środa, 14 października 2015
Bogdan
,,Posrebrzało
pole rosą,
Chodzi
zorza stopką bosą,
Chodzi
miedzą, chodzi żytem,
Sieje
perły srebrnym sitem.
Cisza
w polu, że aż dzwoni,
[…]''
Wodnik
Łoboss z jeziora Karuka leżącego na bałkańskiej ziemi, spłodził
Lasztymira, ojca Gostymira, ojca Lutyna, ojca Lutymira, ojca Bogdana
przez Greków zwanego Teodatem, z którego lędźwi wyszła
bohaterska Wiła Lutica.
Bogdan
Lutomirović, urodzony w jeziorze Karuka, zewsząd otoczonym kniejami
Puszczy Dziewańskiej, miał postać męża potężnego a wysokiego.
Za cały służyła mu przepaska barwy seledynowej. Miał ociekające
wodą i mułem długie włosy, wąsy i brodę w barwie tak ciemnej
zieleni, że wyglądały jak czarne. Jego wielkie, zielone oczy
świeciły w mroku niby dwie gwiazdy, zaś ręce i nogi, tak jak cały
ród Łobossa Karuckiego, miał Bogdan pokryte dużymi, złotymi
łuskami, podobnymi do łusek karpia. Jak na junaka przystało umiał
walczyć każdym rodzajem broni – mieczem Igłą, maczugą
Ogłuszaczem, jak też czterema sztyletami – Vosem, Severem,
Zapadem i Jugiem, które stale nosił przytwierdzone paskami do rąk
i nóg. Nim spłodził pełną sławy Luticę, opuścił swe
rodzinne, śródleśne jezioro i wyruszył szukać przygód. W swych
wędrówkach przemierzał Puszczę Białej Wieży, oraz Góry Biesów
i Čadów. Pływał w Morzu Rajskim, Ciemnym, czyli Czarnym, oraz
Srebrnym. Był na dworach królowych Rodopy i Tatry, w Górach
Dynarskich i w zamku cara Dwojedusznika, zbudowanym wśród szczytów
Pasma Gorynycza. Zaszedł do ziemi Kolchów, Alanów, Scytów,
Armańczyków, Sarmatów, Medów i Kimerów; był nawet w tajemniczym
i nawiedzonym przez ghule i ifryty Iremie, przez Słowian nazywanym
Grodem Kolumn. Wszystkich jego niezwykłych przygód i junackich
czynów na wołowej skórze byś nie spisał. Ta opowieść
przedstawi tylko niektóre z nich.
Noc
dobiegła kresu, gdy Swaróg opuścił bursztynowy zamek swej żony
Juraty, leżący na dnie Morza Srebrnego i wszedł na niebo, by
zapalić Słońce. Mrok ustąpił miejsca złotu i purpurze, gdy
młody wodnik Bogdan Lutymirović, dopiero co opuściwszy świętą
Puszczę Dziewańską, jechał na grzbiecie wiernego rumaka Kruczka –
rosłego, czarnego i włochatego, lecz wielce odważnego. Wodnik
ujrzał budzącą się do życia wieś Korczevice z jej białymi
polami gryki i chatynkami o dachach krytych słomą. Przejeżdżając
przez pszeniczne pola, ujrzał małą, zdaje się ośmioletnią
dziewczynkę o długich, złotych włosach, bosą i odzianą w długą,
białą sukienkę. Dziewczynka trzymała w podobnych do eburnu
rączętach sito wykonane ze srebra, którym rozsiewała po polu
perlistą rosę. Nuciła przy tym pieśń sławiącą Ageja w jakimś
zapomnianym języku. Bogdan jak wszystkie wodniki i rusałki mający
zdolność dostrzegania Enków; tak niewidzialnych jak i zakrytych
zasłonami innych postaci, usłyszał pieśni siedmiu rannych Zorji –
dziewiczych, oddających chwałę Agejowi i owej niepozornej
dziewczynce siejącej srebrnym sitem perły, pośród tego co ludzie
odbierali jako ciszę, że aż dzwoni. Wodnik wiedział, że ową
dziewczynką jest sama Dennica – siostra Swaroga i Chorsa –
Srebronia, różana jutrzenka zwiastująca nowy dzień. Czym prędzej
zsiadł z grzbietu Kruczka, którego poprzedni właściciel jako
,,konia
brzydkiego i leniwego''
przywiązał u drzewa na żer wilków, po czym padł na twarz przed
Zorzą i oddał jej cześć. Dziewczynka zaśmiała się wesoło swym
perlistym śmiechem, uściskała zimnego jak ryba wodnika i ucałowała
go w czoło. Następnie jedną z kropel rosy zamieniła w maleńką
perełkę i podała ją Bogdanowi, a ów z powagą zawiesił ją
sobie na szyi.
-
W tej perełce, którą stworzyłam z wody – oznajmiła Dennica –
zaklęta jest moc i odwaga rycerska. Gdy nadzieje zawiodą, w mojej
perełce znajdziesz pociechę i ratunek – Bogdan ucałował drobne
rączki Zorzy – Dennicy i na znak podzięki pozwolił jej wsiąść
na grzbiet Kruczka i zabrał na przejażdżkę po rozbudzonej już
wsi Korczevicach. Nim nastało złociste południe, Bogdan
spostrzegł, że jedzie konno sam, że piękna i radosna Dennica
powróciła niepostrzeżenie do swych braci i sióstr Enków.
W
Azji, za Górami Jasowskimi zwanymi Prometem i Kaukazem i nad
jeziorem Van, w którym mieszkają smoki, leżała kraina Hajastan,
przez Persów zwana Armanem. Była to dzika, górzysta kraina, pełna
turów, wilków, niedźwiedzi, szakali i tygrysów, hien i orłów,
urokliwych nimf armenek, czarownic i wielogłowych smoków,
olbrzymów, a także takich obcych Słowianom i Grekom stworzeń jak
aralezy czy kadże. Arman – Hajastan obfitował także w pustynie
pełne wielkich węży i skorpionów, oraz olbrzymie puszcze, w
których tańcowały satyry. Królestwo ludzi założyli na tych
dzikich ziemiach potomkowie Grabu i Jodły, a właściwie zastęp
wojów ze stepów nad Morzem Ciemnym, na którego czele stał Hayk.
Jego drużyna pojęła za żony armenki, oraz inne rodzaje nimf jak
najady, oready, driady, waleczne meliady opiekujące się jesionami,
orestiady i kameny, a także ludzkie niewiasty z dzikich plemion
bytujących wśród ruin miast Sarnath i Karmath, z ludów Scytów i
Medów. Sam Hayk, przez Greków zwany Armenosem, poślubił Orgambis
– córkę króla Medów, założył gród stołeczny Haiaka –
gird i przyjął koronę Hajastanu. Po jego śmierci władali jego
syn, Ara Gehecik, przez Greków zwany Erem Armeńczykiem, a przez
Słowian – Królem Duchem, Gabriel, Lumis, Tigranes Ragajan, Samir
Asaradel, Dara Siruk, wreszcie zaś Kaugamart I Bars, w czasie
którego panowania przybył do Armanu wodnik Bogdan i po dwakroć
ocalił jego królestwo. W późniejszych wiekach królowie z krwi
Hayka wielokrotnie odpierali ataki Amazonek, aż w końcu cała
kraina została podbita i wcielona do Pierwszego Imperium Sarmackiego
jak prowincja Arman. Wraz z upadkiem imperium Sarmatów, na tron
odrodzonego Hajastanu wstąpił nowy król – Tarfan II Pulidi,
założyciel dynastii Pulidów, która sprawowała rządy, aż do
króla Haj – Urartu, na którego cześć królestwo na długie
wieki zmieniło nazwę. W erze trzynastej Armenia – spadkobierczyni
króla Hayka jako pierwsza z wszystkich ziem przyjęła Prawdę
Jezusa Chrystusa.
W
ósmym dniu panowania Kaugamarta I Barsa straszna plaga spadła na
jego królestwo. Oto z puszczy Vara – gaj wyszły nieprzeliczone
stada dzików, które stworzyły prawdziwą armię, której żadne
inne wojsko nie dorównałoby okrucieństwem. Armia dzików z Vara –
gaj miała swego marszałka; olbrzymiego, czarnego odyńca o szablach
długich jak kły szablozębnego tygrysa, czterech generałów,
licznych tysięczników, setników i szeregowców. Zwierzęta te
kierowane jakimś čortowskim szałem o pełni Księżyca opuściły
puszczę i ruszyły, by niszczyć wszelkie uprawy. Ludzie byli
zupełnie bezradni; gdy próbowali bronić swych pól, ginęli
rozszarpani dziczymi szablami, podobnie jak najsilniejsze i
najzażartsze brytany i psy molosy z Epiru. Dziczy marszałek Vurga
ze swym stadem wysłał do mogiły siedemdziesięciu siedem łowców,
a pogrążonemu w strachu królestwu Armanu zagroził głód. Wsie i
co mniejsze miasta poczęły pustoszeć i popadać w ruinę, a ich
szczątki z wolna porastały lasem. Król zwołał najtęższych
wojowników, tak hajastańskich, jak i pochodzących z alańskiego
plemienia Nartów, oraz z Medii, a sam stanął na ich czele, lecz
niewiele to dało. Poległ dziczy generał Kasaparim i pięciu
dziczych oficerów, lecz marszałek Vurga wciąż żył, a
rozzuchwalił się do tego stopnia, że w biały dzień wypruwał
białymi szablami trzewia ze stad koni i owiec. ,,Oto
sprawiedliwa zemsta na brudnej rasie synów ludzkich, za całe wieki
polowań na rasę dzików''
– kwiczał Vurga do swych wojów, a ci przyznawali mu rację. Z ich
powodu Arman z wolna obracał się w cmentarz, gdy na świętej
ziemicy króla Hayka zjawił się wodnik Bogdan na karym koniu
Kruczku. Syn Lutymira przekroczył właśnie Góry Jasowskie i
skierował się ku zielonym dolinom, by człowieczym zwyczajem
poszukać gospody, lub przynajmniej jeziora czy rzeki na nocleg.
Plemiona ludzkie, które spotkał nad Terekiem, opowiadały mu, że w
niedalekiej krainie Arman trwa wojna ludzi z dzikami, lecz Bogdan
skłonny był uznać to za wymysł poczęty od picia wina z Kolchidy.
Teraz gdy szukając przygód i sławy, po licznych utarczkach z
rozbójnikami w Promecie wkroczył na ziemię poślubioną przez
króla Hayka i jego następców, zastał dziwną wioskę. Nie było w
niej ani jednego człowieka, pola były zryte i zarosłe chwastami i
siewkami leśnych drzew, brakowało również zdziczałych psów,
kóz, kur, czy innych gospodarskich zwierząt. Gdy Bogdan dumał nad
przyczyną opuszczenia wioski, z zarośli wyskoczyły nań cztery
olbrzymie jak krowy, spasione dziki z wyraźnym zamiarem posiekania
go białymi szablami. Kruczek przerażony stanął dęba, lecz
uspokoił go łagodny głos wodnika, szepczącego toropieckie
zaklęcia uspokajające zwierzęta. Cztery odyńce otoczyły konia i
jeźdźca z wszystkich stron, groźnie chrząkając i kwicząc.
-
Cóż wam uczyniłem, synowie Białej Lochy, że chcecie mnie
rozszarpać? - spytał Bogdan szykując sztylet do rzutu.
-
Chrum! Rasa ludzka jest wrzodem całej przyrody. Ludzka i tylko
ludzka rasa gdziekolwiek się rozprzestrzenia, wykorzenia bardziej
wartościowe rasy zwierząt i roślin. Arman zbudowano na zbrodni.
Żadne jego osiągnięcia nie odkupią tego, co cywilizacja zrobiła
z przyrodą. Chrum! Wysłuchałeś, wszawy człowieku, to teraz giń!
-
Jeśli o to chodzi – odrzekł Bogdan ważąc sztylet w dłoni –
nie jestem człowiekiem, ani nie mam wszy! - dzik jednak nie bacząc
na te słowa zaszarżował, więc wodnik cisnął weń sztylet.
Trafił w głowę i od razu położył odyńca trupem. Następnie
uśmiercił tak trzy pozostałe dziki, gotowe go pożreć, tak jak
pożarły domowe zwierzęta z wyludnionej wioski. Bogdan zsiadł z
Kruczka, wyjął swym prześladowcom sztylety z zakutych łbów i
wytarł je z krwi o trawę.
-
Stary Nagum z Terecji mówił prawdę – stwierdził wodnik –
junak. - Widzi mi się, drogi Kruczku, że czekają nas w tej krainie
srogie walki – kary ogier zastrzygł uszami. - Jestem wszak
bogatyr, a jako taki muszę bronić najsłabszych – uzasadniał w
dialogu z ukochanym koniem.
*
Bogdan
dołączył do hufców króla Hajastanu i pod jego stanicą z
wyobrażonymi na niej lwem, orłem i siedmioma srebrzystymi
gwiazdami, stawił się na polu walki, zwanym Hurczur (Gurczur)
nieopodal miasta stołecznego Haiaka – gird. Siłami armańskimi
dowodził sam król Kaugamart I Bars, a wraz z nim walczyć mieli
ostatni z ocalałych witezi ziemicy Haykowej. Po drugiej stronie
wojsko dzików dowodzone przez marszałka Vurgę, czarnego jak noc,
silnego niczym sto niedźwiedzi, a zajadłego na ludzkie plemię niby
Čort, czekało na rozkaz do uderzenia. ,,Chrum!
Rozpłatamy synów Novalsa jak kucharz rybę i wdepczemy ich w
ziemię''!
- przemawiał wódz dzików do swych wojów. Zakwiczał przenikliwie
i jego zwierzęca horda rzuciła się na najdzielniejszych synów
Armanu. Rozpętało się piekło. Najodważniejsze konie, sprowadzone
aż z Arabistanu i ziemicy Hetytów, które narodzić się miały z
morskiej piany, na widok szarżujących dzików niemal dorównujących
im wielkością, poniosły i zrzuciły rycerzy z grzbietów, a same
ubiegły w góry. Dziki nie miały litości. Z ich szabli i ważących
półtora puda, twardych jak spiż racic zginęli Vargal z Kaszt,
Eram z Eratu, Aram Gacziri, Chan – tou z Sinea, wojowniczka Sandra
z Arpales i paru wojów, których imiona zakryły mroki dziejów. Sam
król, choć nie należał do tchórzów i jak na króla przystało
walczył w pierwszym szeregu, stracił panowanie nad jabłkowitą
klaczą Borołoszką, a ta z przestrachu zrzuciła jeźdźca na
ziemię i uciekając wlokła go po cierniach i kamieniach. Trudno za
to co zaszło winić konie; prawdę mówiąc, owej dziczej armii
przeląkłby się nawet lew czy tygrys! Jednak gdy inni polegli, bądź
uciekli, Bogdan został na polu bitwy wraz z wiernym Kruczkiem. Jego
cztery sztylety poszybowały jak ptaki, a każdy z nich przyniósł
śmierć jednemu z czterech dziczych generałów. Następnie miecz
Igła i ciężka jak byk maczuga Ogłuszacz, której nikt poza
Bogdanem podnieść nie zdołał, jęły siać jeszcze większe
spustoszenie, błyskawicznie ścinając głowy z grubych karków,
bądź miażdżąc je jak orzechy. Wokół Bogdana rósł stos
powalonych dzików, a te co jeszcze żyły, kwiczały między sobą
trwożliwie: ,,Charakternik''!
Chcąc ratować morale swej armii, czarny jak smoła marszałek
Vurga, o czerwonych oczach co świeciły w mroku, zaszarżował na
wodnika. Klął przy tym grubo jak pijany woźnica, lecz Bogdan
odpowiedział mu milczeniem. Zeskoczył z konia i dobył maczugi. Po
trzykroć bił nią w twardą i grubą czaszkę dzika, aż poszła w
drzazgi. Vurga zatrzymał się i padł ogłuszony na skalistą
ziemię. Wówczas Bogdan dobił go mieczem, zaś dziki zdjęło
przerażenie. Bogdan popędził ku nim na Kruczku rozdając Igłą
celne ciosy i w godzinę ubił czterdzieści parę dziczych wojów.
Reszta widząc śmierć wodza i pogrom armii, płaczliwie kwicząc
schroniła się w lasach i górach, nigdy już nie napadając ludzi.
Syn Lutomira zdjęty zmęczeniem i czerwony od przelanej posoki,
wziął eburnowy róg Sandry z Arpalos i donośnie weń zadął
obwieszczając zwycięstwo ludzi. Następnie toporem Vargala z Kaszt
odrabał łeb wodza dzików i udał się do miasta stołecznego, by
okazać go królowi. Kaugamart I Bars przeżył; mądra klacz miast w
góry pognała z nim w stronę zamku. Doznał jednak bardzo ciężkich
ran i nigdy już nie był tak silny i sprawny jak przed bitwą z
dzikami. Na cześć Bogdana wyprawił ucztę z ciał poległych
dzików, które upieczono w całości i podano z najlepszymi sosami i
przyprawami znanymi na południe od Gór Jasowskich. Ponadto
bohaterski wodnik ze Sklawinii został pasowany na rycerza i
zamieszkał w jeziorku, które na jego cześć nazwano Bagadan. Po
opiewanej w pieśniach nierównej bitwie pod Hurczurem, nadszedł dla
prostego ludu czas mozolnej odbudowy tego co zniszczyły dziki.
Bogdan
Lutomirović, przez króla Armanu obdarzony złotym pierścieniem,
obręczą na ramieniu i jedwabnym płaszczem barwy błękitnej w
czasie swych wędrówek po wielkim mieście stołecznym ujrzał
zarówno przepych kapiących od złota pałaców i świątyń, jak i
nędzę rozlatujących się lepianek. Gdy zwiedzał miasto stołeczne
Haiaka – gird, w którym pozdrawiali go padając na twarz tak
książęta i najwyżsi kapłani Groha i Cavera, jak też kupcy,
tragarze, rzemieślnicy i żebracy, jego oczy zielone jak łuski
smoka rozbłysły na widok nędzarzy stoczonych trądem. Straszna ta
choroba trapiła wyłącznie ludzi poczynając od ery dziesiątej, a
rozsiewały ją Čorty służące Zarazie, takie jak Trądzitwa –
mająca postać trędowatej kobiety; bladej i okrytej samym
prześcieradłem, czy mieszkający w jeziorze Trądziec, wyglądający
jak nagi mąż stoczony trądem, którego zabili bracia Radym i
Wiatko. Bogdan zlitował się nad ludźmi pokrytymi mrowiem białych
strupów, którym odpadały palce rąk i nóg. Nikt ich nie chciał,
za to wszyscy się ich bali. Musieli mieszkać w miejscu
odosobnionym, a jeśli już przychodzili do miasta na żebry, bo do
żadnej pracy już się nie nadawali, musieli ustawicznie hałasować
kołatkami i wołać: ,,Przeklęty
przez Groha i Cavera''!
Gdy nikt tego nie widział, wodnik upuścił sobie sztyletem parę
kropel krwi, która jak u wszystkich wodników i rusałek była
jasnoniebieska, lodowata i miała moc leczyć najcięższe choroby.
Skropieni ową krwią nędzarze w pół minuty powrócili do zdrowia
i nie ma takich słów, które mogłyby opisać ich radość. Rzucali
się wodnikowi na szyję i ściskali go, mimo że jak wszystkie
wodniki był zimny i mokry jak ryba, wołali donośnie i tańczyli
wokół niego. Następnie udali się z nim do kolonii trędowatych,
która mieściła się za miastem, na małej wyspie pośród leśnego
jeziora. Bogdan otworzył sobie żyły i począł skrapiać
nieszczęśników swą krwią, a ci natychmiast zdrowieli. Przywrócił
tak do zdrowia osiemdziesiąt dusz, aż w końcu zabrakło mu krwi i
padł wycieńczony na ziemię ku przerażeniu ludzi. Ujrzał ciemność
i stracił rachubę czasu. Gdy ponownie otworzył oczy, spostrzegł,
że leży na białej pierzynie na łożu z kości słoniowej, a
zatroskany Kruczek trąca go wilgotnym pyskiem. Dowiedział się, że
leży w jednej z komnat zamku wzniesionego przez króla Hayka, a sama
królewna Tais, córka Kaugamarta przychodzi doń, by pytać się o
jego samopoczucie i przynieść kolchidzkiego wina z zamkowej
piwnicy.
-
Byłeś na Wyspie Trędowatych – tłumaczyła Tais – gdzie
leczyłeś jej mieszkańców swą krwią. Wszystkich uratowałeś od
strasznej śmierci w męczarniach, lecz sam straciwszy całą krew,
omal nie umarłeś. Dzięki Aralezie, otrzymałeś nową i teraz
żyjesz – mówiąc to królewska córka ucałowała mężnego
wodnika w oba zimne jak lód policzki.
Gdy
do komnaty wszedł król Kaugamart, Bogdan coś sobie przypomniał.
Gdy spał i Śmierć wlokła go na stos swych łupów, ujrzał oczami
duszy samą Mokoszę, z której łona wyszli Europa i Bałkan
Łobasta; pierwsza rusałka i pierwszy wodnik. Mokosza pochyliła się
nad nim z czułością i pocieszyła słowami: ,,Wierz,
a będzie dobrze'',
po czym rozchyliła mu martwe powieki, a wtedy Bogdan się obudził.
Wodnik nie zapomniał uczcić swej pani nową pieśnią, której
słowa dziś już zaginęły.
Tymczasem
Zaraza nie przestawała trapić świata wszelkimi możliwymi
chorobami. Późnym wieczorem, gdy Bogdan wrócił z zamykanej
właśnie gospody ,,Pod
Złotą Lunetą'',
w której zjadł pół pieczonego byka, wypił antałek najlepszego
wina z Kolchidy i spętał zabijakę, który upiwszy się, gonił
dziewkę służebną z nożem, ujrzał w mroku przemykającą
chyłkiem jakąś dziwną postać, podobną trochę do Centaura. Nie
był to jednak Centaur. Bogdan, jak na wodnika przystało, mogący
widzieć w ciemności i dostrzegać to co czary uczyniły
niewidzialnym, podszedł bliżej cicho jak kot i ujrzał
niewidzialnego stwora. Stwór
ów do pasa był potężnym, brodatym mężem, zaś od pasa w dół –
jeszcze potężniejszym, brązowym bykiem. Bogdan przypomniał sobie,
że taki stwór nazywa się gauszydem. Niedawno król Kaugamart
opowiadał jak jego przyjaciel Faruskad – król potężnej Medii
zabił gauszyda – czarownika z krainy Ułu – saxał, gdy ten
przybrał postać byka zionącego ogniem. Gauszyd, którego ujrzał
syn Lutomira trzymał worek i coś z niego sypał na ulicę, jakby to
było ziarno dla ptaków. Bogdan zaintrygowany tym podszedł bliżej,
a jego wyostrzone magią zmysły ujawniły mu straszną prawdę.
Gauszyd był sługą Zarazy, zaś z worka sypał ziarna trądu, które
wciąż sypały się z dziur w obu piersiach przeklętej Trądzitwy.
Wodnik dobył maczugi i zwinnie jak kot skoczył ku słudze Zarazy z
bojowym okrzykiem. Gauszyd natychmiast dobył szabli i rozpoczęła
się zażarta, lecz krótka walka. Dwoma zadanymi jakby od niechcenia
uderzeniami w byczy grzbiet i w potylicę, Bogdan ogłuszył
przeciwnika, a ów zwalił się na uliczne kamienie ciężko jak
kłoda. Wówczas wodnik, silniejszy od niejednego bohatera, wziął
ogłuszonego gauszyda na plecy i poszedł z nim w stronę swego
jeziora. Wcześniej jednak ogniem ze swych oczu spalił jego wór z
zawartością. Pojmany przez Bogdana gauszyd o imieniu Gojs obudził
się skrępowany w skleconej z desek stajni na brzegu jeziora
Bagadan. Ujrzał jak wodnik rozcina jego więzy i daje mu śniadanie
w postaci placka jęczmiennego i bukłaka wina.
-
Dlaczego mnie nie zabiłeś? - wychrypiał gauszyd.
-
Lepiej ty odpowiedz po kiego Čorta
rozsiewałeś trąd? - odpowiedział pytaniem wodnik, a gauszyd
widząc jego groźne, gorejące zielonym ogniem oczy zrozumiał, że
wykręty nic mu nie dadzą.
-
My gauszydy nie przyjaźnimy się z ludźmi, ale nie pragnąłem ich
wytępić. Żyłem sobie ze swym stadem z dala od człowieczych sadyb
i byłem szczęśliwy. Jednak ostatnio zachorowałem na jakąś
straszną chorobę bydlęcą i żaden z naszych szamanów nie mógł
mi pomóc. Porzucony przez stado bredziłem w gorączce, aż ujrzałem
Zarazę z czerwoną chustką w białej dłoni. Powiedziała mi, że
moje życie zostanie oszczędzone, jeśli pójdę jej służyć. Jak
to mówią ludzie ,,tonący
brzytwy się chwyta'',
więc zgodziłem się, byle tylko żyć dalej. Zaraza uczyniła mnie
niewidzialnym i dała worek z ziarnami trądu, bym pozarażał nim
ludzi. Proszę cię, panie wodniku przebij mnie raz a dobrze mieczem,
bo jak Zaraza się dowie, że spartaczyłem robotę, to ześle na
mnie najsroższe męczarnie...
-
Zamiast służyć Zarazie – ozwał się Bogdan – mogłeś wezwać
pomocy Złotej Baby, albo Znachora – Władcy Chorób, oni by ci
pomogli. Czy chociaż żałujesz tego co zrobiłeś? - gauszyd
pokiwał głową, choć nie był na ogół skłonny współczuć
ludziom.
-
Nie ubiję cię. Masz tu flakon mojej krwi co leczy wszystkie
choroby, a jak Zaraza będzie cię napastować, chluśnij jej tym w
twarz. Wracaj do swego stada i strzeż się wracać tu z trądem –
po tych słowach gauszyd podziękował wodnikowi, chwycił
kryształowy flakonik z jego leczniczą krwią i pogalopował na
skaliste stepy, gdzie paśli się jego pobratymcy.
Po
opuszczeniu Hajastanu, Bogdan zawędrował do Iremu i do Arabii,
gdzie szukał przygód i skarbów w ruinach starożytnego, pustynnego
miasta, którego nazwa zaginęła, a które w erze jedenastej było
stolicą królestwa Memnona. Był również w Sindzie, gdzie broniąc
się przed zjedzeniem ubił pięćdziesiąt Minotaurów, w Bharacji,
w krainie Androfagów, przez Słowian zwanych Samojedami, leżącej
na Dalekiej Północy, aż w końcu opromieniony sławą powrócił
do ojczystej Puszczy Dziewańskiej. Osiadł w rodzinnym jeziorze
Karuka i pojął za żonę, szczerze kochającą go Radunicę herbu
Raduniec – przepiękną Wiłę, co jedną nogę miała ludzką, a
drugą kozią i słynęła z nabożeństwa do Roda, zwanego też
Ródem. Na ich hucznym weselu, młody wodnik Półpanek szarpiący
struny złotej harfy śpiewał pieśń weselną o Jarowicie, który
pod postacią wspaniałego ptaka strącił z jabłoni trzy jabłka, a
trzy córki wdowy schowały je do zapasek, by dać owoce swym
wybrańcom. ,,Komu
jabłka, temu dziewczyna''
– brzmiały ostatnie słowa pieśni. Niedługo potem, czarnowłosa
Radunica w krasnej sukni, obdarzyła swego oblubieńca piękną i
mężną córką, która otrzymała imię Lutica Bogdanówna.
Subskrybuj:
Posty (Atom)