapki ,,jak jeden kapelusz'' pospadały milicjantom z głów na chodnik i jezdnię. Proszę sobie wyobrazić jak byli wściekli (milicjanci ma się rozumieć!), skoro w tamtych czasach nosili godło państwowe na czapce, a godło nie mogło leżeć na ziemi (to teraz wielu się śmieje z policji, ale w czasach PRL - u opisana sytuacja wcale nie była zabawna!). Szło się wtedy do więzienia (jeśli się przeżyło kopniaki ,,pana władzy'') a i tak miało się szczęście, bo wtedy kara śmierci też była. Tak więc Pan Sołtys skupił na sobie nienawiść wszystkich milicjantów dotąd zajętych tłumieniem strajku. W kierunku Ruskomobila posypały się strzały, lecz nadaremno. Pan Sołtys dla postrachu odsłonił działo Ruskomobila, jednak milicjantów to nie zraziło. Wcześniej bowiem jeden z komendantów rozmawiał telepatycznie z uwięzionym Plaptoniusem i ten pouczył go jak należy postąpić. Otóż działo strzelało wszystkimi częściami (bazooką, miotaczem płomieni i trzema kałasznikowami) jednocześnie, toteż funkcjonariusze MO ... oblali samochód benzyną. Teraz czekali w napięciu czy aby nie stanie w płomieniach.
- Ręce do góry! - wykrzyknął groźnie komendant, a załoga samochodu w milczeniu wyszła nie próbując desperackiego sabotażu.
Milicjanci ich skopali, lecz nie zabili; bowiem dla naszych bohaterów sądzona była straszna śmierć... Nałożył im kajdanki i na rozkaz komendanta zaprowadził w tajemniczym kierunku młody funkcjonariusz ZOMO, Onufry Kurowiec. A co się stało z Ruskomobilem?
- Ładny wóz - mówił jakiś sierżant - jakby go obmyć z benzyny i przemalować, byłby świetny radiowóz.
- Co?!!! - komendant uderzył sierżanta w twarz. - Śmiesz porywać się na kolor czerwony? Na znaki naszego dobrodzieja i sojusznika? - dodać należy, że ten komendant był tak zagorzałym komunistą, że wszelką czerwień uważał za państwową świętość, nawet jeśli była to czerwień jesiennych liści, czy krwi zalepiającej bandaż!
- Jak bym śmiał, panie komendancie! - zaprzeczył sierżant. - Niech wygląda jak wygląda, bo wygląda bardzo poprawnie.
Tak oto Ruskomobil został włączony w służbę Milicji Obywatelskiej.
Co w międzyczasie spotkało Lawendycję i kapitana Sadłowskiego? Szli razem, a kapitan czuł, że nie może jej skrzywdzić, bowiem ją szanował. Wszystko było dobrze, do momentu gdy natknęli się na trzech
członków Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, którzy szli blisko siebie, w środku szef, a dwóch przewyższających go o głowę trabantów po bokach. Ludzie ci należeli do Dziadostwa i z opowiadań starszych kolegów słyszeli o Pawlaczycy. Pociągały ich zwłaszcza mocno ubarwione opowieści o ,,krwawej suce'' Lawendycji de Slony. Teraz rozpoznali ją po wystającym z ciemienia nożu.
- Stójcie, na chwałę Breżniewa i Kani! - rozkazał szef. - Jesteście aresztowani, zabierzemy was na Mokotów... - lecz Sadłowski tego nie słyszał.
Pot, zimny jak wody opływające Antarktydę zrosił mu twarz, serce podeszło do gardła, a nogi były jak z waty.
- Łaski! - wrzasnął jak szaleniec i ukrył się za kubłami na śmieci, dygocąc jak osika.
Lawendycja była zdenerwowana, lecz spokojnie przemówiła:
- Nie róbcie krzywdy temu mężczyźnie - prosiła smakując swój zimny, słony pot. - On się boi. Pozwólcie mu odejść bezpiecznie. On nie jest z naszej wsi, a ja jestem córką sołtysa, ,,krwawą suką'' jak mnie nazywacie, choć już wam przebaczyłam. Możecie mnie zabić... - starała się zachować stoicki spokój aby ratować Sadłowskiego.
- Nic z tego! - powiedział młodzian. - On się boi i aż się prosi aby go zabić, a my lubimy zabijać różne imperialistyczne gnidy. Teraz chcemy go żywego. Oczywiście panią, krwawa suko, też skrzywdzimy. Nie wiem tylko czy najpierw mamy panią zgwałcić czy oszpecić? - zapytał po chamsku, a w stronę kubłów krzyknął.
- Ej, ty wyłaź! - a Sadłowski zaczął płakać ze strachu. - No nie pokazuj zadka spomiędzy śmietników, bo dostaniesz weń kulę! - ciekawe czy jego rodzice też tak mówili?!
Wtem jedno z oczu Lawendycji zakryło się bielmem. Wyjęła nóż z ciemienia i nagle dwóch towarzyszy stało się równych wzrostem swojemu bossowi, bo ich głowy potoczyły się na chodnik, a jakaś kobieta wrzasnęła w oknie i prosiła męża o aspirynę. Na chodniku w kałuży krwi leżały dwa trupy, a Lawendycja z wyciągniętymi rękami wciąż stała, cała dygocząc, a wełniak miała mokry od łez. Nie czuła nienawiści do zabitych i robiła to wyłącznie w obronie idącego z nią kapitana. Gdyby chodziło tylko o jej życie, wolałaby zginąć niż zabić w jego obronie. Przez chwilę trwało pełne napięcia milczenie, przerywane jedynie szlochem kapitana. Wreszcie przywódca dziadowskiej młodzieżówki z okrzykiem: ,,Świnia, suka, zakręt''! uderzeniem w brzuch, powalił Lawendycję na bruk i skopał, a półprzytomnej założył kajdanki, tak samo Sadłowskiemu i kopniakami pogonił obu na Mokotów. W gruncie rzeczy wyczyn Lawendycji budził w nim podziw.
A co było z Ruskomobilem? No cóż, była już noc, lecz przy reflektorach ciężarówki rozpoznał go Wielki Podsnajperzy z pawlaczyckiego Dziadostwa. Nie wiedział jednak, że był to radiowóz. Nie myśląc wiele wystrzelił prosto w rurę wydechową. Samochód odjechał do garażu wybudowanego na samym środku Pól Elizejskich....