,,On, Mark i ten cały Fisher – King to po prostu mężczyźni, zadowoleni z siebie patriarchowie, urządzający kobietom życie, jakby były dziećmi, handlujący nimi jak bydłem. (‘I król obiecał, że odda swoją córkę temu, kto zabije smoka’). Poczuła, że wzbiera w niej złość’’ - C. S. Lewis ,,Ta straszna siła’’
Chutor rodu Nalewajków stał na ustroniu, siedemdziesiąt siedem wiorst od najbliższej wsi, podobny wyspie otoczonej zewsząd zielonym morzem stepu. Założyciel rodu nazywał się Trzybek. Śpiewano o nim w dumkach, że przeszedł bosymi stopami bezkresny step i uzbrojony jedynie w oszczep ubił nim bezlitosną ażdachę. Odebrał martwemu straszydłu o czerwonym czerepie, szablę z wyśmienitej stali, którą dokonał czynów godnych bohatyra. W poszukiwaniu przygód i sławy podążył do Azji. Nad wielką rzeką zwaną Ob, ocalił ze szponów skrzydlatego smoka nadobną pannę w szkarłatnej sukni. Nosiła imię Dea, wywodziła się zaś z rodu Tetrixów, od końca ery dziesiątej mającego swe sadyby nad rzeką Ob. Trzybek poślubił uratowaną przez siebie dziewicę, Deę Obtetrix i zabrał ją ze sobą do Orlandu. Dea Obtetrix porodziła Trzybkowi sześciu synów i tyleż samo córek, za co lirnicy sławili ją w swych pieśniach, porównując do obficie owocującej jabłoni. Przekazała także swemu oblubieńcowi sekret sporządzania uzwaru, to jest leczniczego eliksiru z trzydziestu trzech ziół, ściętych ostrzem zakrwawionej szabli, żywej wody i żmijowego jadu. Wracze i znachorzy w całym Orlandzie zgodnie powiadali, że uzwar Nalewajków jest niezawodnym remedium przeciwko zakusom Zarazy i samej Morany.
Za panowania króla Wołdy w chutorze gospodarzył Praścin Nalewajko, prawnuk mężnego Trzybka, nazywanego Smokobójcą i Uzdrowicielem. Praścin, jego żona, Lubonia, dzieci oraz czeladź co dzień sławili Enków pracą sumienną, otrzymując za nią nagrodę w postaci obfitych plonów.
Pierwszy dzień upalnego lipca miał się ku końcowi, kiedy do bramy chutoru zapukał rosły mąż okryty łuskowym pancerzem. Oblicze miał pokryte bliznami, zmierzwioną, brązową brodę i przenikliwe spojrzenie zielonych oczu. Dosiadał karego rumaka, podkutego złotymi podkowami. Gościnność była od pokoleń przestrzegana w grodzie Nalewajków i tym razem nie było inaczej.
- Otwórzcie wrota, żywo! - Praścin wydał rozkaz czeladzi.
Osobiście powiódł bohatyra do swego domostwa, podczas gdy kary rumak znalazł paszę, odpoczynek i wodę w stajni.
- Nie leńcie się, jeno naszykujcie łaźnię dla dostojnego pana, zesłanego przez Enków! - Pan chutoru wydał dalsze rozporządzenia, które służba wypełniała bez szemrania.
Praścin wraz z małżonką osobiście dopilnowali, aby na odświeżonego w łaźni przybysza czekała uczta godna bojarskiego stołu. Na białym obrusie czeladź ustawiła świecznik z brązu, grube pajdy smakowitego chleba, pieczone prosię, misę dużych pierogów z siedmioma rodzajami nadzienia, kołacz z serem i miodem, pęto kiełbasy oraz puchary pełne miodu, wina i wódki.
- Niech Vitalis was wynagrodzi, zacni gospodarze! - Przemówił woj. - Jeszcze Orland nie zginął, dopóki są w nim ludzie wam podobni.
- Czy zechcesz nam wyjawić swe imię, panie? - Spytał Praścin rad z pochwały gościa.
- Zowię się Dobrynia z Dzikich Pól i jestem witeziem z drużyny króla Wołdy.
W tym czasie po izbie szwendał się jasnowłosy smyk, Wereput, najmłodszy z synów Praścina i Luboni. Ledwo usłyszał swym gumowym uchem imię Dobrynia, jego oczy rozbłysnęły z podniecenia i aż usteczka rozdziawił, jakby ujrzał raroga. Dalejże zaczepiać gościa.
- To pan jest tym słynnym Dobrynią z bylin? Opowie mi pan, jak ubił Smotrę? Pięknie proszę!
- Synku, nie męcz naszego gościa. - Lubonia strofowała potomka, sama będąc rada wysłuchać opowieści o czynach Dobryni.
- Mnie ten smyk nie przeszkadza – oznajmił Dobrynia. - W jego wieku także byłem ciekawski. Słuchaj, chłopcze – zwrócił się do Wereputa. - Smotra przypominała wyglądem okazałą jaszczurkę o dużych, żółtych oczach, pokrytą siwym futrem. Jej moc szkodzenia tkwiła właśnie w jej oczach, tak jak to się dzieje w przypadku bazyliszka czy połoza. Smotra całymi dniami siedziała nieruchomo w bani, gapiąc się na zażywających kąpieli. Wzrokiem otwierała pory w ich ciałach, które spływały krwią.
Wereput zadzwonił ze strachu mlecznymi zębami, lecz prosił, by opowiadać dalej.
- Jedna taka Smotra zalęgła się w bani w siole Poczaju. Kmiecie poprosili mnie o pomoc w jej ubiciu a ja się zgodziłem. Nie ma co strzępić języka na opis tej walki, była bowiem krótka. W blasku łuczywa odnalazłem przyczajoną Smotrę i przebiłem ją mieczem na wylot. Nim jednak to uczyniłem, jucha obficie sączyła się z moich uszu, nosa, ust, oczu i hmm, innych otworów ciała. Taka to była z niej paskuda piekielna. Kiedy już uwolniłem łaźnię od Smotry, trzej mieszkający w niej bracia z rasy banników poprosili mnie, abym ostawił im jej truchło. Zamierzali bowiem upiec je i zjeść przy gorzałce. Zgodziłem się, a jakże, niech jedzą na zdrowie!
Wereput słuchał cały czas z otwartymi z wrażeniami ustami.
- Niezła opowieść! Moim siostrom gały wyjdą na wierzch, gdy ją powtórzę!
- Synaczku, idźże już do sypialni i podziękuj wcześniej panu Dobryni. - Lubonia uśmiechnęła się do swego dziecka.
- Dziękuję za gawędę. Jak dorosnę, to zostanę bohatyrem jak pan! - Rzekł Wereput, po czym ucałowany przez matkę, pobiegł do swego łóżeczka.
Biesiada trwała dalej.
- Wasza gościna, zacny gospodarzu, dała mi przedsmak rajskich wywczasów w Nawii Jasnej. - Pochwalił Dobrynia, ocierając wąsa z tłuszczu, zaś Lubonia pokraśniała z dumy. - Wiedźcie, że król Wołda wysłał mnie z poselstwem do Batury, króla plemienia Połtawów. Zamierza poślubić jego siostrę, Malinę Złotą. Wdzięczny wam będę niewymownie za wskazanie drogi prowadzącej do sadyb Połtawów.
Praścin Nalewajko westchnął i podrapał się w wygoloną głowę, wytężając całą swą pamięć.
- Trzeba wam będzie, panie, podążać sześć dni przez stepy, cały czas na północ i wschód. Pod drodze miniecie głęboki jar, na którego obrzeżach zagnieździły się licznie smoliste marabuty, nigdy niesyte padliny. Potem ujrzycie wielki krzew ciernisty, podobny drzewu, rosnącemu korzeniami do góry. Daje schronienie szarym dzierzbom o oczach jak rubiny i stalowych dziobach. Ptaki te gromadnie napadają i pożerają wędrowców, uprzednio wabiąc ich do siebie ludzkim głosem. Na koniec ujrzysz dużą skałę, z której wnętrza co noc dobiega lament niewinnych dzieci i pacholąt, zamęczonych przed wiekami przez barbarzyńców. Jutro mój pachoł, wręczy ci, panie, mapę, na której zaznaczona zostanie cała ta trasa.
- Niech Szaga Wędrowniczka zawsze kieruje waszymi krokami ku wiecznemu szczęściu. - Podziękował dwornie wzruszony Dobrynia.
Wojownik, syn wdowy Mamielfy udał się na spoczynek, by skoro świt wyruszyć w dalszą drogę…
*
Połtawowie byli ludem koczowników. Od początków ery jedenastej, nim jeszcze narodził się Orus, przemierzali stepy Orlandu. Smagli i czarnowłosi utrzymywali się z wypasu koni, kóz, owiec i bydła oraz polowań na dropie, suhaki i dzikie bawoły. Do mistrzostwa doprowadzili umiejętność posługiwania się łukiem i arkanem. Zatrzymując się na popas rozbijali namioty zwane jurtami, tak jak to było w zwyczaju w dalekim Ułan – Raptor w głębi Azji. Spośród Enków największą czcią darzyli Stepiana, władcę stepów o sumiastych wąsach, wygolonej głowie i sześciu rękach dzierżących obnażone szable. Stepian przemierzał swoje włości, dosiadając mięsożernej klaczy.
Batura, władca wszystkich szczepów połtawskich, wywodzący się z rodu Czabanowiczów, bawił podówczas w Polthai, swej letniej siedzibie, będącej skupiskiem jurt, ustawionych na stepie nad rzeką Paliwką, dopływem Tinerpy. Wzrostem i siłą ramienia, a także odwagą i sprytem przewyższał każdego ze swoich poddanych. Opowiadano legendy o tym jak broniąc stada owiec, należących do jego ojca, zabijał gołymi rękami brukołaki i mantykory. Pokonał połoza, uśmiercającego wzrokiem i jako łup zagarnął strzeżone przez gadzinę skarby z czasów cara Teosta, ukryte wewnątrz kurhanu. Odgadł zagadki, zadawane mu na przemian przez sfinksa i rusałkę. Wreszcie zwiódł samą Zarazę, czyniąc swych poddanych odpornymi na jej zakusy, poprzez wprowadzenie do ich ciał osłabionych, chorobotwórczych jadów.
Tego upalnego dnia Batura wypoczywał w jurcie z białego runa w towarzystwie dwóch nałożnic. Podczas gdy jedna przygrywała mu na lutni, druga podawała srebrny kruż z kumysem i złoty z sorbetem. Z błogiego nastroju wyrwał władcę zaufany sługa.
- Oto przybył, panie, poseł od Wołdy, króla Orów. Przynosi ci dary.
Batura gestem dłoni odprawił z jurty obie nałożnice.
- Wprowadźcie posła – rozkazał krótko.
Dobrynia na znak szacunku dla władcy Połtawów pochylił głowę i przyłożył pięść do piersi. Następnie wydobył z juków złotą figurkę koguta. Nieoczekiwanie ptak zamachał skrzydłami i zapiał donośnie.
- Sława ci, Baturo, carzu prawy i mądry!
Na twarzy króla Batury odmalował się szeroki uśmiech.
- Na zamówienie króla Wołdy ukształtowali i tchnęli życie w tego koguta karłowaci kowale z plemienia Daktylów, żyjącego na południu Królestwa Valkanicy. - Objaśnił Dobrynia.
- Powiedz mi, sokole, jak cię zwą? - Spytał Batura.
- Jam Dobrynia, syn Nicetasa.
- Czyście tym samym Dobrynią Zwycięzcą z Dzikich Pól, który ubił Smotrę, Języcznice – Bestialkę i Białego Wyraka?
- Prawdę rzekliście, królu.
- W takim razie spotkał mnie zaszczyt goszczenia bohatyra sławionego w bylinach. - Słowa Batury wyrażały szczerą radość. - Powiedz, sokole, w jakiej sprawie dostojny Wołda, podobny Słońcu wysłał cię do moich włości.
- Mój król pragnie zawszeć przymierze z ludem Połtawów i przypieczętować je zaślubieniem twej siostry, Maliny Złotej. Wołda przyrzeka, a nigdy nie rzuca słów na wiatr, że twa siostra będzie królową Orlandu u jego boku, po kres swych dni otoczoną należnym szacunkiem i dostatkiem.
Batura zamyślił się głęboko. Odpowiedział posłowi dopiero po dłuższej chwili.
- Pragnę pokoju z Orlandem, Weles mi świadkiem, niczym wysuszony step deszczu. Moja siostra jest jednak zbyt cenna bym oddawał ją w frymark jak skórkę popielicy. Zakon Połtawów wymaga, aby poślubił ją jeno rycerski władca rycerskiego ludu, który przejdzie pomyślnie przez wszystkie próby ustalone pradawnym przekazem naszych ojców.
- Jak poseł króla Wołdy jestem gotów przejść te próby w jego zastępstwie. - Oświadczył Dobrynia.
- Nie wątpię, że spiszesz się dzielnie. - Zapewnił Batura. - Próby te rozpoczną się jednak dopiero jutro z rana. Zapada wieczór, godzi się przeto byś odpoczął a pokrzepił się przy pieczonym baranie a zimnym kumysie.
Dobrynia zgodził się skwapliwie. Kucharze króla Batury stanęli na wysokości zadania. Oprócz obiecanych barana i kumysu podali także krowie oczy z agrestem i cynamonem, późniejszy przysmak starożytnych Analapów oraz aromatyczne, obficie doprawione ziołami szaszłyki z zajęcy, jeży, żab, jaszczurek i kuropatw. Ozdobny róg w dłoni Dobryni wciąż był pełen po brzegi kumysu, miodu, kwasu i podpiwku. W porze deseru panny służebne postawiły przed gościem srebrne miseczki pełne chałwy z Sułtanatu Sępian, suszonych fig, daktyli i moreli, pistacji oraz solonych ziaren słonecznika, rośliny ponad wszystko miłującej Swaroga. Batura dał znak urodziwym, czarnowłosym pannom z dalekiej Kartwelii. Dobrynia przekonał się na własne uszy, że szczerą prawdę mówili ci wszyscy, którzy porównywali te krasawice do śpiewających syren. Asthiq, Tamara i Samira, bo tak brzmiały imiona tych dziewic, zaintonowały pieśń w mowie toropiecką, starszą niż rodzaj ludzki a znaną już w czasach rusałczych królowych Kury i Araxieny. Upajający śpiew zagrzewał Dobrynię do nieugiętości w rozprawie z pieczonym baranem. W końcu jednak uczta dobiegła kresu, tak jak wszystkie rozkosze tego świata i znużony Dobrynia legł na jedwabnym posłaniu snem sprawiedliwego.
*
Malina Złota miała cerę, włosy i oczy w odcieniu znacznie jaśniejszym niż to bywało zwykle wśród niewiast Połtawów. Poeci sławili przeto jej urodę, nie mogąc wyjść z podziwu nad nią, podczas gdy prosty lud widział w królewskiej siostrze boginkę, przybyłą przed laty z gwiazdy błądzącej nazywanej Dziewą – Wenerą.
Malina siedziała w swej jurcie, odziana w suknię z pąsowej kitajki. Po jej policzkach ciekły łzy, podczas gdy młoda służebnica czesała ją ozdobnym grzebieniem.
- Przyszło mi zostać żoną cudzoziemca i przepaść w obcej stronie jak dusza zmarłej za bramą Nawii. - Westchnęła Malina.
- Mówią, że król Orów jest młody, przystojny, szlachetny i rycerski wobec niewiast, przeto na pewno cię nie skrzywdzi, pani, jeśli tylko pogłoski o nim są prawdziwe.
- Powiedz mi lepiej, Katido, jak idą zmagania mojemu bratu.
Służebna nazywana Katidą widziała próby jakim poddawany był Dobrynia, roznosząc kumys obserwatorom tych zmagań.
- Piękna walka, co tu dużo mówić. - Westchnęła Katida. - Nasz król i ten przybysz z Orlandu, nazywany Dobrynią, stanęli o brzasku w kamiennym kręgu na oczach połtawskiej starszyzny i młodych wojów. Pokłonili się sprawiedliwemu Słońcu i sobie nawzajem, po czym rozebrani do pasa zmagali się ze sobą niczym walczące niedźwiedzie albo tury, władcy puszczy. Mogłabym przysiąc, że ciosy jakie sobie zadawali, zapisywały się na niebie pod postacią piorunów. Chociaż mocny jest nasz Batura, łamiący harde karki ogrów, Dobrynia po trzykroć obalił go na ziemię. - Malina pobladła jak pogrzebowy całun. - Drugą próbą były wyścigi. Nasz pan dosiadł Tulpara, siwego ogiera o zadzie pokrytym szarymi plamami. Dobrynia zaś przyjechał na karym rumaku imieniem Burhaszka. Opowiadają o tym Orze, że ocalił swego przyszłego wierzchowca, spisanego przez ludzi na straty, przed spędzeniem reszty życia w nigdy nie czyszczonej stajni. Obaj jeźdźcy mieli się ścigać po stepie aż do kamiennego posągu bohatyra Bałbana Mężnego, woja pierwszych Czabanowiczów. Wyobraź sobie, pani, że Dobrynia i tym razem zwyciężył w uczciwej walce. - Malina zadrżała jak w febrze i zadzwoniła białymi zębami. - Wreszcie przyszła pora na strzelanie z łuku do słomianej tarczy z wyobrażoną na niej mordą rozwścieczonej strzygi. Wszyscy zamarli z podziwu, gdy strzała wypuszczona przez Dobrynię, zamieniła się w jastrzębia i przyniosła w szponach strzałę naszego króla Batury. - Malina rozpłakała się, podczas gdy Katida ocierała jej łzy batystową chusteczką. - ,,To nie sromota jeno zaszczyt być mi pokonanym przez tak dzielnego junaka!’’ - Oznajmił wszem i wobec Batura. Natychmiast zawarł braterstwo z Dobrynią, lejąc wodę na obnażone miecze z obsydianu.
- Biada mi! - Jęknęła Malina, płacząc wtulona w pierś Katidy.
Po półtorej godziny, służebnica zwróciła się z prośbą do swej pani.
- Obiecałaś mi na rogi Welesa i rzekę Smorodinę, że gdy miną dni twego panieństwa, zwrócisz mi wolność. Pokornie przypominam, że ten czas właśnie nadszedł.
- Jesteś wolna, Katido. Możesz odejść i szukać szczęścia po swojemu.
Wzruszona służebna po raz ostatni objęła swoją panią i serdecznie ucałowała ją w oba policzki. Wydała z siebie ćwierkający dźwięk i pozieleniała niczym trawa. Poczęła kurczyć się w oczach, aż przybrała swą właściwą postać konika polnego, owada, którego oznaczało jej nowoludzkie imię. Dała susa i zniknęła wśród wysokich traw stepu. Malina Złota usnęła zapłakana, aby nazajutrz, po pożegnalnej uczcie wyruszyć wraz z Dobrynią w drogę ku swemu przeznaczeniu.
*
- Jestem zaszczycony, mogąc czuwać nad twym bezpieczeństwem, pani. - Dobrynia zdjął hełm, pochylił głowę i zgiął kolano na znak czci dla przyszłej oblubienicy swojego pana.
Malina Złota podróżowała u boku Dobryni na grzbiecie Żaleny, wiernej, białej jak mleko klaczy jednorożca o złotym rogu i kopytach podkutych diamentowymi podkowami. Powiadano o Żalenie, że była darem jednego z radżów, udzielnych władców panujących w dalekiej Bharacji. Droga do Cortix, stołecznego grodu Orlandu, wzniesionego na świętej wyspie Księżyca za porohami Tinerpy, wiodła przez stepy. Nie można powiedzieć, że obfitowała w przygody i niebezpieczeństwa, ku wielkiemu zresztą rozczarowaniu skoromochów recytujących byliny. Od czasu kiedy Dobrynia zgładził ostrzem swego miecza kryjąca się wśród jarów bandę Naostrzyka wraz z jej hersztem, na długo ucichły wieści o zbójcach w Orlandzie. Kiedy Dobrynia rozpalał na stepie ognisko i rozkładał posłanie dla Maliny Złotej, oczy wilków, wąpierzy, nocnic, sysunów, ksykunów i brukołaków wpatrywały się w nich jeno z oddali. Z bliska bowiem te wszystkie groźne istoty lękały się wielce bohatyra, znając opowieści o jego przewagach. Szesnastego dnia, kiedy księżniczka Połtawów zeszła ze swej klaczy, aby ochłodzić się w strumyku, z trzcin wyskoczyły na nią dwa wymarłe już dziś likaony północne, większe, silniejsze i bardziej groźne od swych pobratymców z Afryki. Drapieżniki te żyły w nieprzyjaźni z wilkami. Zagryzały i pożerały basiory, wedery oraz wilczęta przy każdej nadarzającej się okazji.
- Dawno nie widziałem tak smakowitej krasawicy! - Ku przerażeniu księżniczki jeden z likaonów przemówił ludzkim głosem.
- Nim cię zjemy, twoje ciało posłuży nam do zaspokojenia innej ważnej potrzeby. - Dodał obleśnie drugi zwierz.
Malina Złota pobladła z oburzenia i dobyła kindżał zawieszony w ozdobnej pochwie na pasku.
- Jestem córką i siostrą królów a nie sprzedajną dziewką z zamtuza! - Mówiąc to, ugodziła likaona kindżałem.
Niestety zdołała jedynie zranić napastnika. Ból rozjuszył drapieżcę.
- Nauczymy cię, przekąsko, że kamratom się nie odmawia!
Panna, chociaż dzielna, nie miała szans w starciu z dwiema bestiami. Wtedy jednak Dobrynia przybiegł na pomoc. Dobył ciężkiej maczugi, nazywanej Kruszyskałą. Dwoma celnymi ciosami złamał karki obu likaonów.
- Czy już dobrze? - Objął rozdygotaną królewnę. - To miejsce nie bez przyczyny nosi nazwę Dzikich Pól – dodał. - Nie jest bezpiecznie oddalać się od tego kto może cię obronić.
*
,,Teraz albo nigdy’’. - Pomyślała Malina Złota gdy stepy okryły się nocnym mrokiem, pośród którego nadobne nocnice i północnice pląsały w sowich maskach na cześć Chorsa Cara Księżyca. W blasku ogniska stanęła przed Dobrynią i bez słowa zrzuciła odzienie.
- Jestem twoja – mówiła szybko, z każdym słowem rumieniąc się coraz bardziej. - Weź mą cnotę, daj mi syna i … najlepiej ucieknijmy gdzie nas oczy poniosą. Nie chcę być żoną Wołdy, bo go nie znam i … lękam się wyjść za niego.
Zmieszany Dobrynia zakrył szybko ponętną nagość Maliny swym płaszczem.
- Nie kuś mnie, pani. Wołda nie jest złym człowiekiem, jeno mógłby słuchać mądrzejszych doradców. Jest młody i prawy, jestem pewien, że będzie cię szanował i nie wyrządzi ci krzywdy. Mnie zaś nie godzi się plugawić jego oblubienicy.
- Świętoszek! - Prychnęła Malina Złota i naburmuszona położyła się do snu.
*
,,Nie dlatego powinno się wychodzić za mąż, by być szczęśliwą, ale dlatego, aby spełnić obowiązki, jakie Bóg wówczas nakłada, a szczęście to tylko przydatek i podarek boży’’ - Henryk Sienkiewicz ,,Rodzina Połanieckich’’
Dwudziestego dnia Dobrynia przekroczył bramę grodu Cortix z Maliną Złotą u boku. Powitały ich granie na rogach i okrzyki zgromadzonego ludu.
- Dzielnie się spisałeś. Twoja sława przetrwa przez pokolenia! - Wołda uścisnął prawicę Dobryni i ofiarował mu wzorzysty pas jedwabny z dalekiego Peristanu, wyszywaną złotą i srebrną nicią, oprawiony w złoto róg tura, przeznaczony do picia, zimową szubę z cennych futer sobolich oraz parę czerwonych butów ze złotymi podkówkami. Zaślubiny króla i cara Orlandu z jego oblubienicą odbyły się jeszcze tego samego dnia w pałacowym chramie u stóp kumirów Welesa i Mokoszy. Po nich nastąpiła uczta ze smakowitym korowajem, pieczonymi kolanami łabędzi, pierogami, nadziewanymi zajęczym mięsem i strumieniami prastarego wina z Kartwelii. Grały trąby i szałamaje, zaś sędziwy, podpity skoromoch zawodził pieśń o aplańskim królu, Lechu III. Monarcha ten spotkał w Ułan – Raptor na bezdrożach Azji, wielkiego jeża, zwanego zamba zaraa, zdolnego nadymać się do jeszcze większych rozmiarów.
,,Każda dziewka hubka,
Każdy chłop krzesiwo,
Będzie iskier kupka,
Byle krzesać żywo!
U – ha!’’ 1
Natchnieni przez figlarnego Zosima, latającego pod postacią pszczoły, biesiadnicy prześcigali się w śpiewaniu pieśni. Wiele z nich będąc trzeźwymi, uznaliby zawstydzeni za niezbyt obyczajne. Dobrynia siedział razem z nimi. Był poważny i zadumany. Latopisy prawią, iż Złota Malina przekonała się do Wołdy, poznając go bliżej i że byli ze sobą szczęśliwi.
*
Dobrynia jechał przez step z Cortix do rodowego dworca swej sędziwej matki, wdowy Mamielfy, myśli zaś miał posępne jak burzowa chmura.
- Ciężka jest moja dola! - Zawołał, płacząc po raz pierwszy od lat dziecięcych. - Ciągle jeno przelewam krew swoją i cudzą, a nie dane mi zostało założenie rodziny. Czyż nie dla mnie są miłosne uściski oblubienicy, ani radość z dorastających pociech? Jeśli tak, to czemuż mnie nieszczęsnego nie obrócisz, Mateczko Ziemio w szary kamy, leżący na polu? Wtedy doznałbym ukojenia.
Ledwo wypowiedział te słowa pełne żałości, z gąszczu traw wyszedł mu naprzeciw dziki chomik wielkością dorównujący hipopotamowi. Na jego grzbiecie, nakrytym ozdobnym, kurdybanowym siodłem siedziała wielce urodziwa panna w wianku z ruty, złotowłosa i zielonooka, odziana w białe giezło cienkie niczym pajęczyna. Krasawica ta miała sześć rąk, w każdej dłoni trzymając inny kwiat; mak, chaber, tulipan, malwę, różę i lilię. Zadrżał Dobrynia z nabożnej trwogi. Wiedział bowiem, że ma przed sobą Stepiankę, córę Stepiana, z mandatu Ageja, władcy bezkresnych stepów.
- Sława tobie, królewno morza traw! - Przywitał ją z należnym szacunkiem.
- Bądź mężny i mocny, bo najcięższa walka dopiero przed tobą. - Zapowiedziała bez ogródek Stepianka. - Ocalisz pannę, wartą tego, by przelać dla niej swą krew. Szczęścia zaznacie jednak dopiero, przechodząc przez Mieczowy Most, Ogień Złotnika i Czerwony Dunaj.
Bohatyr rad był spytać o wykładnię tej wyroczni, lecz Stepianka wraz ze swym wierzchowcem znikła mu z oczu. Kiedy ułożył się do snu, ujrzał na srebrnej tarczy Księżyca urokliwą twarz Zabawy Putiatisznej. To dla niej miał stoczyć swój ostatni i najcięższy bój.
1 Zapożyczone z ,,Pana Wołodyjowskiego’’ Henryka Sienkiewicza.