4
grudnia
1995 r. mediewista, prof. Leszek Siermiążkowski z Uniwersytetu
Wrocławskiego w bibliotece klasztornej na Ślęży odkrył
średniowieczny manuskrypt; plik trzynastu pergaminowych kart
zapisanych atramentem w kolorach czarnym, zielonym, czerwonym i
złotym. Badania wykazały pochodzenie tekstu z pierwszej połowy XI
wieku; jego autorem był mnich Balduch, albo Godzisz. Spisany został
częściowo po łacinie, a częściowo w mowie Słowian. Nosi tytuł
,,Barbórka’’
i opowiada wcześniej nieznaną legendę o św. Barbarze i jej
związku z chrystianizacją Analapii. Odkrycie profesora
Siermiążkowskiego niestety przeszło w mediach bez echa, a on sam
umarł w 2004 r. Prezentowane tu opowiadanie napisałem na podstawie
jego książki ,,Św.
Barbara i Słowianie’’
wydanej przez Wydawnictwo Ibidem.
*
W
dusznej, pogrążonej w półmroku chacie grono domowników
zgromadziło się wokół starego Lutka; dziada w siwej kapocie, o
wąsach przypominających słomę okrytą szronem, aby słuchać jego
opowieści. Tych zaś Lutko znał wiele, bowiem w młodości odbył
sporo wojaży tak po obszarach Imperium Romanum jak i Barbaricum, a i
wojna nie była mu cudna. Lutko podkręcił wąsa i zaczął snuć
nową opowieść o żyjącym w erze jedenastej rycerzu Jurku z Opawy,
który pod wpływem wieszczego snu obronił księżniczkę z dalekiej
Bharacji przed atakiem wodnych wilków – wentusów, a potem ją
poślubił.
-
Dziadku – spytała ośmioletnia Miłka – a jak wygląda taki
wentus?
-
Tak strasznie, że mógłby się wam przyśnić – odrzekł Lutko. -
Wystawcie sobie takiego wilka co żyje w jeziorze, a tylną część
ciała ma jak szczupak. To jest właśnie wentus – dreszcz
przebiegł dziewczynkę. - Szczęśliwie w naszych czasach – dodał
Lutko – dawno nie widziano wentusów na Ślążu i całe szczęście,
bo potwory te wielce są rozmiłowane w smakowitych ciałkach małych
dzieci – za oknem zakrytym błoną ze świńskiego pęcherza
prószył śnieg, zaś w opowiadającego dziada Lutka wpatrywała się
rodzina Kwiatków ze Śląża; jednej z prowincji sławnego Królestwa
Analapii: kmieć Lutyr, jego żona Tęga, grono dzieci w wieku od
pięciu do czternastu lat, oraz gość – urodziwa panna odbywająca
podróż z dalekich krain bijących czołem przed cesarzem rzymskim.
Panna
przedstawiła się jako Aurelia Barbara, córka patrycjusza Dioskura
z Nikomedii, uczennica filozofa Orygenesa, pod którego wpływem
przyjęła wiarę w Jezusa Chrystusa. Tych, którzy przyjmowali Nowy
Zakon skierowany do wszystkich ludzi, tak z rąk Żydów jak i pogan
spotykały prześladowania budzące grozę swym okrucieństwem, tak
że nawet wśród swych bliskich wyznawca Chrystusa nie mógł się
czuć bezpiecznie. Również i ta, którą Słowianie nazywali Basią,
ściągnęła na siebie gniew ziemskiego ojca, a pamiątką po nim
była zadana nożem blizna na twarzy. Barbara opuściła Nikomedię i
zbiegła za limes do ludów nomem omem barbarzyńskich, głosząc im
Ewangelię tak jak przed laty uczyniła św. Nina nawracając króla
Iberii – Kolchidy. Kmiecie i górnicy ze Śląża przyjęli pełną
męstwa dziewczynę z wielką serdecznością, tak jak wiara ich
ojców kazała im witać każdego gościa. W każdej chacie mogła
liczyć na zaszczytne miejsce przy stole i gorący poczęstunek.
,,Jedyne
czego brakuje tym ludziom; tak szlachetnym, pełnym ciepła i dobroci
jest prawdziwa wiara katolicka dająca zbawienie!’’
- pisała Barbara w liście do swego mistrza Orygenesa.
Tymczasem
stary Lutko nagabywany przez wnuki snuł kolejną opowieść, tym
razem o przygodach mężnego rycerza Sztyfryda z Bohemii, o jego
komitywie z czarnym orłem Ridanem, wyprawie do Brytanii i Rzymu po
nowy herb i o tym jak odczarował analapijską księżniczkę
Jadosławę zarzucając jej na białą szyję naszyjnik, który
dostał od wodnika zawiedzionego w miłości. Za oknem panowała
ciemność, a płatki śniegu tańczyły opadając z posiwiałej
brody Peruna – Jarowita; króla Ziemi z mandatu Ageja. Lutko
zakończył bajania, zaciągnął się fajką wystruganą z korzenia,
w której palił ziele zwane lulkiem, a następnie zwrócił się do
Barbary:
-
Radzi bylibyśmy wysłuchać opowieści Panienki o szerokim świecie
– gospodarz zachęcił ją do opowiadania.
-
Mój Pan, Jezus Chrystus przyszedł do wszystkich ludzi od ziemi
Septentrionów aż po Antypody i do Ultima Thule po Sericum. Gdyby
gwiazdy błądzące miały swych mieszkańców, tych też w swoim
nieskończonym miłosierdziu powołałby do zbawienia. Pozwala się
znaleźć tym, którzy Go szczerze szukają. Mnie samą wymiana
listów z aleksandryjskim mędrcem Orygenesem doprowadziła do
przyjęcia chrztu w Kościele.
-
A cóż to jest ten Kościół? - spytał kmieć Lutyr.
-
Kościół jest niczym arka Noego pośród wód potopu; kto się w
nim schroni, ten ocaleje przed ogniem piekielnym. Jest święty, choć
składa się z grzesznych ludzi – słuchającym Słowianom
przypomniał się ich własny mit o herosie Dobromirze i jego korabiu
ze skorupy żołędzia spadłego z Wielkiego Dębu. - W dniach kiedy
Jezus Chrystus stał się człowiekiem, zrodzony przez Maryję
Dziewicę – ciągnęła Barbara – z odległych krain Wschodu,
zwanych przed potopem Peristanem, przybyli Trzej Mędrcy niosąc Mu
dary: mirrę, kadzidło i złoto. Choć nie byli żydowskiej wiary,
znali pisma żydowskich wieszczów – proroków i oczekiwali
zapowiedzianego w nich Mesjasza. Nieobcy
był im też z pewnością
perski mit o mającym się narodzić Saoszjancie – posłańcu
Ormuzda, przez was nazywanego Agejem, bowiem to co pogańscy poeci
zaledwie mgliście przeczuwali, w Starym i Nowym Zakonie zostało
przez Boga wyłożone jasno i bez domieszek ludzkiej fantazji. Dary
owych Mędrców miały znaczenie symboliczne. Złoto oznaczało
godność królewską, kadzidło – boskość, a mirra -cierpienie,
bowiem to właśnie poprzez śmierć na krzyżu otwarte zostały
wrota do Raju. Również i wy, Słowianie, możecie pójść tą samą
drogą co owi Mędrcy ze Wschodu… - domownicy zamyślili się.
-
Twoja mowa jest warta rozważenia – odrzekł Lutyr, zaś Barbara
nauczała kmieci i górników w tej i innych wioskach Śląża,
niejednego skutecznie zachęcając do przyjęcia chrztu.
*
Działo
się to gdy na tronie w Neście zasiadał król Zbylut syn Zbigniewa
z dynastii Grakchidów. Tak jak ongiś w erze ósmej zachłanny wąż
Ogniożer uniósł się w statku latającym ku niebu i wyssał ze
smakiem Słońce, jakby to było żółtko jaja, tak teraz w
trzynastym eonie jakiś potwór połknął srebrzysty Księżyc wraz
z zamieszkującymi jego powierzchnię Płanetnikami. Wielki frasunek
zagościł wówczas w sercach gwarków słowiańskich, zabrakło
bowiem niebiańskiego tronu dla króla Chorsa – Srebronia z mandatu
Ageja zapładniającego łono Ziemi przejrzystymi strzałami –
promieniami, aby mogła rodzić srebro. Z kolei bez Płanetników
ustać miały po wieki opady deszczu co groziło ziemicy słowiańskiej
zamianą w pustynię, taką jak te co są na południowych i
wschodnich kresach Imperium Romanum. Jaskółki powiedziały żercom,
że Księżyc połknął luty wąż Żnuj. Ci co go widzieli mającego
swe leże w ciemnych kopalniach Śląża powiadali, że dłuższy był
niźli pyton
Odontotyranus wylegujący się w rzece Gangos w
Bharacji, a pokrywająca go łuska była bladoróżowa. Miał czas
bezczasowo młodej, łysej niewiasty skrywającej w ustach trzy rzędy
zatrutych jadem kłów. Wzdłuż jego grzbietu ciągnął się
grzebień z kolców. Żnuj zwykł zaspokajać swój głód ciałami
nieostrożnych górników, zwłaszcza tych, którzy budzili gniew
Skarbnika przeklinaniem, wabiąc ich ku sobie śpiewem rozkosznym
niczym pienie syreny. Nadaremno rycerze z Analapii, Bohemii i
Germanii schodzili w mroczne korytarze, aby przynieść śmierć
bestii. Ich samych śmierć dopadała w mocnych szczękach
przebiegłego potwora. Żnuj niesyty ciała i krwi człowieczej,
pewnej nocy wypełzł z kopalni i wypowiadając zaklęcie w mowie
egipskiej, sprawił, że wyrosły mu skrzydła błoniaste. Załopotał
nimi i uniósł się w stronę Księżyca. Otworzył usta i połknął
go jak wąż boa połyka wołu. Następnie ociężały sfrunął z
wolna na ziemię i zaszył się w najgłębszej i najciemniejszej z
węglowych kopalń Śląża, a świat pogrążył się w egipskich
ciemnościach…
*
-
Żnuj okazał się zbyt srogim przeciwnikiem dla najtęższych wojów
– perswadował Barbarze namiestnik Śląża, graf Zbirad Czerwonka.
- Śmierć w jego gębie jest taka straszna, a panienki szkoda… -
wówczas Barbara jęła przytaczać przykłady ze świętych pism
Starego Zakonu, o tym jak młody pasterz Dawid zabił z procy
filistyńskiego olbrzyma Goliata i o młodzieńcach żydowskich,
którzy ocaleli mimo wrzucenia ich w rozpalony piec przez
Chaldejczyków.
-
Oni zwyciężyli, bo zaufali Bogu – objaśniała Barbara. - Również
i ja nie w sobie pokładam nadzieję, ale w Tym, który nieskończenie
mnie przewyższa.
-
Panienka jest albo natchniona, albo obłąkana – westchnął Zbirad
Czerwonka. - Jeśli jednak zdoła panienka wydrzeć Księżyc z
gardła Żnuja, jestem gotów przyjąć chrzest w imię Jezusa
Chrystusa wraz z całym mym domem! - Barbara słysząc to uśmiechnęła
się promiennie.
Jeszcze
tego samego dnia, po nocy spędzonej na żarliwych modłach, dzielna
Rzymianka zeszła w głąb ziemi, gdzie duchy kopalni zawodziły
hymny ku czci Skarbnika, a towarzyszył jej jeno dzierżący
pochodnię, uzbrojony w halabardę, garbaty karzeł Szybor. Trzech
rycerzy z Analapii, Bohemii i Germanii odmówiło eskortowania
Barbary w głąb kopalni, przedkładając swój strach przed Żnujem
nad hańbę. Szybor pewnie prowadził Babarę po krętych
korytarzach; wyczuwał niebezpieczeństwa węsząc jak pies i
ostrzegał przed nimi. Posuwał się tak sprawnie w ciasnych tunelach
o niskim stropie, że zdawał się być jednym z kobali
zamieszkujących podziemne, bogate w kruszce krainy wiele eonów
przed stworzeniem pierwszych ludzi.
-
Jesteśmy już blisko; czuję odór Żnuja – ściszonym głosem
oznajmił Szybor, po czym zwinnie jak żaba skoczył przed siebie.
Barbara
ostrożnie zeszła po trzech czarnych, nierównych stopniach w dół
do wielkiej, podziemnej sali i wtedy jej zielonym oczom ukazał się
śpiący Żnuj. Potwór spał słodko, a jego brzuch był
rozciągnięty do niemożliwości przez połknięty Księżyc
świecący przez różową skórę gada. Barbara rzuciła kamyk w
jego kierunku, a wtedy Żnuj uniósł powieki i zasyczał groźnie,
wysuwając długi, rozwidlony na końcu język. Dziewica uniosła
wysoko w górę krucyfiks i zawołała:
-
W imię Pana Jezusa Chrystusa, Jego Matki Maryi i św. Michała –
wodza zastępów anielskich, rozkazuję ci, abyś oddał Księżyc! -
Żnuj w pierwszej chwili roześmiał się urągliwie.
Śmiał
się i nie mógł przestać, aż począł się krztusić i miotać w
konwulsji. Wreszcie Księżyc podszedł mu do gardła i wyleciał
przez usta. Zrazu przypominał srebrną piłkę unoszącą się po
kopalni w stronę światła. Gdy Księżyc wyleciał z kopalni,
zaczął się unosić ku niebu, a im wyżej się unosił, tym stawał
się większy. Wreszcie osiągnąwszy swoje poprzednie wymiary znów
osiadł na swym dawnym miejscu na nieboskłonie, aby rozpraszać
mroki nocy i swymi białymi promieniami płodzić srebro w łonie
Ziemi. Szybor podbiegł i uderzył Żnuja halabardą w łysą,
niewieścią głowę. Nie zdołał go jednak zabić, bo wąż nagle
wślizgnął się do wąskiej jamy zapadając się niczym robak
śmierci z Mogol w pustynnym piasku.
-
Wróci wraz z końcem świata – powiedziała Barbara – ale ty
dzielnie się spisałeś.
-
I o panience można powiedzieć, że ma serce mężniejsze od
niejednego woja z drużyny namiestnika – odrzekł Szybor.
*
Gdy
wyszli na powierzchnię, witano ich niczym samego Teosta
powracającego z Nawi. Barbara otrzymała od Analapów imię Basława
i pod nim została opisana w kronikach Prandoty i Paprucha.
Namiestnik Śląża okazał się słowny i z rąk Barbary przyjął
chrzest wraz ze swą rodziną. Również liczni mieszkańcy Różowego
Miasta (Rosyje Polis) dobrowolnie i bez żadnego przymusu
zostali chrześcijanami. Jednak, którejś nocy, Barbara pouczona we
śnie przez anioła, opuściła gościnny Śląż i powróciła do
rodzinnej Nikomedii gdzie czekała na nią palma męczeństwa.